Teksty. Z perspektywy Tybetańczyków

wersja do druku

Share

Zburzcie ten mur

Bodała

 

Pamiętam, że kiedy byłem mały, ekstremiści polowali w Lhasie na „zacofane elementy" pod hasłem tropienia „psów Dalaja i Panczena". Trudno się dziwić, że strasznie ciekawiło mnie, kim są owi „Dalaj i Panczen". Gdy wypytywałem o to rodziców albo dziadków, ich twarze zastygały w grymasie przerażenia, a potem szeptali: „To nasi nauczyciele". Jeśli próbowałem drążyć dalej, karcili mnie nerwowo: „Dzieci nie powinny rozmawiać o takich sprawach - chcesz nas posłać do więzienia?". Ich reakcje szybko uprzytomniły mi, mimo młodego wieku, z jak ważną kwestią mam do czynienia. Z czasem przekonałem się jednak, że o tajemniczej postaci szepce znacznie więcej osób. Już sam dobór słów - od Dalaja przez Dalajlamę po przesycone najwyższym szacunkiem Jesze Norbu, Gjalła Rinpocze i zdobywający coraz więcej zwolenników Kundun - mówił wiele o ich uczuciach.

 

Jakoś na początku lat osiemdziesiątych ojciec przyniósł do domu dwukasetowy magnetofon, o którego istnieniu wcześniej nawet nie słyszeliśmy. Puścił nam kilka „dekadenckich" piosenek z RTHK, a następnie zamknął się w pokoju z grupką starych przyjaciół. Pojawili się z powrotem po godzinie - zapłakani, z kasetami owiniętymi białym papierem w roztrzęsionych dłoniach. Powoli wychodzili z naszego domu, raz po raz dziękując ojcu, który zachowywał się niczym lekarz cudotwórca, żegnający uzdrowionych pacjentów. Później odkryłem, że słuchali po kryjomu przemówienia Dalajlamy. Choć nie rozumiałem, dlaczego byli tak poruszeni, i nie miałem pojęcia, o czym rozmawiali za zamkniętymi drzwiami, dostałem gęsiej skórki na widok ich odmienionych twarzy.

 

Po rewolucji kulturalnej, gdy na lhaskich ulicach tradycyjne nangma i duixie mieszały się z pieśniami ze stajni Deng Liquna, za słowa „Gjalła Rinpocze" nie trafiało się już do więzienia. W wielu domach jego czarno-białe zdjęcia zajmowały miejsce obowiązkowych żelaznych figurek Mao Zedonga. Wyburzono też stare zabudowania przed Dżokhangiem, w których, jak chciała legenda, zaplanowano niegdyś okrutne zabójstwo. Mówiło się wtedy, że celem owych zmian było przekonanie Dalajlamy - po jego „powrocie do macierzy" - do „nowego Tybetu". W każdym razie Tybetańczycy mieli taką nadzieję. Sądzili, że skoro chiński rząd zezwolił w swej „łaskawości" na przyjazd do Lhasy Panczenlamy, wkrótce w jego ślady pójdzie Dalajlama. W gruncie rzeczy, nie dbali o to, co robią władze - widok „Obecności" miał być najcudowniejszą rekompensatą za wszystko. Wielu umarło, rozpaczliwie konstatując: „Nie ma rudery, ale i nie ma Gjalły Rinpocze", co potwierdza tylko trafność spostrzeżenia chińskiego kolegi, wedle którego Tybetańczycy „są naiwni jak dzieci".

 

Pewien tybetański sekretarz „jednostki produkcyjnej" w Lhasie bezustannie beształ pracowników i zabraniał im zapraszać do mieszkań mnichów, odprawiających rytuały w intencji zmarłych. Nawet niektórzy Hanowie mieli go za nadgorliwca. W dniu przejścia na emeryturę przebrał się jednak w tradycyjny tybetański strój i z młynkiem modlitewnym w ręku ruszył szlakiem lhaskich pielgrzymów. Ba, udał się nawet do Indii i wraz z innymi klęczał zapłakany przed Dalajlamą. W tym mikrokosmosie widać jak na dłoni, że nawet lata presji, wyżymania duszy i dzielenia osobowości nie są w stanie wyrugować tradycyjnych tybetańskich wierzeń. Podwładni widzieli w nim zapijaczonego, kłótliwego i uciążliwego tyrana, ojciec robił wszystko, żeby ratować marnotrawnego syna - a ten, proszę, pojechał złożyć hołd Dalajlamie, a po powrocie do Lhasy nie tylko wyzbył się dawnych nałogów, ale w dodatku stanął do egzaminu na studia wieczorowe, żeby wreszcie zostać kimś.

