Teksty. Z perspektywy Tybetańczyków

wersja do druku

Share

„Przeraża mnie ta ich pomoc”

Oser

 

W zeszłym roku oglądałam w internetowej telewizji Duowei 1 rozmowę z dwoma chińskimi akademikami z Ameryki, He Pinem i Meng Xuanem, o „sposobach rozwiązania problemu Tybetu". Napisałam coś wtedy o tym, ale teraz dorzucę kilka słów w związku z tegorocznymi wydarzeniami.

 

Według pana Menga kulturę Tybetu ochronią czynniki geograficzne. Dalajlama nie musi się martwić, ponieważ Chińczykom trudno żyć na takich wysokościach, więc rządy komunistyczne nie zaszkodzą tybetańskiemu dziedzictwu. Pamiętam, że byłam sceptyczna wtedy, a dziś jestem jeszcze bardziej.

 

Bodaj dziesięć lat temu, faktycznie, Hanowie cienko przędli w Tybecie, ale gwałtowna modernizacja (czy, ściślej, sinizacja) całkowicie przeobraziła system transportowy i komunikacyjny. Dawną tarczę izolacyjną Płaskowyżu Tybetańskiego skruszyło przede wszystkim otwarcie linii kolejowej, która otworzyła kraj dla niekończącej się rzeki imigrantów. To widać i słychać w błyskawicznie kurczących się, niegdyś odludnych miejscach. Prawda, że przyjezdni, głównie Hanowie, wciąż źle znoszą wysokość, lecz jest ich nieporównanie więcej. Kiedyś przyjeżdżali tylko na kilka lat, maksymalnie dziesięć, i gdy mieli dość, wracali do siebie, a na zwolnione przez nich miejsce nie było wielu chętnych. Teraz jest inaczej. Choć imigranci nadal wyjeżdżają po mniej więcej tym samym czasie (faktycznie niewielu zostaje na całe dekady, bowiem na chorobę wysokościową uodpornione jest najwyraźniej tylko tybetańskie plemię), tempo napływu Hanów stało się zaiste zawrotne. Miejsce jednego zajmuje drugi - jeszcze przed jego wyjazdem.

 

Dawniej na Barkhorze nocną ciszę zakłócało tylko ujadanie psów. Teraz ciągnie się tam dym i odór pieczonych kiełbas oraz kebabów, wszędzie pełno „syczuańskich przekąsek" tudzież „muzułmańskich klusek". Otwarte niemal do świtu. Miejsce aszi, dam z Khamu, Khacarów, potomków rodzin tybetańsko-nepalskich, czy lhaskich autochtonów, krzątających się przy sklepach i straganach albo po prostu pilnujących własnego nosa, zajęła hala targowa Tromsikhang, w której podróbki i tandetę sprzedają głównie - na oko z osiemdziesiąt procent - mieszkańcy prowincji Hubei. Nie dziwota, że nazywają to „lhaskim klonem" ich rodzimej ulicy Hanzheng, na której zaczynali swój eksperyment z dengowskimi reformami.

 

Na samej Wschodniej Pekińskiej, czyli rubieżach Barkhoru, „dwadzieścia pięć - jak czytam - z około pięćdziesięciu sklepów prowadzą ludzie z Huangzhongu, handlujący galaretkami, herbatnikami, mlekiem w proszku, gorącymi kubkami itd.". Na samym Barkhorze co najmniej siedemdziesiąt procent sklepików należy do muzułmanów z północnego zachodu, a w pięciu czy sześciu dużych halach rządzą Hanowie. Sprzedawane tam tybetańskie rzemiosło to po prostu góra tandety produkowanej masowo w Yiwu, w Zhejiangu albo w Linxi, w Gansu. Stop miedziowoniklowy robi za „tybetańskie srebro", jeszcze ciepłe posągi i malowidła za „antyki", a bezwartościowe szkiełka za nasze kamienie dzi, korale i turkusy. Mają nawet fałszywe „lecznicze" grzyby gąsienicowe jarca gumbu - i astronomiczne ceny. Zdzierajmy, póki się da! Cały ten chłam opatrzony jest etykietką „Tybet". Nie mam pojęcia, ilu ludzi zainteresowanych kulturą tybetańską daje się na to nabrać ani jak wpływa to na obraz naszego kraju. Do części tych przybytków Tybetańczycy nie mają nawet wstępu, zwłaszcza mnisi, wieśniacy w tradycyjnych strojach i osoby wyglądające biednie. Zwyzywają ich od „jaków" albo „dzikusów", wyrzucą za drzwi, a nawet wytarmoszą. Naprawdę wielu zna smak tego upokorzenia.

 

Na Barkhorze została już tylko garstka tybetańskich sklepików, których właściciele się nie poddali i nie wyprzedali, choć interesy idą kiepsko. „Dawniej - powiedział mi jeden z nich - turyści szanowali nasze obyczaje, na przykład gdy zamykaliśmy w buddyjskie święta. Teraz mają tu otwarte nawet w tybetański Nowy Rok, choć bywa, że świętują zgodnie z kalendarzem muzułmańskim. Pomyśli ktoś, że to nasza tradycja. Za dziesięć lat na Barkhorze nie zostanie nic tybetańskiego, być może nawet nazwa". W poprzedniej dekadzie na ulicach Lhasy widywało się tylko imigrantów w kwiecie wieku. Teraz w moim rodzinnym Nowym Szolu na drzewa wspinają się chińskie dzieciaki, a ich babcie szydełkują na chodnikach. Na rogu grają w madżonga dziedzice Sichuanu, a „Propan, propan, tanio!" sprzedaje zaradny z Henanu. Miejsce drzew, plaży i upstrzonego flagami modlitewnymi mostku nad leniwie toczącą się rzeką zajęło - wspólnym wysiłkiem urzędasów i biznesmenów - Internacjonalne Centrum Zhonghe: największy i najbardziej ostentacyjny burdel w mieście, przetykany knajpami specjalizującymi się w różnych kuchniach. Mają tam też ośrodek sprzedaży naszych mastifów, kilka czterogwiazdkowych restauracji i stołecznych urzędów.

 

Z pozoru - niezależnie od tego, na jak długo zatrzymują się imigranci - wszystko tu płynie, lecz dzisiejsza ulotność nie ma nic wspólnego ze starą, mizerną i sporadyczną. Teraz to potężna rzeka, w której jedna fala prze na drugą, a przyjezdni, głównie Hanowie, stają się nowymi mieszkańcami Płaskowyżu Tybetańskiego. Nie są już imigrantami - oni tu żyją. Nawet jeśli w tę i nazad przemieszczać się będzie tylko dziesięć z tysiąca trzystu milionów Chińczyków, obrócą rdzennych mieszkańców, niecałe sześć milionów, w mniejszość w ich własnym kraju. Kody genetyczne i społeczne nowych lokatorów mają przemożny wpływ, dramatycznie zmieniając wszystko, co niegdyś należało do nowo narodzonej mniejszości. Lub nią było. Jak w starym przysłowiu: żołnierze maszerują, ale baraki mają ze stali. Wrażono je w Płaskowyż Tybetański, a owo wojsko oswaja się z nim od dziesięcioleci i dostosowuje go do swych upodobań. Dlatego też Lhasa wygląda dziś jak wierna kopia Chengdu z budynkami, parkami, sklepami i placami przeniesionymi żywcem z Chin właściwych. W tej grze idzie o to, by i tak już schińszczeni Tybetańczycy brali swe rodzinne miasto za coś innego, a z dnia na dzień rosnący w siłę przyjezdni - coś innego za rodzinne miasto.

 

W marcu, gdy cały Tybet eksplodował protestami, które zaszokowały Chiny i świat, myślałam sobie, że ten kataklizm skłoni do powrotu - i trzymania się z daleka - wielu imigrantów, stało się jednak inaczej. Kilka miesięcy później przechodziłam przez strzeżone przez uzbrojonych po zęby żołnierzy wujing skrzyżowanie w Nowym Szolu. „Ha, teraz ulice pełne są Hanów!", zakrzyknął ktoś obok w syczuańskim dialekcie. Brzmiało to bardzo radośnie, choć właściciel głosu nie wyróżniał się z tłumu chińskich chłoporobotników szlifujących lhaskie bruki. Otaczający go ludzie - każdy mężczyzna i kobieta, co do jednego - wyglądali dokładnie tak samo, beztroscy i hałaśliwi. Jedna z niewiast posłała promienny uśmiech żołnierzowi, a ten (choć dla Tybetańczyków mają jedynie gotowe do strzału karabiny i ponure spojrzenia) odpowiedział jej skinieniem głowy i uśmiechem. Pierwszy raz, nie żartuję, widziałam ludzki odruch u przedstawiciela „bijącego serca partii". Przesadzam, ten humanizm był niezwykle selektywny i zarezerwowany wyłącznie dla Hanów. Przywodził na myśl relacje Phoenix TV, hongkońskiej przybudówki rządowej telewizji chińskiej, która w kilka dni po „incydencie 14 marca" przekonywała, że sytuacja w Lhasie „wróciła do normalności". Rzecz w tym, że wszyscy odpytywani „mieszkańcy" byli Hanami, jak gdyby nasza stolica była już jednym z ich „harmonijnych" miast. Reporterka najwyraźniej też zaraziła się wirusem wybiórczości, uznając, że w Lhasie nie mieszkają Tybetańczycy, tylko, bo tak brzmiało przesłanie - „jej rozmówcy".

 

Niedawno, 10 listopada, Pekin oznajmił chłodno, że Dalajlama „nie ma żadnego tytułu do negocjowania z rządem centralnym". Na konferencji prasowej dla chińskich i zagranicznych dziennikarzy Zhu Weiqun, wiceminister odpowiedzialnego za dialog Departamentu Pracy Frontu Jedności, zapomniał o dobrych manierach, oskarżając Jego Świątobliwość o „skrywanie złych intencji" i „obłudne kłamstwa". Udało mu się nawet zaprzeczyć, że przed trzydziestu laty Deng Xiaoping wypowiedział (tak bardzo przeceniane) słowa o gotowości do „rozmawiania o wszystkim poza niepodległością". Stary tybetański członek partii komunistycznej uznał to za modelową „hegemonię". Otrząsnąwszy się z pierwszego szoku i obrzydzenia, wielu Tybetańczyków uznało, że tego właśnie należało się spodziewać. Nagły, morderczy błysk ostrza ukrytego sztyletu ukazał po prostu prawdziwą twarz Pekinu. A pośród zużytych, zatęchłych argumentów znalazła się nowa informacja. Kiedy Zhu zszedł na populację „większego Tybetu", oświadczył, że „Dalajlama chciałby usunąć z tych ziem dziesiątki milionów zamieszkujących je przedstawicieli innych grup etnicznych". Oglądając transmisję na żywo, pomyślałam, że z oficjalnej relacji usuną te „dziesiątki milionów". W końcu każdy może się przejęzyczyć, a te słowa wskazywałyby na migrację na niespotykaną skalę. Z opublikowanego później komunikatu nie wycięto jednak nawet słowa - trzeba więc uznać, że podana liczba jest dokładna i ma błogosławieństwo władz. Po raz pierwszy chiński aparatczyk komunistyczny przyznał, że w Tybecie zamieszkiwanym przez niespełna sześć milionów Tybetańczyków żyją „dziesiątki milionów" osób innego pochodzenia. Do tej pory podawano zupełnie inne statystyki.

 

Zhu Weiqun złożył ostatnio wizytę za granicą i w wywiadzie dla BBC doprecyzował nowe dane, mówiąc o „kilku dziesiątkach milionów" nie-Tybetańczyków w regionie. Oficjalne informacje Urzędu Statystycznego Rady Państwa mówiły o 1,52 miliona Hanów we wszystkich tybetańskich okręgach administracyjnych (TRA plus sąsiednie rejony czterech prowincji) w 1990 roku. Wynika z tego, że w ciągu osiemnastu lat ich populacja w Tybecie (jasne, Zhu wspominał o różnych „grupach etnicznych", ale idzie głównie o nich) zwiększyła się kilka, jeśli nie kilkanaście razy. Od tego tempa kręci się w głowie.

 

Owe „dziesiątki milionów" w żadnym razie nie są dziećmi tej ziemi. Wszyscy ci dumni potomkowie cesarzy Yana i Huanga na wszelkie sposoby parli do bezkresnego Tybetu, aby osiedlić się w nim i pomagać jego ludowi. Ich poświęcenie nie znało granic: oddali mu nie tylko młodość, ale też własne dzieci i wnuki. Aż zrobiło się ich więcej niż Tybetańczyków. I nie wspominamy tu, bo po co, że oficjalne statystyki nie ujmują żołnierzy (tych z regularnej armii i tych z wujing, Ludowej Policji Zbrojnej), a Lhasa, i nie tylko ona, jest otoczona pierścieniem wojska (zwłaszcza w tym „roku owym"). Podobnie umykają im robotnicy kontraktowi, ponętne i dostępne za gotówkę xiaojie, chodnikowi handlarze, czy romantyczni zangpiao, zapatrzone w Tybet pięknoduchy. Jasne, oni też płyną, ale i ich armia przetacza się przez stalowe, solidne baraki.

 

Podobnie jak w Xinjiangu, do którego statystycznie tydzień w tydzień zjeżdżają dwa, trzy tysiące Hanów. Liczby i tempo są tam równie bezlitosne: nowi czują się jak w domu i arogancko rozpychają łokciami dawnych gospodarzy. A tak, zapomniałam o „niosących pomoc kadrach". Zaczęło się ponad dziesięć lat temu, ciągnąc za sobą ogon tabunów kopaczy, budowlańców, prostytutek, maturzystów, przewodników, mniejszych, większych przedsiębiorców i tak dalej... Na kogo popadnie, na tego bęc. Na jednego „pomagającego Tybetowi" przypada pewnie ze stu poszukiwaczy złota. Kadry ciułają, póki nie skończy się turnus, a potem błyskawicznie stają w kolejce po drugi. Nie mogą jednak robić tego w nieskończoność, bo za ich plecami dyszy kolejka chętnych. Jeśli nie da się wrócić na urzędniczą posadkę, załatwią sobie kontrakt. W Czamdo zblatowany z biznesem aparatczyk zrobił nawet z kolegi, zajętego wznoszeniem domów i asfaltowaniem dróg, zastępcę w lokalnym komitecie! Nie dziwię się więc, że gdy z pompą oddawali kolej, pewien staruszek, którego rodzina od pokoleń żyje na Barkhorze, powiedział mi: „Najbardziej przeraża mnie ta ich »pomoc«".

 

Kiedy więc pan Meng powiada, że „na całym świecie promuje się różnorodność kulturową, co w komunistycznych Chinach oznacza ochronę dziedzictwa Tybetu", przepraszam go uniżenie, ale jest w „mylnym błędzie" i jeśli tylko zechce się do nas wybrać, zobaczy, jak bardzo.

 

 

20 listopada 2008


Home Aktualności Raporty Teksty Archiwum Linki Pomoc Galeria
 
NOWA STRONA (od 2014 r.)