Teksty. Z perspektywy Tybetańczyków

wersja do druku

Share

Lhasa oczami świadka

***

 

W tym roku lhaski marzec - z jego rocznicą „10 marca" - był nieco chłodniejszy niż zwykle. Tego dnia w 1959 roku Armia Ludowo-Wyzwoleńcza zdławiła tu narodowe powstanie. Dla chińskiego rządu jest to dzień „rewolty", dla Tybetańczyków - „cierpienia", a dla ich diaspory - „wygnania".

 

Do podobnych, poważnych „niepokojów" dochodziło w stolicy Tybetu również w 1987 i 1989 roku, ale przez ostatnie dwadzieścia lat sytuacja była stabilna. Sporadyczne utarczki nie miały większego znaczenia i wydawało się, że ideał władz, „kwitnące, harmonijne społeczeństwo", jest w zasięgu ręki. Na początku marca lhaskie ulice i klasztory są zwykle cichsze, ponieważ wielu Tybetańczyków wyjeżdża w lutym, żeby spędzić z bliskimi Nowy Rok, i nie śpieszy się z powrotem. Wtedy też zaczyna się jednak sezon i pojawiają się pierwsi turyści.

 

Owa cisza i spokój mogły sugerować, że „10 marca" został zapomniany. O tym, że ktoś jeszcze pamięta, świadczyły tylko subtelne posunięcia władz. Trzy dni wcześniej policja obstawiła szosę 318, którą z Lhasy jedzie się do Nepalu. W normalnych okolicznościach funkcjonariusze z posterunku pod graniczną przełęczą Dram-mo sprawdzają papiery kierowców. Nowi oficerowie zachowywali się inaczej, okazując szczególne zainteresowanie wszystkim Tybetańczykom. Nikt nie tłumaczył tych rygorów, ale zapewne rząd chciał mieć oko na wszystkich przyjeżdżających zza granicy przed feralną datą.

 

10 marca zaczął się jak każdy inny dzień. Dopiero po szesnastej ze wznoszącego się na podmiejskich wzgórzach klasztoru Drepung wyszło trzystu mnichów. Skandowali hasła, domagali się wolności religii i protestowali przeciwko napływowi Hanów. Na rogatkach stanęła im na drodze paramilitarna policja. Kilku duchownych zatrzymano i wywieziono gdzieś samochodem. Pozostali usiedli na ziemi w milczącym proteście. Wiadomość o tym incydencie rozeszła się lotem błyskawicy, czy raczej esemesów, i już wkrótce w kierunku miasta maszerowało stu mnichów Drepungu. Tym nie dano dotrzeć nawet do granic miasta. W końcu policja spałowała obie grupy i przed drugą w nocy wszyscy byli już z powrotem w swoich klasztorach.

 

Tego dnia w okolicach świątyni Dżokhang, serca stołecznej starówki, roiło się od funkcjonariuszy - w mundurach i po cywilnemu (rozpozna ich każdy Tybetańczyk) - oraz wojskowych samochodów. (W tym mieście bardzo trudno odróżnić pojazdy Ludowej Policji Zbrojnej, Armii Ludowo Wyzwoleńczej i Biura Bezpieczeństwa Publicznego. Jedne mają specjalne tablice rejestracyjne, drugie zwykłe, trzecie zakryte, a czwarte żadnych.) Przy placu zauważyłem półciężarówkę z funkcjonariuszami w pełnym rynsztunku bojowym.

 

Do siedemnastej nie działo się nic. Ludzie handlowali i modlili się jak co dzień. Zapytałem kilku Tybetańczyków, czy wciąż pamiętają o „10 marca". Odpowiadali, że oczywiście, jak można o czymś takim zapomnieć, ale najwyraźniej niczego nie planowali. Większość rozchodziła się do domów zapalić lampki i odmówić modlitwę za dusze zabitych krewnych.

 

Niewielki protest zaczął się o około osiemnastej. Kilkunastu młodych mnichów z klasztoru Sera, najwyżej dwudziestoletnich, rozwinęło tybetańską flagę, wołając o wolność. W jednej chwili rzuciła się na nich chmara policjantów. Pobili wszystkich duchownych, wrzucili do samochodów i wywieźli. Ludzie, najwyraźniej sparaliżowani strachem, tylko się przyglądali.