 

Niektórzy Tybetańczycy umieli wykorzystać politykę Hu Yaobanga i mieli szczęście zobaczyć Dalajlamę, większość nigdy jednak nie dostała paszportu i musi ryzykować życiem, przedzierając się przez góry, dzielące ich od Gjalły Rinpocze. Młodziutka mniszka zastrzelona przez chińskich żołnierzy na przełęczy Nangpa-la 30 września 2006 roku była tylko jedną z wielu.

 

Odkładając na bok dyskusję o przyszłości Tybetu, nie ulega żadnej wątpliwości, że przytłaczająca większość Tybetańczyków darzy wiarą Dalajlamę. Zakazywanie tego oznacza wypowiedzenie im wojny. W obliczu skomplikowania kwestii tybetańskiej pragnienie uzyskania paszportu wydaje się rzeczą najprostszą w świecie, a nie, jak wygląda to teraz, „żądaniem wygórowanym". Niemożność ujrzenia, choćby raz, w tym życiu najwyższego z Nauczycieli staje się niewyobrażalną tragedią. „Nie możemy - powiada Dalajlama - rozwiązywać problemów na zasadzie »ja wygrywam, ty tracisz«". Jego wizja „podwójnego zwycięstwa" najbardziej sprzyja zdrowemu rozstrzygnięciu sprawy tybetańskiej. Niezależnie od tego, z jakiej perspektywy na to patrzymy, jeśli rząd Chin myśli poważnie o rozwiązaniu problemu Tybetu raz na zawsze, musi wyciągnąć rękę po ofiarowywaną mu gałązkę oliwną, póki żyje Dalajlama - i zacząć od zburzenia „muru berlińskiego", który oddziela Tybetańczyków w ojczyźnie od rodaków na wygnaniu. Himalaje przestaną być wtedy Cieśniną Tajwańską, którą stały się w latach pięćdziesiątych. Innymi słowy, władze chińskie powinny dać Tybetańczykom swobodę podróżowania. Jeśli to prawo, gwarantowane w konstytucji Chińskiej Republiki Ludowej, pozostanie fikcją, ludzie, którzy dotąd nie mieli nic przeciwko chińskim rządom, odwrócą się od Pekinu, a być może nawet od umiarkowanej postawy Dalajlamy i zaczną żądać pełnej niepodległości.

 

Sytuacja jest zupełnie jasna: okupacja wojskowa nie rozwiązuje problemu statusu kraju. Gdyby tak było, po cóż Chiny miałyby wciąż walczyć z „tybetańskim separatyzmem"? Zatem Dalajlama, który opowiada się za prawdziwą autonomią w granicach ChRL, jest wymarzonym przywódcą tak dla Tybetańczyków, jak i Hanów - oraz ostatnią szansą na rozwiązanie ich problemów. Czyż popychanie ku „separatyzmowi" nie kłóci się z oficjalną ideą „wielkiego zjednoczenia"? Wierząc dalej w kłamstwa, trwając przy swoich uprzedzeniach i oszukując sam siebie, Pekin może przyprzeć Hanów i Tybetańczyków do muru nierozwiązywalnego, tragicznego konfliktu izraelsko-palestyńskiego. Zapobiec temu można tylko w jeden sposób: korzystając z szansy na obalenie ściany między Tybetańczykami w kraju i za granicą, zmniejszenie militarnego napięcia w Himalajach oraz zbliżenie ze stoma tysiącami potencjalnych obywateli ChRL po drugiej stronie gór. Jak? Zaprzestając ataków na Dalajlamę, pozwalając ludziom na oddawanie mu czci, witając go w ojczyźnie i promując rozsądne programy wymiany z uchodźcami. To jedyne remedium na pogłębianie niezwykle niepokojącego rozziewu między naszymi narodami.

 

 

grudzień 2007

 

 

 

 

 

Bodała - pseudonim tybetańskiego intelektualisty, mieszkającego na terenie ChRL.

 

 


Home Aktualności Raporty Teksty Archiwum Linki Pomoc Galeria
 
NOWA STRONA (od 2014 r.)