Teksty. Z perspektywy Tybetańczyków

wersja do druku

Share

Prawo w Chinach, prawo w Tybecie

Oser

 

Miesiąc temu władze skazały dwóch kolejnych mnichów z Labrangu za udział w zeszłorocznych protestach. Zapłacili straszliwą cenę, kary były drakońskie: Cultrim Gjaco - dożywocie, