Teksty. Z perspektywy Tybetańczyków

wersja do druku

Share

Przewidywalna „nieoczekiwana reklama”

Oser

 

Przez chińskie media, od rządowej CCTV po prywatne gazety, przetoczyła się właśnie fala zachwytów nad filmem dokumentalnym „Rok w Tybecie". Do myślenia dała mi szczególnie recenzja zatytułowana „nieoczekiwana »zagraniczna reklama«". Słowo „reklama" odnosi się tu do propagandy adresowanej do cudzoziemców i choć opatrzono je cudzysłowem, natychmiast pomyślałam o chińskim Departamencie Propagandy Zewnętrznej.

 

Faktycznie istnieją dwie wersje tego pięcioodcinkowego serialu: jedną opracowało BBC, drugą CCTV. Towarzysząca filmowi książka też ma dwa wcielenia: angielską i chińską. Trudno ukryć, że nieco się od siebie różnią. Każdy chiński odcinek jest o dwanaście minut krótszy od oryginału, zmieniono również komentarz. Mimo to chińskie media dolepiły do wersji rodzimej etykietki, którymi opatrzono wersję BBC, choćby: „Film zaaprobowany przez Zachód i Dalajlamę".

 

Co uzyskano zmieniając dwadzieścia procent treści? Na czym polegały ingerencje w komentarz? Czy można to uznać za błahostkę? Zważywszy na moje doświadczenia, tutaj podobne drobiazgi nigdy nie są bez znaczenia. Intelektualistę Rana Yunfei zapytano kiedyś o niezależne chińskie think-tanki. „W kraju, który poddaje myśli ścisłej kontroli i odmawia ludziom wolności słowa, nie mogą istnieć niezależne instytucje - odparł. - Wszystkie są toksyczne. Ograniczają się do chwalenia rządu, fałszywych tłumaczeń, ukrywania błędów i plam. To najzupełniej oczywista cecha chińskiej rzeczywistości i wszyscy powinni być tego świadomi. Jeśli ktoś mówi coś, co jawnie kłóci się z rzeczywistością, musi być naprawdę ślepy bądź ślepy świadomie selektywnie".

 

I nie trzeba tu wcale filmów poświęconych kwestiom tak drażliwym jak Tybet. Weźmy „Współczesną historię Chin" napisaną przez uczonego mieszkającego w Stanach Zjednoczonych. Kiedy wydano ją w Chinach, obwieszczono, że „dokonano jedynie starannej redakcji", niemniej jeśli porówna się tę wersję z hongkońskim oryginałem, okazuje się, iż opuszczono lub zmanipulowano tyle treści, że złośliwi mówią o modelu „jeden kraj, dwie książki". Rozmawiałam z Shuyun, producentką i reżyserką „Roku w Tybecie". Nie próbowała nawet ukryć, że nie mogła nic zrobić, gdy cięto jej film, a z chińskiej wersji książki „znikały fragmenty, do których - jak mi napisała - byłam najbardziej przywiązana". Powiedziałam, że ją rozumiem, ale nagle dotarło do mnie, że takie „zrozumienie" jest nienormalne samo w sobie. Skoro tyle wycięto i zmanipulowano, jak można opatrywać wersję chińską recenzjami angielskiej?

 

Shuyun mówiła mi o tym filmie już przed dwoma laty, gdy jeszcze nad nim pracowała. Wspomniała, że w projekt, na wszystkich etapach, zaangażowane jest pekińskie centrum studiów tybetologicznych, które stanowi przybudówkę Departamentu Frontu Jedności Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Chin. Prawdę mówiąc, udział instytucji o tak wątpliwej proweniencji naukowej od początku stawiał pod znakiem zapytania obiektywizm i rzetelność całego przedsięwzięcia. Wiem z autopsji, że nawet tak mało znacząca „jednostka produkcyjna" jak redakcja magazynu Literatura Tybetańska musi dostać zielone światło wszystkich departamentów, by wybrać się na wieś w poszukiwaniu starych opowieści czy piosenek ludowych. W przypadku instytucji centralnej, w dodatku związanej z Tybetem, cały ten cyrk jest z pewnością o wiele większy. Czy w takich okolicznościach można w ogóle mówić o niezależności procesu twórczego? Trudno się dziwić, że jeden z bohaterów filmu, staruszek, prosi ekipę o pomoc: marzy, by jego syn ngakpa (świecki adept buddyzmu tantrycznego) został członkiem lokalnych struktur Ogólnochińskiej Ludowej Politycznej Konferencji Konsultatywnej. Prawdziwy front jedności: władza, artyści i lud.

 

Kiedy filmują i opisują mianowanego przez rząd „chińskiego Panczenlamę", wychodzą ze skóry, by pokazać, że Tybetańczycy darzą go wiarą. Jasne, wielu przyjdzie z khatakiem lub podetknie dziecko do błogosławieństwa, ale robią to głównie ze strachu przed karą lub w nadziei na nagrodę. Czy filmowcy mieli o tym pojęcie? Gelek, główny nadzorca produkcji i jednocześnie wicedyrektor wspomnianego centrum studiów tybetańskich, mówi otwarcie, że filmowy sukces „propagandy zagranicznej" jest owocem współpracy właściwych departamentów rządu centralnego. Przed kilku laty ten od propagandy zorganizował konferencję poświęconą „budowaniu wizerunku i zniekształcaniu rzeczywistości przez klikę Dalaja". Konkluzja była prosta: „Musimy pisać materiały dla cudzoziemców. Trzeba więc badać ich język i sposób myślenia, by móc mówić im to, co chcemy powiedzieć".

 

 

Pekin, 12 sierpnia 2009

 


Home Aktualności Raporty Teksty Archiwum Linki Pomoc Galeria
 
NOWA STRONA (od 2014 r.)