Radio Wolna Azja

21-04-2010

wersja do druku

Share

Mnisi mają opuścić teren katastrofy

 

Władze chińskie ogłosiły dzień żałoby po ponad dwóch tysiącach zabitych w tybetańskiej prefekturze Juszu (chiń. Yushu) prowincji Qinghai, jednocześnie nakazując mnichom z sąsiednich regionów opuszczenie miejsca katastrofy. Zastrzegające anonimowość źródła twierdzą, że zakazem udzielania pomocy ofiarom tragicznego trzęsienia ziemi objęto również świeckich Tybetańczyków. We wtorek 20 kwietnia rządowe media informowały o 2064 zabitych, ponad 12000 rannych i 175 zaginionych. Znów działa sieć elektroenergetyczna i telefoniczna, co ułatwia prowadzenie akcji ratunkowej.

 

„Władze lokalne wydały dziś rozporządzenie, w którym nakazują mnichom powrót do klasztorów, ponieważ nie są już potrzebni", twierdzi mieszkaniec regionu. Dwa dni wcześniej duchowni odprawili ceremonię w intencji ofiar. Urzędnicy najwyraźniej obawiali się, że może ona przybrać charakter polityczny. „Mieszkańcy boją się, że ta decyzja spowolni akcję ratunkową, ponieważ mnisi odgrywali w niej kluczową rolę". Ciała z gruzów wydobywało dziesięć tysięcy duchownych i dziesięć tysięcy żołnierzy.

 

„Dziś kazano wyrzucić stąd wszystkich mnichów z zewnątrz - potwierdza wysoki lama z Dziekundo (chiń. Jiegu). - Nie wolno im pomagać w akcji ratunkowej. Decyzję podjął i ogłosił rząd. Część mnichów odejdzie, inni odmawiają".

 

Według innego źródła wielu mnichom z Sichuanu polecono wyjechać już dzień wcześniej, gdy do Juszu dotarły dwa konwoje z trzydziestoma ciężarówkami z żołnierzami. Na drogach dojazdowych wystawiono posterunki. „Mnichom kazano opuścić ten teren, grożąc poważnymi konsekwencjami - informuje znana pisarka Oser. - Wiele klasztorów wezwało więc swoich duchownych do zaprzestania akcji ratunkowej i powrotu".

 

„W Dziekundo często pada - mówi zachodni dziennikarz. - Śnieg, deszcz, grad. Pogoda jest nieprzewidywalna". Wczoraj pracę ratowników zakłóciła nagła burza. „Zaczął padać śnieg. Teraz jest lepiej, ale jeśli znów się zacznie, możemy zostać zmuszeni do przerwania akcji", twierdzi tybetański wolontariusz. „Spadło mnóstwo śniegu, wszędzie jest biało".

 

Tybetańczycy uważają, że rząd zaniża liczbę ofiar. „Zawsze tak robią. Znajomy mówił mi, że już przed kilkoma dniami skremowano dwa tysiące ciał. Niektórzy uważają, że zabitych może być nawet osiem, dziewięć tysięcy".

 

Według mieszkańców Dziekundo władze chcą udawać, że mają wszystko pod kontrolą, ale często spowalniają i zakłócają akcję ratunkową. W niedzielę 18 kwietnia miejsce katastrofy odwiedził prezydent Hu Jintao, nie wzbudziło to jednak entuzjazmu Tybetańczyków. „Wiele osób manifestowało swoją niechęć nie podając mu ręki - twierdzi lokalne źródło. - Pewien mnich krzyknął do niego po chińsku: Przyjeżdżasz tu jak wódz bandytów, a nie po to, by okazać miłość do ludzi. Pomoc jest za mała". W czasie wizyty wprowadzono nadzwyczajne środki bezpieczeństwa, blokując ruch na drogach. „Uniemożliwiło to niesienie pomocy rannym, ktoś mógł z tego powodu umrzeć. Prezydent Hu nie podszedł nawet do mnichów, choć to oni wzięli na siebie główny ciężar akcji ratunkowej".

 

Według innych źródeł władze chińskie blokują przepływ darów i domagają się, by rozdzielano je wyłącznie oficjalnymi kanałami. „Biznesmeni z Kham Driuk zebrali milion yuanów (ponad 422 tys. PLN) i przysłali wiele ciężarówek z darami, ale urzędnicy nie pozwolili na ich rozdanie. Powiedzieli, że mogą robić to tylko oni, a nie żadne organizacje czy osoby prywatne".

 

Mnichom z klasztoru Sog w Nagczu (chiń. Naqu), w Tybetańskim Regionie Autonomicznym kazano przekazać zebrane przez nich dary władzom lokalnym. Zawrócono również ciężarówkę wysłaną przez duchownych z lhaskiego klasztoru Sera. „Słyszałem, że rząd nie chce, by mnisi z innych regionów Tybetu pomagali w akcji ratunkowej w Juszu", mówi tybetański wolontariusz.

 


Home Aktualności Raporty Teksty Archiwum Linki Pomoc Galeria
 
NOWA STRONA (od 2014 r.)