Teksty. Z perspektywy świata

wersja do druku

Share

Beton nie służy nikomu

Andrew Fisher

 

Kiedy 14 marca pokojowe protesty w Lhasie przerodziły się w akty przemocy, zachodnie media, rzecz rzadka, zaczęły obficie informować o sytuacji w Tybecie, a ściślej - w jego stolicy. Mniej uwagi poświęcano regionom wschodnim, które nie należą do Tybetańskiego Regionu Autonomicznego, choć przetoczyły się przez nie protesty najintensywniejsze od lat pięćdziesiątych. Wkrótce uwaga prasy skupiła się jednak na nonsensownych oświadczeniach chińskiego rządu i dramatycznych doniesieniach z protybetańskich protestów na Zachodzie.

 

Rozgorzała bitwa propagandowa, w której Tybet jako taki znów zginął w zgiełku skrajnego, emigracyjnego nacjonalizmu i enuncjacji pekińskiego betonu. W rezultacie zapewne oddalimy się jeszcze bardziej od potencjalnego rozwiązania, jakie mogłoby zrodzić spotkanie głosów umiaru i rozsądku, co przyniesie opłakane skutki dziewięćdziesięciu ośmiu procentom Tybetańczyków, którzy żyją w Tybecie, nie na wychodźstwie.

 

To całkowicie zrozumiałe, że protybetańscy aktywiści wykorzystują sztafetę olimpijską do nagłośnienia słusznej, zadawnionej sprawy. Żałosna ofensywa propagandowa Pekinu oraz rozkręcenie spirali brutalnych represji w Tybecie to wiatr w żagle dla tych, którzy utrzymują, że Chinom nie można ufać i że jedynym kompromisem z nimi jest brak ustępstw. Takie stanowisko wydaje się jednak niebezpieczne, ponieważ opiera się na założeniu - podlanym sosem przesadnych oskarżeń o „kulturobójstwo" - że nie ma nic do stracenia. Taka postawa pokrywa się z retoryką partyjnego betonu w Lhasie i Pekinie, jak gdyby obie strony wciąż żyły w epoce Mao.

 

Istnieje realne niebezpieczeństwo, że na skutek tej medialnej wojny na słowa Tybetańczycy znajdą się w swej ojczyźnie w zasiekach ukutych na Zachodzie bezkompromisowych stanowisk politycznych, których autorami są ludzie niemający nic do stracenia w Tybecie lub, co gorsza, mający wiele do zyskania na podsycaniu antychińskich nastrojów.

 

Co więcej, protybetańskie medialne hołubce leżą w interesie partyjnego betonu w Pekinie. Z Zachodu, gdzie propagandowe ataki Chin na Dalajlamę wydają się w najlepszym razie absurdalne, być może tego nie widać. Niemniej na ten medialny kontratak trzeba patrzeć oczami chińskiej opinii publicznej, bo to właśnie ona jest głównym adresatem politycznych zabiegów partii komunistycznej.

 

Dlatego właśnie jej najbardziej radykalne skrzydło podrzuca do pieca nacjonalistycznego gniewu wywołanego cierpieniami niewinnych Hanów - jedynego - dnia przemocy w Lhasie, co ma uzasadniać sięgnięcie po najbrutalniejsze środki w regionie wielkości Europy zachodniej na skalę właściwą jedynie czasom Mao.

 

Klasyczna strategia. Ciemiężca nieodmiennie wykorzystuje eksplozje rozpaczy prześladowanych do zdyskredytowania ich słusznych pretensji, przekreślenia umiarkowanych rozwiązań politycznych i usprawiedliwienia przesadnych środków przymusu.

 

W ten oto sposób przedolimpijskie demonstracje i problem Tybetu stają się atakami na Chiny i Chińczyków, a nie na brutalną politykę aktualnych przywódców - dokładnie tak samo, jak z wojny w Iraku uczyniono kwestię „patriotyczną". W obu przypadkach nie ma mowy o racjonalnej, krytycznej analizie, ponieważ jastrzębie bronią się, grając kartą nacjonalizmu.

 

Strategia Pekinu okaże się jednak znacznie bardziej wyrafinowana, jeśli weźmiemy pod uwagę - rzadko wspominaną - wielką popularność Dalajlamy i, szerzej, buddyzmu tybetańskiego w Chinach. Moim zdaniem on sam doskonale o tym wie i zdaje sobie sprawę, że właśnie to może stać się kluczem do rozwiązania problemu Tybetu. Pekin wie o tym równie dobrze, tyle że jego celem jest wykorzenienie poparcia dla Dalajlamy i zdyskredytowanie jego umiarkowanych postulatów politycznych.

 

Innymi słowy, Dalajlama walczy z Pekinem o rząd dusz w samych Chinach - nie na Zachodzie. I ostatnie demonstracje wcale mu w tym nie pomagają.

 

Musimy zrozumieć, że Komunistyczna Partia Chin mówi wieloma głosami - również tych, którzy chcieliby negocjacji z Dalajlamą i faktycznej autonomii Tybetu. Musimy głosom tym pomóc. Tym bardziej, że łatwo zdusi je i uciszy skierowany przeciw nim nacjonalistyczny tumult.

 

Trzeba więc jasno zdefiniować problem, którym nie są Chińczycy czy Chiny, lecz ostatnie dwadzieścia lat polityki skrajnej frakcji partii komunistycznej. Co więcej, nic nie wskazuje na to, by miała ona wkrótce pożegnać się z władzą. Trudno też sobie wyobrazić, by jakiekolwiek inne skrzydło KPCh chciało rozstać się z Tybetem. Kampania powinna być więc wymierzona w politykę, a nie w przywódców czy partię, a już z pewnością nie w kraj i jego obywateli.

 

Piłka jest w grze i nie wolno tracić jej z oczu. Demonstracje i apele o bojkot igrzysk trafiają na pierwsze strony gazet, ale w Chinach postrzegane są jako atak na państwo i jego mieszkańców, co podsyca tylko ogień nacjonalizmu i przysparza poparcia partyjnemu betonowi. Przypadkową ofiarą bywają zaś ludzie, w których imieniu idzie się demonstrować.

 

 

 

 

 

10 kwietnia 2008

 

Andrew Fisher - brytyjski ekonomista, wykładowca London School of Economics, autor pionierskiej analizy polityki gospodarczej Chin w Tybecie, State Growth and Social Exclusion in Tibet.

 

 


Home Aktualności Raporty Teksty Archiwum Linki Pomoc Galeria
 
NOWA STRONA (od 2014 r.)