Teksty. Z perspektywy Tybetańczyków

wersja do druku

Share

Tybetański dziennik olimpijski

Taszibod

 

Jest wtorek, 22 lipca 2008 roku. Wróciłem do domu dziesięć dni temu. W tym zapadłym regionie Tybetu, nawet odmawiając oglądania telewizji i trzymając się z daleka od internetu, ciągle słyszę albo widzę coś, co ma związek z igrzyskami w Pekinie. Postanowiłem więc prowadzić specjalny dziennik, olimpijski. Ciekawe, jak będzie wyglądać ta impreza z takiej perspektywy.

 

 

22 lipca 2008. Duch olimpijski

 

Przy śniadaniu ojciec, który właśnie wrócił od zwierząt, powiedział, że przy wjeździe na most zbudowali nowy diaobao, bunkier z worków z piaskiem. Pilnują go uzbrojeni po zęby żołnierze. Tata cmokał, nie mogąc się nadziwić ich tempem: „Wczoraj nie było tam nic, a dziś - proszę". Do rozmowy włączyła się cała rodzina. Najstarsi nigdy nie widzieli bunkra przy moście, ale nikt nie wydawał się zaskoczony. Wszyscy zgodnie łączyli rządowe dziwo ze zbliżającymi się igrzyskami. Byłem zdumiony ich stoickim spokojem i jednomyślnością. Najwyraźniej zdążył im spowszednieć ten typ przygotowań olimpijskich.

 

W czasie obiadu ojciec obwieścił, że zamkną miasta w całej prefekturze, wstrzymają ruch kołowy i zakażą podróżowania. Zapytałem, jak to możliwe. Odparł, że możliwe jest wszystko i że zrobili to już po incydencie 14 marca. Wtedy jeździło tylko kilka ciągle przeszukiwanych sedanów. Fakt, pomyślałem, władze mogą robić, co chcą, byle tylko zapobiec incydentom podczas igrzysk i odmeldować przełożonym wykonanie zadania. W obliczu takich priorytetów przewracanie do góry nogami życia zwykłych ludzi wydaje się betką. Nie warto nawet o nich myśleć, o przedstawianiu jakichkolwiek wyjaśnień nie wspominając.

 

Nie byłem tym zachwycony. Jeśli na sierpień zamkną miasta, jak przekażę Z. obiecany prezent? W tym układzie pod koniec miesiąca nie dotrę do Chengdu. W końcu postanowiłem wysłać to znajomemu w Pekinie.

 

Po południu poszedłem na pocztę. Przed okienkami kłębił się tłum. W takich miasteczkach nie ma numerków ani zwyczaju stania w ogonku. Wszyscy po prostu pchają się do przodu. Zrobiwszy swoje, lawirując między chińskimi robotnikami wysyłającymi pieniądze do domów, zostałem przesłuchany przez kasjerkę, która chciała wiedzieć, co zamierzam, bo w związku z igrzyskami ogłoszono listę (dotychczas niewinnych) przedmiotów zakazanych. Olimpiada to, olimpiada tamto - pomyślałem - w końcu zabronią nam żyć. Po dłuższej dyskusji okazało się, że rząd w swojej łasce nie uznaje za kontrabandę zabawek dla dzieci. Choć trochę to trwało, przeszła.

 

Tak, zdecydowanie czułem już olimpijskiego ducha.

 

 

23 lipca 2008. Igrzyska i grzyby

 

W górach coraz więcej grzybów. W miejscowościach, w których prości ludzie żyją głównie z nich i jarcy, każda rodzina żywo dyskutuje o cenach i nie może się doczekać początku sezonu.

 

Po południu wpadł wujek, żeby porozmawiać o tym ze stryjkiem. Podsłuchałem, że ludzie gadali, że w związku z przyjazdem do Pekinu tylu zagranicznych dygnitarzy, stolica zacznie masowo skupować grzyby, żeby raczyć nimi cudzoziemców. Ci zaś, poznawszy zalety naszego specjału, będą go kupować workami i zabierać do domów. Wszyscy zacierali ręce, bo wróżyło to astronomiczne ceny.

 

Pod koniec zeszłego i na początku tego roku jarca była bardzo droga, ale w sezonie cena spadła, średnio o jedną trzecią. Ponieważ wszyscy spodziewali się olimpijskiego popytu, wielu nie sprzedało nawet zeszłorocznych zbiorów. I rzeczywiście, igrzyska przyniosły zmiany na rynku, tyle że na gorsze.

 

W ostatnich latach, powiada wujek, chińscy kupcy, hurtownicy i detaliści, zjeżdżali tu po grzyby jeszcze przed rozpoczęciem sezonu. W tym roku dojechała tylko garstka, więc ceny spadły na łeb, na szyję. Dzięki lepszej infrastrukturze transportowej grzyby zaczęto mrozić, a nie, jak wcześniej, gotować; niektórzy też cięli je i sprzedawali suche. Tyle że teraz, choć miast jeszcze nie zamknięto, coraz trudniej się poruszać, zwłaszcza Tybetańczykom. Nawet jeśli uda się przedrzeć przez sieć niezliczonych posterunków, nie zameldują człowieka w chińskim hotelu. W ten oto sposób olimpijskie wytyczne zamordowały handel grzybami.

 

„Z początku myślałem, że igrzyska będą dla nas prezentem - powiedział stryjek ze smutnym uśmiechem. - W życiu nie spodziewałbym się czegoś takiego. Jeszcze chwila i nie będziemy mogli robić dosłownie nic poza oglądaniem olimpiady w telewizji".

 

 

26 lipca 2008. Syndrom olimpijski

 

Rano do brata zadzwonił znajomy z sąsiedniej wioski. Jego koledzy popili, wpadli na patrol (tych ze „110"), zostali pobici i zatrzymani. Prosił, żebyśmy skontaktowali się z krewnym, który pracuje w Biurze Bezpieczeństwa Publicznego. Miał nadzieję, że wstawi się za chłopakami. Gdy tylko brat skończył relacjonować rozmowę, ojciec wygłosił pogadankę. „Idą igrzyska i musisz bardzo uważać. Jeśli coś się stanie, rozdmuchają to i zrobią z ciebie sabotażystę, podkopującego ład społeczny w czasie olimpiady. A z tego już się nie wykaraskasz". Zdaniem ojca w normalnych okolicznościach dawno byliby wolni.

 

W południe zadzwoniono do mnie z informacją, że z Pekinu deportowano moją znajomą, Tybetankę z Anglii (drugie pokolenie), która ukończyła znaną na całym świecie uczelnię. Świetnie zna kilka języków, uczyła w Pekinie. Mieliśmy wiele wspólnych tematów, często dyskutowaliśmy o różnych rzeczach i punktach widzenia Tybetańczyków z Tybetu i zagranicy. Wyjeżdżając z miasta, prosiłem, żeby była bardzo ostrożna i uważała na siebie. Zwłaszcza w czasie igrzysk, gdy rząd postawi wszystko w stan najwyższej gotowości. Byłem przekonany, że muszą ją obserwować - Tybetanka, w Pekinie, w dodatku z zagranicznym paszportem. Ponieważ nie mam dostępu do internetu i nie oglądam telewizji, nie znam żadnych szczegółów. Usłyszałem tylko, że zabrali ją niespodziewanie, z domu, i po kilkugodzinnym przesłuchaniu wsadzili prosto do samolotu. Rzecznik MSZ miał powiedzieć, że była ważną członkinią Tybetańskiego Kongresu Młodzieży, choć ona sama uważała, że nie zrobiła nic złego i miała ważną wizę. Kiedy zażądała przedstawienia dowodów, policjanci powiedzieli jej, że sama dobrze wie, co zrobiła. Opowiadała mi, że w kwietniu, po przylocie do Pekinu przesłuchiwali ją dwie godziny na lotnisku. Z powodu tybetańskiego pochodzenia. Pewnie i teraz szło tylko o to.

 

Zresztą i mój powrót do domu oraz nagłe, długie wakacje, to też dziedzictwo olimpijskie. Po incydencie 14 marca życie Tybetańczyków w Pekinie nie było łatwe. Przyjechałem z Lhasy w maju. Pociągiem, w którym spisywano mnie kilka razy. Od rodaków dowiedziałem się, że stołeczna policja sprawdza i przesłuchuje wszystkich Tybetańczyków w mieście. Wielu zaczęło wyjeżdżać do domów z zamiarem powrotu po igrzyskach. Ja też uznałem, że to najlepsze wyjście.

 

Już w Tybecie rozmawiałem z grupą zagranicznych turystów, którzy uważali, że wszyscy Chińczycy cierpią na „syndrom olimpijski". Fakt. Tylko różnie się on objawia. Jedni są podekscytowani, inni przestraszeni. Dla jednych to wakacje, dla drugich koszmar. Ci czekają z wytęsknieniem, tamci nienawidzą. Cudzoziemcy powiedzieli, że mają wrażenie, iż Tybetańczycy imprezę przeklinają.

 

Igrzyska rzeczywiście stały się chorobą, czymś na kształt SARS, w każdym razie dla Tybetańczyków. Uciekaliśmy przed nimi z Pekinu, jakbyśmy bali się zarażenia. W domu okazało się jednak, że i tu władze są w pełnej gotowości bojowej. I jak w czasie tamtej epidemii, wystawiają posterunki na każdym skrzyżowaniu oraz zamykają miasta.

 

Ale tak naprawdę nie uciekamy przed olimpiadą. Gdyby nie traktowano nas jak obywateli drugiej kategorii i nie widziano w nas, tylko z powodu pochodzenia, potencjalnych terrorystów, pewnie cieszylibyśmy się i zostali oglądać zmagania sportowców.

 

Igrzyska są jak lustro, w którym doskonale widać sytuację Tybetańczyków w Chinach.

 

 

29 lipca 2008. Igrzyska są bardzo dziwne

 

Rozmawiałem z wieloma znajomymi ze wsi. Pytali, dlaczego nie zostałem w Pekinie, żeby zobaczyć igrzyska. Uśmiechałem się tylko i mówiłem, że w mieście jest za dużo ludzi, więc przyjechałem oglądać olimpiadę w domu.

Nocą zobaczyłem policyjne migacze. Zrobiło się zbiegowisko. Znajomy z Biura Bezpieczeństwa Publicznego powiedział mi, że od dziś mają nowe zadanie. Będą sprawdzać i spisywać wszystkich obcych - zwłaszcza z innych regionów Tybetu. Rzecz jasna, w ramach witania olimpiady.

 

Prawdę mówiąc, lokalne BBP szykuje się do igrzysk od dawna. Na naszej dwukilometrowej ulicy zainstalowano kamery przemysłowe. Pilnują też wszystkich okolicznych klasztorów (tamci funkcjonariusze podlegają ponoć bezpośrednio prefekturze).

 

Mój znajomy obstawia skrzyżowanie przy budynkach rządowych. Uwielbia się bawić, często przyjeżdża do nas na motocyklu. Poszliśmy się przejść, bo się bał, że zobaczą go z nami koledzy, którzy siedzą przed monitorami. Ilekroć zbliżaliśmy się do kamery, chował się za naszymi plecami albo ją obchodził. Jako policjant przynajmniej wie, gdzie je rozmieścili. My, zwykli ludzie, jesteśmy bez szans. Gdyby tak, pomyślałem sobie, zestawić liczbę kamer i mieszkańców, nasza mieścina okazałaby się lepiej pilnowana niż podobno najbardziej upstrzony tymi urządzeniami Londyn.

 

Czyli święta prawda - igrzyska gwałtownie przyspieszyły modernizację Tybetu.

 

Wieczorem kolega, uczący na wsi, podreptał do pracy. Wszystkie „jednostki produkcyjne" mają dwudziestoczterogodzinne dyżury, nawet zamknięte w czasie wakacji szkoły. Władze nazywają to „witaniem igrzysk i strzeżeniem stabilizacji".

 

Całą dobę ulice patrolują policyjne samochody. Wszędzie stoją żołnierze z karabinami w rękach. Choć lokalni urzędnicy ciągle mówią o „stabilizacji", zachowują się tak, jakby szli na bój ze śmiertelnym wrogiem. Ich spięte twarze stanowią zabawny kontrast dla czerwonego transparentu z napisem „Ze szczęściem witamy igrzyska".

Olimpiada jest bardzo dziwna.

 

 

31 lipca 2008. Co my, do diabła, robimy?

 

Rano siostrzyczka, która chodzi jeszcze do szkoły podstawowej, mówi do mnie: „Już za osiem dni zaczyna się olimpiada. Wczoraj widziałam nawet w telewizji burmistrza Pekinu. Płakał". Dlaczego, spytałem. „Może był za szczęśliwy", odparła.

 

Po południu oglądałem wystawkę na placu. Po jednej stronie zawiesili zdjęcia pokazujące historię igrzysk i przygotowań w Pekinie. Po drugiej demaskują niewolniczy system starego Tybetu, obnażają klikę Dalaja i sławią kosmiczne zmiany pod nowymi, chińskimi rządami.

 

Gdy za granicą demonstrowano w czasie sztafety, rząd Chin nie posiadał się z oburzenia upolitycznianiem igrzysk. Kiedy jednak sekretarz Zhang karcił Dalajlamę w blasku znicza, wyrażał jedynie swoje poglądy. Teraz z okazji święta sportu w Pekinie motywy igrzysk i Dalajlamy łączą się nawet w mojej zapadłej mieścinie. Czy mógłbym spytać, kto upolitycznia igrzyska?

 

Znajomego z departamentu propagandy oddelegowano do ściągniętych do nas wojsk. Ma uczyć żołnierzy lokalnego dialektu. Nie jest tego, powiada, wiele: „Stać", „Nie ruszać się", „Tybetańczycy i Chińczycy są jedną rodziną" i takie tam. Żołnierze ponoć wypytywali: „Słyszeliśmy, że mnisi z tutejszych klasztorów są bardzo silni i bitni. To prawda?". Mówił, że zaczął się dławić hipokryzją tych „stopów" i „rodzin". Kiedy uzbrojeni po zęby ludzie dali mu jasno do zrozumienia, że widzą w mnichach potencjalnych wrogów, z przerażenia odjęło mu mowę.

 

„Pomagamy obcym, którzy szykują się tu do wojny - powtarzał ze spuszczoną głową - z naszymi rodakami i mnichami, których darzymy najwyższą czcią. Co my, do diabła, robimy?".

 

 

1 sierpnia 2008. Święto

 

Dzisiaj mamy Dzień Wojska. Władze zafundowały nam akademię pod tytułem „powitanie igrzysk i obchody 1 sierpnia". Występowali oficerowie i żołnierze, których w te strony ściągnięto po incydencie 14 marca, oraz złożony z rezerwistów zespół artystyczny.

 

Zjechali urzędnicy, wszędzie roiło się od policji. Na widowni głównie mundury, ale zeszło się i trochę zwykłych ludzi.

 

Na początek chóralne wykonanie „Córek jednej matki". Potem kilka innych piosenek i tańców. Ku czci, na zmianę, Macierzy i partii komunistycznej. Ci ludzie pracowali dla systemu całe życie, ale nawet na emeryturze nie przestają służyć „sprawie". Jako jej beneficjenci mają czas i ochotę na próby oraz występy dla przywódców. Nie to co szary człowiek. Faktycznie, nie brakuje im powodów do wdzięczności dla KPCh.

