Teksty. Z perspektywy Tybetańczyków

wersja do druku

Share

Z Wall Street na Barkhor

Therang

 

Powiadają, że uderzenie skrzydeł motyla może spowodować trzęsienie ziemi na drugim końcu świata, lecz jak sięgam pamięcią, ślady burzy na Wall Street nigdy dotąd nie dotarły na lhaski Barkhor. Na dobre czy złe - tym razem będzie zapewne inaczej.

 

I nie mam tu na myśli tych wszystkich leczepów - czyli „kadr" (w Lhasie nazywamy tak każdego na państwowej posadzie) - którzy od kilku lat romansowali z giełdami w Szanghaju czy Shenzhenie. Ich pieniądze wyparowały jeszcze przed ostatnim kryzysem finansowym w Stanach Zjednoczonych. Ledwie rok temu mogli bredzić przy partyjce mahjonga o gigantycznych dywidendach, ale teraz w stołecznych nangmach (dyskotekach w tybetańskim stylu) nie wolno nawet rozmawiać o cenach akcji, bo ceny są tak niskie, że przyprawiają o ból głowy. Wszystkie zyski i większość zainwestowanych środków zwyczajnie wyparowały. Przykro dziś patrzeć na rodzimych inwestorów, ale nie chcę mówić o nich, tylko o potencjalnym wpływie kryzysu na Tybet.

 

Globalna wioska, Chiny, Tybet

 

Jedno jest pewne: kryzys na Wall Street już odbił się na napędzanej eksportem gospodarce Chin, co może mieć reperkusje polityczne. Kilka dni temu pewien wybitny chiński akademik powiedział mi przy suto zastawionym stole, że jeszcze niedawno jak wielu kolegów sądził, iż załamanie w Ameryce będzie przypominać kryzys azjatycki - Chiny zostaną zmuszone do zamknięcia kilku fabryk na południu, a rząd centralny do wpompowania worka pieniędzy w rynek, ale nie dojdzie do niczego poważniejszego. „Teraz - rzucił ponuro - wygląda to jednak zupełnie inaczej". Jak bardzo - nie wie nikt, trudno więc przepowiadać, jak amerykański dramat zmieni nasz Barkhor. Los Tybetu bardziej niż kiedykolwiek zależy dziś od przyszłości Chin, a zatem wyniki ich zmagań z kryzysem z pewnością odbiją się na Lhasie.

 

Rodzimi komentatorzy spekulują, co może się wydarzyć, jeśli globalne załamanie wepchnie Chiny w poważny kryzys gospodarczy. Niektórzy sądzą, że demonstracje zwalnianych robotników rozleją się na cały kraj. Partia komunistyczna zrobi wtedy to, co umie najlepiej - weźmie ludzi za pysk, bezlitośnie pacyfikując każdy protest, co może przekreślić wiele zdobyczy ostatnich trzech dekad. Inni uważają, że choć Pekin będzie nerwowo próbował zwiększyć kontrolę polityczną w dobie gospodarczej i społecznej niepewności, nie ma mowy o powrocie do przeszłości. Jeżeli kryzys się przedłuży, może wręcz wymusić długo oczekiwane reformy polityczne. Jeszcze inni powiadają, że gdyby do załamania doszło przed dziesięciu laty, Chiny byłyby w poważnych tarapatach, lecz teraz ich gospodarka jest na tyle silna, że zniesie ten cios - chwilę poboli, jednak odbije się wyłącznie na portfelach. Innymi słowy, problemy nie wywołają politycznego trzęsienia ziemi. Niektórzy są nawet zdania, że osłabienie Zachodu stanowi dla Pekinu historyczną sposobność zaakcentowania mocarstwowego statusu na arenie międzynarodowej, i wierzą, że przy okazji Chiny ziszczą stuletnie marzenie o potędze.

 

Nie ulega wątpliwości, że oba scenariusze - skrócenie smyczy lub liberalizacja, chaos bądź wzrost znaczenia w świecie - musiałyby przynieść poważne konsekwencje polityczne, zwłaszcza dla miejsca tak na nie nadwrażliwego jak Tybet. Trudno spekulować, wydaje mi się jednak, że chińskie sny długo jeszcze nie staną się jawą. Trzymajmy się więc tego, co widać już gołym okiem, i zastanówmy się, co może to oznaczać dla Tybetu.