 

Wiadomość i o tym incydencie rozeszła się bardzo szybko. Mnisi świątyni Dżokhang zażądali uwolnienia współbraci i ogłosili strajk głodowy, ale już o dziesiątej wieczorem w tybetańskim kwartale panowała dziwna, martwa cisza. Dżokhangu pilnowało kilku policjantów, a garstka Tybetańczyków - z głowami owiniętymi na znak żałoby białymi szarfami - składała pokłony przed sanktuarium. Większość ludzi została w domach, paląc maślane lampki i modląc się za zamkniętymi drzwiami i szczelnie zasłoniętymi oknami. Tylko samotny pijak krzyknął „Tybetańczycy chcą wolności". Tybetańczycy go rozumieli, ale nie Hanowie, którzy uznali to pewnie za alkoholowy bełkot. Zresztą w Lhasie takie rzeczy ważyli się mówić głośno tylko pijani.

 

Po południu 11 marca władze odcięły od świata klasztor Sera. Wszystko widzieli Tybetańczycy z pobliskiej szkoły nauki jazdy. Powiedzieli, że karawana wojskowych samochodów przyjechała, gdy mnisi, na znak protestu, medytowali przed klasztorem. Funkcjonariusze kazali im wrócić do budynku, lecz nie usłuchali. Zagnano ich więc do środka pałkami i gazem łzawiącym. Świadkowie ze wspomnianej szkoły byli tak wzburzeni, że w końcu ruszyli na pomoc mnichom, ale zostali siłą zawróceni przez policję. W całej okolicy przestały działać telefony komórkowe i zamknięto drogę do świątyni (podobnie jak szosę wiodącą do odciętego od świata dzień wcześniej Drepung).

 

Następnego dnia w kierunku miasta ruszyła grupa mniszek z klasztoru Czubsang. Zostały zawrócone przez policję, która otoczyła i ich klasztor. Kilka musiało się wymknąć z obławy, bo 13 marca zorganizowały w centrum Lhasy symboliczną demonstrację, którą również błyskawicznie rozbito.

 

W klasztorze Sera 12 marca ogłoszono strajk głodowy, a dwaj mnisi z Dżokhangu podcięli sobie żyły. Tego dnia policyjne kordony otaczały już wszystkie stołeczne klasztory. Mnisi nie tylko nie mogli wychodzić - nie dostarczano im żywności i odcięto dopływ wody. Blokada ciągnęła się kilkanaście dni.

 

Około południa 14 marca ze świątyni Ramocze wyszli nagle mnisi, którzy skończyli właśnie poranne modły, przewrócili stojący przed sanktuarium policyjny samochód i jak gdyby nigdy nic wrócili do swoich zajęć.

 

Ramocze jest zawsze szczelnie obstawione, ale lokalizacja w samym centrum starówki sprawia, że większość funkcjonariuszy nosi cywilne ubrania. Ludzie z zewnątrz mogą tego nie widzieć, ale Tybetańczycy doskonale wiedzą, kto jest kim. Tak zaczęły się lhaskie „rozruchy". Około trzynastej świeccy i mnisi z pobliskiego klasztoru starli się z tajniakami przed bramą Ramocze. Kilku Tybetańczyków, którzy odnieśli poważne obrażenia, zabrali z ulicy przyjaciele. Traf chciał, że w sąsiedztwie remontowano dom. Rozwścieczeni Tybetańczycy zabrali cegły z placu budowy i powybijali nimi okna w kilku chińskich sklepach. Niepokoje szybko przeniosły się do położonego po drugiej, południowej stronie ulicy Pekińskiej Tromsikhangu. W tym samym czasie stała się rzecz bardzo dziwna - sprzed Ramocze zniknęli wszyscy mundurowi. Zostali tylko ścigani przez demonstrantów tajniacy. Tybetańczycy ruszyli powoli na wschód Pekińską, dochodząc do skrzyżowania z ulicą Shonu (to właśnie jej odcinek pokazywała potem w kółko chińska telewizja, grzmiąc o „ogromnych stratach"). Stąd tłum ruszył do Comonlingu i centrum starej Lhasy z Barkhorem i Dżokhangiem. Około czternastej między Tromsikhangiem a Barkhorem wisiała już ciężka chmura czarnego dymu.

 

W publicznych szkołach w Lhasie w południe jest przerwa, ale tego dnia odwołano zajęcia popołudniowe i odesłano dzieci do domów. Protestujący atakowali chińskie sklepy, nie dzieci - wszystkie przeszły bez problemu przez oko cyklonu.