 

Wodzirej nazwał ściągniętą tu masę wojska „patrolami". Występy żołnierzy nie miały jednak nic wspólnego ze świętowaniem. Budziły wyłącznie grozę i obrzydzenie. Sztuki walki, łamanie desek o różne części ciała, roztrzaskiwanie młotem ułożonych na brzuchu cegieł, dźganie lśniącymi bagnetami. Ludzie byli zafascynowani i przerażeni. Ilekroć robiono coś groźnego dla zdrowia, rozlegały się okrzyki przerażenia. Widzowie najwyraźniej obawiali się o bezpieczeństwo gwiazdorów. Stałem obok staruszki, która mamrotała modlitwy i co chwilę powtarzała: „Nie róbcie tego! Po co to wszystko? Przecież to musi boleć. Trzy Klejnoty, błogosławcie tym biednym dzieciom". Miałem wrażenie, że ten pokaz skutecznie spotęgował lęk przed żołnierzami.

 

Cóż, rodacy, zastanawiam się, czy wiecie, że tę orgię okrucieństwa przyszykowano specjalnie dla nas. W swej dobroci nie tylko nie dostrzegacie prowokacji w prezentacji metod torturowania nas we własnym kraju, ale jeszcze troszczycie się o zdrowie potencjalnych katów oraz wyrażacie uznanie dla ich umiejętności. Najmilsi, martwić w tej sytuacji można się wyłącznie o nas.

 

Przywódcy nie przestawali się uśmiechać. Nie wiem, czy tylko z uwagi na kamery i obowiązkowy entuzjazm, czy rzeczywiście się im podobało. Mogli się też cieszyć, że zostawili pożądane wrażenie.

 

Podobne spektakle, odgrywane w każdym regionie Tybetu z okazji każdego święta, są odzwierciedleniem prostej prawdy: przy głównej scenie większość Tybetańczyków jest nieodmiennie obsadzana w roli biernych widzów, podczas gdy reżyseria i role sceniczne należą do niewielkiej mniejszości (beneficjentów systemu) oraz do armii i aparatczyków reprezentujących potężny, obcy rząd. O scenografii, programie, czasie i miejscu spektaklu decydują ci ostatni. Na scenie doskonale współpracują, wymieniając pochlebstwa. To doskonały związek, a jeszcze lepiej niż z sobą czują się w roli głównych autorów.

 

Ale co z większością? Choć nie wolno nam mówić o naszych sprawach, choć spycha się nas na margines we własnym domu i czyni niemymi statystami przed sceną, która powinna być nasza, z reguły nie czujemy nic poza zamętem w głowie. Nawet jeśli komuś coś w niej zaświta, to tylko przelotnie. Czemu nie dostrzegamy, że trzeba coś zrobić? Może, gdy gwałcą, przedkładamy przyjemność nad opór? A nuż po którymś razie zmieni się to w prawdziwą miłość? Może nie opadliśmy jeszcze na samo dno lub nasze dobre, współczujące serca odbierają nam zdolność racjonalnego myślenia?

 

W ciągu całego spektaklu ze sceny nie padło ani jedno tybetańskie słowo. Tybetańczycy, odziani w obszyte tygrysim futrem tybetańskie stroje, śpiewali po chińsku tybetańskie piosenki. Starali się, publiczność dobrze się bawiła, przywódcy uśmiechali - słowem pełnia szczęścia.

 

Patrzyłem na nich, patrzyłem na siebie i chciało mi się płakać.

 

 

5 sierpnia 2008. Znicz w Chengdu, znicz w Tybecie

 

W Xinjiangu zasadzki na żołnierzy. W domu mówią, że stali za tym „separatyści", sabotujący igrzyska. Moja dobra matka wzdycha: „Rząd włożył tyle trudu w przygotowania, więc zależy mu na tym. O co chodzi tym ludziom? Władze tak się starają, trzeba im pomóc w osiągnięciu celu. Jeśli ktoś chce kłopotów, mógł je odłożyć na później. Kochana kobieta, jak i my wszyscy, spontanicznie życzy innym ziszczenia ich marzeń. Nie wie tylko, że ci „separatyści" ryzykują życiem, walcząc o zachowanie swego człowieczeństwa.

 

Stryj powiada, że znicz dotarł dziś do Chengdu. Naoglądawszy się w telewizji nosicieli, uznał, że nie mają sumienia. „Ile minęło od trzęsienia? Za grosz przyzwoitości. Skąd tyle buty i arogancji? Ci ludzie myślą wyłącznie o sobie". Naprawdę go zdenerwowali.

 

Pytam, czy oglądał sztafetę w Lhasie. On na to, że nie. Nasz okręg w Sichuanie może i ma w nazwie „tybetański" oraz „autonomiczny", ale po latach propagandowego ośmieszania i asymilacji, stolicą prawdziwego życia, nawet dla młodych intelektualistów, jest tu Chengdu, a nie Lhasa, która nie zasługuje na większe zainteresowanie.

W Lhasie znicz wywołał polityczne trzęsienie ziemi - w przeciwieństwie do Chengdu, gdzie jego jedynym śladem była chwila cisza. Lhaskie trzęsienie, nikt nie ma złudzeń, przypomni o sobie jeszcze niejednym wstrząsem wtórnym.

 

Choć władzom zależało na pokazaniu entuzjazmu tybetańskich mas, napięcie i niepokój świętego miasta wyczuwało się nawet w starannie zmontowanych relacjach telewizyjnych. Wszechobecność policji, wojska i symboli politycznych była nad wyraz wymowna. Ludzi widać było tylko na starcie i zakończeniu. Reszta trasy - zupełna pustka. Z prowokacyjnego przemówienia sekretarza Zhanga wynikało jasno, że mieszkańcy miasta nie chcą u siebie sztafety (a nawet jeśli, to ze strachu).

 

Mówi się, że tego dnia zwykłym ludziom zabroniono wychodzić z domów. Do szpaleru przy trasie - dobrze wypadł w telewizji - wybierano bardzo starannie. Wszystkich prześwietlano tygodniami, a dzień przed kulminacją skoszarowano w hotelach. Liczbę zgromadzonych i nazwiska sprawdzano trzykrotnie. Zajęli posterunki o czwartej nad ranem. Sprawdzono sto razy, przebrano w przygotowane stroje, wsadzono w ręce czerwone sztandary i przewieziono na wyznaczone miejsca. Potem czekali. Pod okiem chińskich żołnierzy. Ich zadanie polegało na pokazaniu Chińczykom, za pośrednictwem telewizji, tybetańskiej radości ze znicza.

 

Jeśli mieszkańcy Chengdu zasługują na potępienie za brak sumienia - Tybetańczykom z Lhasy należą się wyrazy najwyższego współczucia. Polityczne i psychologiczne trzęsienie ziemi, które przeżyli, spowoduje większe szkody od geologicznego. Gdyby władze o to dbały, należała się nie minuta, a godzina ciszy.

 

 

9 sierpnia 2008. Otwarcie: w Chinach żyje tylko jeden naród - Hanów

 

Po pierwsze: Zaczęło się. Może Chińczycy wreszcie zaczerpną powietrza po tak długim wstrzymywaniu oddechu.

 

Po drugie: Obejrzeliśmy wspaniały pokaz siły w pięknej oprawie. Chińczycy są najlepsi w projektach wielkoformatowych. Lubią duże. Z kolei system ma słabość do masówek - trudno o lepsze połączenie. Partia komunistyczna zapewnia nie tylko pieniądze, personel, narzędzia i bezwarunkową współpracę różnych instytucji, lecz - co znacznie ważniejsze - dobrodziejstwa despotycznej władzy. Jeśli cel uświęca prześladowanie ludzi, wyrzucanie pieniędzy i niewiarygodny wysiłek, sprawy, które spędzałyby sen z powiek w państwie demokratycznym, nie mają żadnego znaczenia.

 

Po trzecie: Obejrzeliśmy wszystkie symbole kultury chińskiej. Były bębny, kaligrafie, cztery atrybuty pisarza - pędzel, laseczka tuszu, płytka i papier - ideogramy, Konfucjusz, Wielki Mur, Jedwabny Szlak, rytuały, muzyka, Najwyższa Ostateczność itd. W ciągu tych kilku godzin „pięćdziesiąt pięć kwiatów" (z pięćdziesięciu sześciu) różnych narodowości zapachniało tylko dwukrotnie. Za każdym razem na ledwie kilka sekund.

 

Gospodarze wyjaśnili, że ceremonia ukazywała głębię chińskiej tradycji i kultury.

 

Chiny rzeczywiście mają długą historię i wspaniałą kulturę, warto jednak wiedzieć, że mieszka w niej pięćdziesiąt sześć narodów, a nie wyłącznie Hanowie. Pozostałe też mają kultury i historię warte pokazania światu. Rząd wykorzystał jednak igrzyska do pokazania, że Chiny i ich dzieje mają na imię Han.

 

Swego czasu wiązałem pewne nadzieje z ceremonią otwarcia, ponieważ liczyłem na coś uniwersalnego, dla całego świata. Zostało mi wyłącznie gorzkie rozczarowanie.

 

Widok 2008 ludzi w tradycyjnych chińskich strojach, cytaty z Konfucjusza, Wielki Mur w roli „symbolu narodu chińskiego" (mający chronić go przed przodkami nas, mniejszości) i redukcja do kultury jednej nacji wywołały we mnie dziwnie znajome poczucie obcości.

 

Kim jest Konfucjusz? Co to Wielki Mur? W oczach przedstawiciela narodu o zupełnie innej kulturze, historii i skłonnościach Konfucjusz to tylko zagraniczny myśliciel. Pewnie dał coś ludzkości, ale nigdy nie byłem i nie będę z niego dumny ani czuł z nim wiekowej więzi pokrewieństwa. Wielki Mur z pewnością jest wielkim budowlanym przedsięwzięciem w dziejach świata, niemniej zbudowano go z myślą - wyjątkowo niechętną - o moich „barbarzyńskich" przodkach, więc jak niby miałbym się z nim utożsamiać?

 

Przy następnej okazji, upraszam nie drażnić frazesami o „narodzie chińskim" czy obrzydliwą hipokryzją „wspólnego dziedzictwa po Yan Di i Huang Di" albo „dzieci jednej matki". Hanowie zakomunikowali już światu, że sto milionów przedstawicieli mniejszości należy do Chin i dzieli ich historię.

 

Po czwarte: Jeszcze większym smutkiem napawa to, że gdy Pekin się cieszy, w Lhasie panuje terror. Chociaż może powinniśmy się weselić, że mimo wprowadzenia nadzwyczajnych środków bezpieczeństwa miasta całkowicie nie odcięto od świata?

 

Niemniej, gdy cały kraj się bawi, nam pozostaje tylko radość z braku konsekwencji zbiorowej segregacji. Pachnie mi to kolejnym absurdem. Jeśli faktycznie jesteśmy jednymi Chinami, może nie trzeba było posuwać się tak daleko?

 

Rząd Chin, w imię „sportu", zdławił wołanie o wolność i demokrację, przy okazji bezwstydnie apelując o „apolityczność" igrzysk. W tym samym czasie wpychał świat w pułapkę „sportowego święta", pracowicie wzmacniając fundamenty trwałej, despotycznej władzy.

 

Tak już ma.

 

 

Taszibod - pseudonim piszącego po chińsku tybetańskiego blogera.



Home Aktualności Raporty Teksty Archiwum Linki Pomoc Galeria
 
NOWA STRONA (od 2014 r.)