Teksty. Z perspektywy Tybetańczyków

wersja do druku

Share

A gdyby tak własnego języka bronili Tybetańczycy?

Oser

 

„Mniejszości etniczne", czyli my, z zainteresowaniem obserwowały tłumy Kantończyków, którzy wyszli na ulice w obronie swego języka. Spektakl zakończył się spokojnie. Rozpisywali się o tym ujgurscy i tybetańscy blogerzy; jeden zasugerował, że Chińczyków mogła zainspirować Hiszpania. To daje do myślenia. Dyktator Franco zabronił Katalończykom posługiwania się własnym językiem, otwierając ranę, która nie chce się goić. Podczas tegorocznych mistrzostw świata w piłce nożnej na stadionach pełno było katalońskich flag - konflikt wewnętrzny dał o sobie znać na arenie międzynarodowej. Chińczycy powinni potraktować to jako przestrogę i nie podsycać separatyzmu walką z lokalnymi dialektami. Zaiste „uznanie kantońskiego, tybetańskiego, ujgurskiego itd. za oficjalne języki Chin wzmocniłoby poczucie jedności wszystkich nacji".

 

kantonprotestprzeciwkomarginalizacjidialektu_400
 

Niemniej rządowa gazeta nie pozostawia żadnych złudzeń: „Promowanie mandaryńskiego jest podstawową polityką państwa i nie wymaga dalszej dyskusji. Możemy się natomiast zastanawiać, czy kantoński, jako dialekt lokalny, umrze z czasem śmiercią naturalną z powodu urbanizacji, czy też proces jego eksterminacji zostanie celowo przyspieszony". Kantoński, podkreślmy, to nie język mniejszości, tylko Hanów. Jeśli on stoi nad grobem na skutek polityki marginalizacji, co powiedzieć o tybetańskim i innych mniejszościowych narzeczach tego „wielkiego zjednoczonego państwa"?

 

Doskonale pamiętam, jak w 2002 roku pojechałam - jeszcze jako trybik systemu - do Yunnanu na konferencję poświęconą poezji mniejszości narodowych. „Już przed wielu laty sekretarz Wang Li stwierdził, że grupy, które nie miały wcześniej języka pisanego, nie potrzebują go i dziś. Te, co go mają, powinny dać mu umrzeć. Nasz cały system opiera się na jednym języku, mandaryńskim", oświecił nas na dzień dobry jakiś buc z Pekinu. Potem potoczył wzrokiem po zebranych poetach i powiedział dobitnie: „Zgadzam się z tym w całej rozciągłości". Jego arogancja zrobiła na wszystkich piorunujące wrażenie. Natychmiast zaczęłam notować i od tej pory nie przestaję myśleć o przyszłości naszego języka.

 

Wcześniej rozmawiałam w Lhasie ze starym tybetańskim pisarzem. Był przerażony sytuacją, ale powiedział mi, że „jeśli będziemy podkreślać wagę tybetańskiego, oskarżą nas o propagowanie ciasnego nacjonalizmu. Stanowisko rządu jest jasne: im więcej tego języka, tym silniejsza świadomość religijna i reakcyjne postawy". Ten człowiek nazywa się Taszi Cering - i w istocie myśli bardzo „postępowo". W młodości wrócił do kraju po ukończeniu studiów w Stanach Zjednoczonych. Chciał służyć ojczyźnie, ale zamknęli go w więzieniu po wybuchu rewolucji kulturalnej. Potem ufundował i wspierał siedemdziesiąt dwie szkoły w najuboższych, wiejskich regionach U-Cangu. W 2007 roku, kiedy sytuacja była już katastrofalna, zwrócił się oficjalnie do lokalnego Zgromadzenia Przedstawicieli Ludowych. „Nauczanie tybetańskiego w szkołach - pisał - i stworzenie w tym celu prężnego systemu edukacji jest nie tylko niezbędne do ukształtowania nowocześnie myślących, utalentowanych młodych ludzi: to także najbardziej podstawowe prawo Tybetańczyków i fundament równości wszystkich grup etnicznych".

 

Pewien Kantończyk pisze, że kilka dekad wdrażanej przez rząd centralny polityki kulturowej jedności doprowadziło do powolnego zaniku wielu unikalnych cech i obyczajów lokalnych. Tego właśnie boją się jak ognia jego ziomkowie, mogą jednak bez problemu walczyć o swój język na ulicach. A co z Tybetańczykami? Z Ujgurami i Mongołami? Kantończyk może sobie napisać czarno na białym: „Umiem mówić po mandaryńsku, ale mnie do tego nie zmuszajcie". Nam, „mniejszościom etnicznym", pozostaje czytanie sloganów nad bramami lhaskich szkół: „Jestem dzieckiem Chin i lubię mówić po mandaryńsku" albo „Językiem naszej placówki jest mandaryński". I nikt nie odważy się nawet chrząknąć.

 

Najwyraźniej, jak w chińskim porzekadle, istnieje jedna miara dla swoich i druga dla obcych. Choć ciągle się nam powtarza, że żyjemy w wielkiej rodzinie pięćdziesięciu sześciu grup etnicznych, nie ulega wątpliwości, że Hanowie są „równiejsi". Prawda jest taka: każdy chciałby żyć w kraju, w którym można bronić ojczystego języka jak własnego domu. „Kiedy tysiące Kantończyków wychodzą na ulice demonstrować w obronie swego dialektu, opada kurtyna z napisem »szczęśliwe zakończenie« - napisał sarkastycznie pewien Tybetańczyk, były nauczyciel. - Gdyby doszło do tego w Tybecie, wszyscy demonstranci zostaliby aresztowani i skazani na odsiadkę za »separatystyczne podżeganie«". Jego kolega po fachu, Ujgur, użył niemal tych samych słów: „U nas i w Tybecie walka o ojczysty język to nieodmiennie »separatyzm«".

 

 

 

Pekin, 5 sierpnia 2010

 

 

Za High Peaks Pure Earth

 


Home Aktualności Raporty Teksty Archiwum Linki Pomoc Galeria
 
NOWA STRONA (od 2014 r.)