 

Sprzedawcy zaczęli zamykać sklepy, tłum Tybetańczyków gęstniał. Urągali przejeżdżającym na motorach Hanom, ale nie zaczepiali turystów, zwłaszcza zachodnich. Ruchem na skrzyżowaniu Pekińskiej i Shonu kierowało dziesięciu policjantów, ale zachowywali się tak, jakby w ogóle nie widzieli protestujących. Kiedy w pewnym momencie tłum nagle skręcił na zachód, w ich kierunku, wpadli w panikę. Zbiegli ze swojej wysepki i uciekli w sąsiednie ulice jakby bali się bardziej od setek gapiów. Usłyszałem, jak turysta prosi policjanta o pomoc w dotarciu do hotelu na wschodniej części Pekińskiej. „Mamy wystarczające kłopoty z własnym bezpieczeństwem - usłyszał. - Niby jak mamy się zajmować wami?".

 

Policja, w tym paramilitarna, pilnowała tylko kilku odcinków. W innych miejscach ograniczali się do sporadycznego wystrzelenia granatu łzawiącego. Konfrontacji z funkcjonariuszami nie szukali też Tybetańczycy, jak gdyby obie strony zgodziły się, że są w sporze, ale dały sobie nawzajem spokój. Widziałem konwój rządowych i policyjnych samochodów, spokojnie skręcających z Pekińskiej w Juthok tuż obok grupy demonstrantów. Miałem wrażenie, iż udają, że się nie widzą.

 

Nagle jakieś 200 metrów dalej, przy skrzyżowaniu Pekińskiej z Njangdren, pojawił się oddział Ludowej Policji Zbrojnej w hełmach, z tarczami. Jeszcze dalej na wschód, na skrzyżowaniu z Kharnadong, która zamyka od wschodu plac przed Potalą, obok wozów pancernych maszerowały kolejne szeregi paramilitarnych. Wszystkie pojazdy należały do wojska. Nie widziałem ani jednego samochodu straży pożarnej czy karetki, choć płonęło już wiele budynków i było sporo rannych.

 

Na placu przed Potalą znajduje się siedziba władz lokalnych, a na sąsiednim odcinku Pekińskiej stoi wiele ważnych - czyli wymagających ochrony - gmachów, Bank of China, Bank Rolniczy, poczta centralna, największe centrum handlowe itd. Tuż po piętnastej, gdy naprawdę niespokojnie było tylko po wschodniej stronie Shonu, na ulicy Njangdren oddali pierwsze strzały do przechodniów. Starali się też uniemożliwiać robienie zdjęć aparatami, kamerami i telefonami komórkowymi. Koło szesnastej żołnierze zablokowali Pekińską na wschód od Potali. W międzyczasie niepokoje zdążyły się przenieść na zachodnią stronę Shonu. Godzinę później objęły już Lingkhor i Wioskę Nowej Jedności (na północy) oraz kwartał Karma Kunsang (na wschodzie). Tam sytuacja była najgorsza.

 

Wydaje się, że zamieszki objęły tyle rejonów, ponieważ wojsko nie chciało używać siły na oczach zachodnich turystów. Na Pekińskiej, gdzie było ich najwięcej, oddano najmniej strzałów. Co nie znaczy, że nie zabijano Tybetańczyków w innych kwartałach. Naoczny świadek mówił mi, że widział, jak koło siedemnastej paramilitarni zastrzelili cztery lub pięć osób na Lingkhorze. Na Barkhorze zabili mniszkę, której zwłoki zanieśli do domu krewni. Wieczorem wdarła się do nich policja i zabrała trupa. Prawdziwe strzelanie zaczęło się, gdy zapadł zmrok, a turyści wrócili do hoteli.

 

Nocą Lhasa tętni życiem, ale na zachód od Potali, gdzie wtedy byłem, panowała przerażająca, martwa cisza. Taksówką udało mi się dojechać tylko do Dekji Lingki. Dalej poszedłem pieszo, mijając nielicznych przechodniów. Wschodniej części placu przed Potalą wciąż strzegły tłumy żołnierzy. Poszedłem dalej Pekińską. Na pięćdziesięciometrowym odcinku sklepy na północnej stronie ulicy były niemal doszczętnie zniszczone, na południowej - nietknięte. Przechodnie powiedzieli mi, że tłum przeszedł na drugą stronę Shonu tylko raz i szybko się wycofał, zapewne chcąc uniknąć konfrontacji z żołnierzami sprzed Potali. Widziałem plamy krwi na chodniku, ale nie były one wielkie.

 

Tu właśnie znajdował się sklep z ubraniami Yichun, w którym spłonęło pięć młodziutkich Hanek. Ich zwęglone szczątki miała już wkrótce pokazywać wszystkie chińskie stacje telewizyjne. Na skrzyżowaniu z Shonu było wiele zniszczonych sklepów (znów więcej na południowej niż na północnej stronie). Nieopodal sklepu „pana Penga", którego straty wielokrotnie omawiano potem w mediach, stał wypalony wrak białego samochodu. Najbardziej ucierpiał kwartał położony na wschód od Shonu. Tuż przed północą na ulicach nie było już nikogo. Ciszę przerywały tylko nagłe wystrzały i przerażające wrzaski.

 

Tej nocy najwięcej strzelano w tybetańskim kwartale starej Lhasy, w której rankiem 15 marca ogłoszono stan wojenny. Nikt nie mógł tam wejść ani wyjść - nawet z dokumentami - ludziom kazano siedzieć w domach. Zawracano tych, którzy wyszli kupić coś do jedzenia. Sprawdzano telefony komórkowe, szukając „niepożądanych" zdjęć. Zasady te obowiązywały i Hanów, i Tybetańczyków. Nad miastem pojawiały się czasem nowe słupy dymu i słychać było pojedyncze wystrzały.

 

Następny dzień wyglądał podobnie. Przez te dwa dni grobową ciszę przerywały tylko strzały. Na policji - ani w żadnym biurze - nikt nie odbierał telefonów. Wszystkie ręce rzucono na pokład: pomagać policji i LPZ w tkaniu sieci, w którą mieli wpaść wszyscy „bandyci". Kilkoro Hanów, którym spalono sklepy, próbowało kupić żywność, ale zostali zawróceni. Przy okazji skonfiskowano im telefon komórkowy.

 

Przeszukania z prawdziwego zdarzenia prowadzono przecież w kwartale tybetańskim. Paramilitarni szli od domu domu w poszukiwaniu podejrzanych i zdjęć Dalajlamy (które stały się głównym dowodem obciążającym). Mówi się, że człowiekowi, który odmówił podeptania portretu Dalajlamy, połamano ręce. Część tybetańskich rodzin z bólem spaliła posiadane przez siebie wizerunki.

 

Wieczorem 16 marca ogłosili, że następnego dnia zniosą stan wojenny. Na ulicach starówki pojawiły autobusiki z ludźmi z łopatami i szczotkami. Najwyraźniej oddelegowano ich z rządowych jednostek produkcyjnych do uprzątnięcia ulic.

 

Mimo obwieszczenia następnego dnia tybetańskiego kwartału wciąż strzegli paramilitarni, którzy legitymowali wszystkich przechodniów. Nie było mowy o wyjściu z domu bez ważnego dowodu. Stan wojenny znikł tylko z nazwy: na wszystkich skrzyżowaniach i w każdym, choćby najmniejszym zaułku stały patrole. Rodzicom nie pozwalano odprowadzać dzieci do szkół. Rewidowano każdego tybetańskiego przechodnia. Szczególne zainteresowanie budziły szyje - i ewentualne medaliki z Dalajlamą. Niemniej wtedy właściwie wszyscy wiedzieli już, że nie należy ich nosić.

 

Tego samego dnia podniesiono wreszcie kurtynę w mediach, które na okrągło pokazywały sceny bicia Hanów przez Tybetańczyków. Większość ofiar - to wyłapani przez tłum tajniacy, choć byli wśród nich i Bogu ducha winni przechodnie. My, Tybetańczycy, musimy się do tego przyznać. Do tego oraz niszczenia i podpalania sklepów należących do Chińczyków i chińskich muzułmanów. Można to tłumaczyć wybuchem tłumionej od lat frustracji, ale i trzeba przyznać, że stało się coś złego, coś, co musi budzić ból.

 

Część relacji, moim zdaniem, została jednak spreparowana. Rozwścieczeni Tybetańczycy niszczyli i podpalali chińskie sklepy, ale - wbrew temu, co podawały środki masowego przekazu - niczego nie kradli. Część towarów rzeczywiście wynoszono na ulicę, lecz tylko po to, by je tam spalić, a nie zabrać coś do domu. Gdyby ktoś próbował kraść, jestem przekonany, że zostałby przegnany przez innych za uwłaczanie duchowi protestu, w którym szło o wszystko, tylko nie rabunek. Doniesienia tego typu były cyniczną manipulacją. Informacje o „zbirach" też nie miały wiele wspólnego z rzeczywistością, ponieważ terminem tym określa się zwykle niedoszłych zabójców. Na żadnym ze zdjęć nie udało się znaleźć nikogo pobitego na śmierć - taki czyn kłóciłby się z zasadami przytłaczającej większości Tybetańczyków. Gdyby próbował się go dopuścić jakiś Tybetańczyk, z pewnością powstrzymaliby go inni.

 

Pokazywane w mediach spalone sklepy i domy prowokują kłopotliwe pytania. Jak można było dopuścić do takich zniszczeń? Idący na zachód demonstranci dotarli do Comonlingu koło trzynastej, a dwie godziny później nie przeszli nawet przez Shonu, na której stała już policja. Przecznicę dalej mieli oddziały LPZ w pełnej gotowości. Dlaczego więc właśnie tam straty były największe? Nawet jeśli nie chcieli używać siły w świetle dnia i na oczach turystów, mieli przecież gaz łzawiący i armatki wodne, którymi mogli zapobiec podpaleniom. Inna zagadka - dlaczego w Tromsikhangu spłonęły domy i tybetańskie, i chińskie? Dlaczego Tybetańczycy mieliby puszczać z dymem swoich? Na Shonu tybetańskie sklepy stały nietknięte, choć chińskie płonęły po obu stronach ulicy. Odróżni je każdy, kto ma oczy.

 

W Chinach i za granicą na okrągło pokazywano „Tybetańczyka z maczetą". Miał na sobie strój z Amdo (na północnym wschodzie), ale nie twarz z tego regionu. Noża, który trzymał, nie wziąłby do ręki żaden Tybetańczyk. Co więcej, tego dnia niszczono sklepy, a do tego nóż nadaje się raczej kiepsko. (Chyba że chce się zniszczyć właśnie tasak.) A może miał służyć on do zarzynania Hanów? Nigdy się z tym nie zgodzę. Mimo eksplozji gniewu nie ma żadnego dowodu, że protestujący zamierzali przelewać krew.

 

Pokazywane przez media ofiary pożarów budzą ból, ale i zmuszają do zadania trudnych pytań. Hanowie ginęli w płomieniach na Shonu, na północ od Pekińskiej, i na Pekińskiej, na zachód od Shonu. W obu miejscach na długo przed pojawieniem się demonstrantów byli i policjanci, i paramilitarni. Od chwili rozpoczęcia zamieszek do momentu przetoczenia się ich w to miejsce upłynęły jakieś dwie godziny. Można więc było dokonać choćby ewakuacji. Przez cały czas Hanowie i Tybetańczycy swobodnie przemieszczali się w obie strony. Dlaczego, jak chcą media, ofiary były uwięzione w swoich sklepach? Oddziały LPZ stały ledwie sto metrów od sklepu Yichun, w którym spłonęły dziewczęta. Jak to możliwe, że nikt nie próbował ich ratować? Na ulicy Juthok, gdzie podpalono wiele rządowych budynków i trzecią część chińskich sklepów, położone tuż obok budynki wyszły zupełnie bez szwanku. Rzecz w tym, że i tam, gdzie doszło do zniszczeń, i tam, gdzie nie stało się nic, stała policja oraz paramilitarni. W jednym miejscu bronili, w innym tylko się gapili? Chińskie media bez końca powtarzają, że zamieszki „uknuł, zaplanował i zorganizował" Dalajlama. Patrząc na ulice Lhasy, ma się jednak nieodparte wrażenie, że planował i organizował ktoś zupełnie inny. Podali, że Tybetańczycy podpalili szkołę. Fakt, spłonęła. Gdy rozprzestrzeniał się pożar. Nie uwierzę, że Tybetańczycy mogliby rozmyślnie podpalić szkołę. Co więcej, na pokazywanych w telewizji zdjęciach, widać, że ucierpiało tylko pierwsze piętro. Mamy sądzić, że domniemany podpalacz postanowił zacząć właśnie tam? W chińskiej telewizji pokazali Tybetańczyków, potępiających „podpalenia". Trzeba znać jednak oba języki, żeby wiedzieć, że podpisy nie miały wiele wspólnego z ich słowami.

 

Po 18 marca do miasta z pozoru zaczął wracać spokój. Władze odtrąbiły przywrócenie „normalności życia i produkcji". Były to jednak tylko pozory. Tybetańskie kwartały wciąż okupywało wojsko, trwały rewizje i aresztowania. Wcześniej z domów zabierali mundurowi, teraz, chyłkiem, tajniacy. Wydaje się, że po zatrzymaniu biją nawet tych, którzy mogą udowodnić, że nie mieli nic wspólnego z rozruchami. Rozmawiałem z Tybetańczykiem, którego puścili, bo miał właśnie takie, niepodważalne dowody. I opuchniętą, posiniaczoną twarz. Twierdził, że większość zamkniętych próbuje zachować optymizm. Dziewczęta śpiewają ponoć od rana do nocy, żeby podnieść innych na duchu.

 

Poznał mnie z człowiekiem, który poszedł siedzieć zdrowy, a wrócił częściowo sparaliżowany i zaburzony. Dwa dni później umarł. Pytają mnie, ilu Tybetańczyków zamknęli i ilu zabili podczas nocnych strzelanin bądź w aresztach. Nie wiem. I boję się, że nigdy się tego nie dowiemy.

 

Policja posługiwała się kijem i marchewką. Obiecywali po 2000 yuanów za pomoc w zatrzymaniu uczestnika zamieszek. Kilka osób się skusiło, ale z tego co rozumiem - niewiele. Biuro Bezpieczeństwa Publicznego Tybetańskiego Regionu Autonomicznego wysłało esemesy wszystkim posiadaczom komórek, informując o nagrodzie w wysokości 20 tysięcy za informacje o ludziach z listy „najbardziej poszukiwanych". Ich zdjęcie zaczęli pokazywać w telewizji 19 marca (z przerwami na nadzorowane wizyty zagranicznych dziennikarzy i dyplomatów).

 

Kiedy przyjechali ci pierwsi, 27 marca, pusty dotąd plac przed Potalą zapełnił się tybetańskimi pielgrzymami. Korespondenci nie mogli wiedzieć, że dzień wcześniej urzędnicy rekrutowali „wiernych", dając każdemu po 200 yuanów. W innych okolicznościach Tybetańczycy uznaliby to pewnie za zabawne, ale teraz wszystko podszyte jest strachem.

 

Do kolejnych niepokojów, na znacznie mniejszą skalę, doszło 29 marca. Mówi się, że zakatowali trzy osoby, ale nie byłem w stanie tego sprawdzić. Wiem jedno - w ciągu pół godziny zamknięto wszystkie sklepy na Pekińskiej. Mieszkańcy miasta nauczyli się reagować znacznie szybciej niż przed dwoma tygodniami. Mogę też przysiąc, że na ulicach było o wiele więcej policjantów. Najwyraźniej wcześniej budzi się i rząd.

 

Na początku kwietnia lhaskimi ulicami wciąż chodziły wzmocnione patrole. Nikt nie wie, kiedy tak naprawdę skończy się stan wojenny. Tybetańczycy muszą nosić nie tylko dowody osobiste, ale i zezwolenia na pobyt, które kazano im wyrobić po „incydencie 14/3". Póki co mieszkańcom prowincji nie wolno odwiedzać stołecznych świątyń. Nikt nie wie, ile to potrwa.

 

Podczas czterech dni protestów po 10 marca Tybetańczycy często skandowali: „Jesteśmy duchami ludzi, których zabiliście 49 lat temu! Nie boimy się śmierci! Jeśli znów nas zabijecie, znowu wrócimy!". Tybetańczycy wiedzą, że nie tylko lamowie wracają w „ciałach emanacji". Może zrobić to każdy, kto czerpie siły ze świętej sprawy. Dla nich nazywa się ona „wolność".

 

 

 

 

 

Anonimowa, tybetańska - ale chińskojęzyczna - relacja z protestów w Lhasie w marcu 2008 roku.

 

 


Home Aktualności Raporty Teksty Archiwum Linki Pomoc Galeria
 
NOWA STRONA (od 2014 r.)