 

Dwie gospodarki i dwie orbity

 

Według gubernatora Dziampy Phuncoga PKB Tybetańskiego Regionu Autonomicznego wzrośnie w tym roku o 10,1 procent. Dwucyfrowy wzrost zapowiadany jest również na rok przyszły. Bardzo nie lubię w czymkolwiek się z nim zgadzać, niemniej dane ogólne wydają się potwierdzać słuszność tych przepowiedni. PKB regionu składa się niemal wyłącznie z subwencji Pekinu. To morze pieniędzy urzędnicy dzielą między siebie, inwestują w sektory, które najlepiej służą ich interesom, lub w jakiś egzemplarz umiłowanej przez partię gigantomanii. Londyński ekonomista Andrew Fisher podsumowuje to krótko: motorem rozwoju gospodarczego TRA jest jego własna administracja. W tak upolitycznionej gospodarce klimat polityczny jest znacznie ważniejszy od czynników ekonomicznych. Biorąc pod uwagę obecną sytuację w Tybecie, Pekin nie tylko nie zaprzestanie bezrozumnego pompowania pieniędzy - najprawdopodobniej odkręci kurek jeszcze bardziej. Lokalny PKB będzie więc rosnąć mimo problemów w całym kraju. Walcząc ze spowolnieniem, rząd centralny już uruchomił pakiet ratunkowy wart bilion yuanów i obiecuje więcej. Pójdzie to nieuchronnie w infrastrukturę, a co za tym idzie w kolejne megaprojekty, które ściągną do Tybetu następną falę chińskich robotników. Tak, przez kilka lat PKB będzie rosnąć w najlepsze.

 

Grający na giełdzie leczepowie zdążyli utopić większość pieniędzy jeszcze przed kryzysem, nie sądzę więc, by w najbliższym czasie szczególnie przeklinali wielkich chińskich inwestorów, manipulujących naszym rynkiem. Pozostała część populacji tybetańskiej zawsze krążyła po innej orbicie ekonomicznej. Nie ma właściwie żadnych szans na zrównoważony rozwój, zazębiający się z głównym nurtem gospodarki chińskiej. O ile nie dojdzie do jakiejś katastrofy naturalnej, większość tybetańskich chłopów i koczowników nawet nie zauważy globalnego kryzysu. Nie znaczy to jednak, że nie będzie miał on wpływu na gospodarkę Tybetu.

 

Gospodarka Tybetu a gospodarka tybetańska

 

Aby zrozumieć obecną sytuację, należy oddzielić dwa pojęcia, które wielu bierze za jedno: tak zwaną „gospodarkę Tybetu", o której tak chętnie piszą rządowe media, od sytuacji ekonomicznej Tybetańczyków, o której lepiej nie mówić publicznie. Te dwie sfery mają punkty styczne, nie są jednak tym samym i często się z sobą kłócą. Kiedy czytamy w Dzienniku Tybetańskim o szybkim wzroście gospodarczym, w pewnym sensie możemy w to wierzyć, niemniej dla większości Tybetańczyków nie znaczy to absolutnie nic. Innymi słowy, to co dobre dla gospodarki regionu, wcale nie musi służyć jego rdzennym mieszkańcom.

 

Punkty wspólne

 

Jak już wspominałem, dwie gospodarki krążące po zupełnie różnych orbitach czasem się schodzą. Reperkusje globalnego kryzysu będą najbardziej odczuwalne właśnie w tych szarych strefach. Jedną z nich jest turystyka. W ostatnich latach wspaniałe zabytki, wiekowe miasta, błękitne niebo i czyste powietrze przyciągały do Tybetu tłumy chińskich nuworyszów. W 2007 roku było ich już cztery miliony. Spodziewając się dobrej koniunktury, wielu Tybetańczyków inwestowało w nowe hotele i restauracje, a wieśniacy liczyli, że zarobią trochę grosza, pozwalając fotografować się ze swoimi końmi głupawym przyjezdnym. Zeszłoroczne protesty, bezlitosne represje oraz wszechobecne demonizowanie Tybetańczyków i ich kultury wszystko to zmieniły. Liczba turystów spadła o 70 procent. Równie wysokie - a nawet wyższe - są zniżki w stołecznych hotelach, tyle że nie bardzo widać zainteresowanych. Ludzie, którzy zainwestowali w ten biznes, mają nadzieję, że to tylko przejściowy kryzys. Jeśli przywrócona zostanie namiastka stabilizacji, być może w tym roku uda się im wrócić do gry.

 

Niemniej załamanie gospodarcze w Chinach i na świecie źle wróży tej branży w Tybecie, nawet jeśli atmosfera polityczna wróci do stanu sprzed marca 2008 roku. Jeżeli scenki z zimowych stolic w Sanyi i Sadamie mogą stanowić jakikolwiek prognostyk, latem zaułki Barkhoru raczej nie zapełnią się chińskimi turystami. Dla Tybetu i Tybetańczyków będzie to miało złożone konsekwencje. Ludzie, którzy żyją z turystyki, gorzko się rozczarują, jednak dla wielu patrzących z obrzydzeniem na przepoczwarzanie świętego miasta w ohydne Małe Chengdu, może się to okazać błogosławionym skutkiem ubocznym globalnego kryzysu.

 

Większość tybetańskich chłopów i koczowników, jak od tysięcy lat, wciąż żyje z tego, co zbierze i wyhoduje. W niektórych regionach ludzie utrzymują się ze zbierania grzybów gąsienicowych i zwykłych. Dla właścicieli wielu biznesów poprzedni rok był bardzo zły, a i ten nie zapowiada się lepiej. Czas pokaże, czy japońskie żony uznają, że wciąż są dostatecznie zamożne, by pozwolić sobie na egzotyczne tybetańskie specjały, a chłopi i koczownicy przekonają się na własnej skórze, czy kryzys nie skłoni chińskich pośredników do żyłowania ich jeszcze bardziej niż do tej pory. Wszystkie znaki wróżą źle, miejmy jednak nadzieję na najlepsze.

 

Kryzys odbije się też najpewniej na rynku mieszkaniowym, zwłaszcza w Lhasie. W ostatnich latach boom oznaczał dwucyfrowe wzrosty cen. Kuszeni perspektywą łatwego zysku wszyscy ciułacze i wystarczająco ustosunkowani, by dostać bankowy kredyt, kupowali domy nie tylko dla siebie, ale i - w ramach intratnej inwestycji - dwa, trzy czy nawet cztery inne. Na zupełnie dla nich nowym rynku nieruchomości Tybetańczycy z Lhasy nie mają cienia pojęcia o załamaniach, kryzysach lub zapaściach. Boję się, że mogą oni odebrać gorzką lekcję rynkowego ABC. Póki co ceny są stabilne, ale ludzie, którzy próbują sprzedać mieszkania, powiedzą wam, że nie ma na nie chętnych. Na dojrzałych rynkach każdy wie, że gdy podaż przewyższa popyt, ceny muszą zacząć spadać. Jeśli kryzys - w połączeniu z polityczną destabilizacją - pogrąży ten rynek, boleśnie odczuje to wielu stołecznych urzędników.

 

Niezależnie od tego, czy kryzys wymusi jakieś zmiany polityczne w Chinach, mieszkańcy Barkhoru odczują jego skutki. Na dobre czy złe - Tybet nie jest już miejscem izolowanym od świata.

 

 

 

Esej Theranga został opublikowany w internecie na początku 2009 roku. Na szanghajskiej giełdzie zaczął się gwałtowny - i, jak przepowiadało wielu ekspertów, najwyraźniej sztuczno-korupcyjny wzrost - po uruchomieniu „pakietu ratunkowego" i wymuszonego przez władze bezprecedensowego boomu kredytowego. Bańka pękła pod koniec sierpnia. Leczepowie (chiń. ganbu) wciąż mają się świetnie, choć coraz częściej ich miejsce zajmują kadry narodowości Han. Do Tybetu wrócili chińscy turyści; w rządowych mediach odtrąbiono właśnie „nowy miesięczny rekord": ponad 1,2 miliona przyjezdnych w samym lipcu.



Home Aktualności Raporty Teksty Archiwum Linki Pomoc Galeria
 
NOWA STRONA (od 2014 r.)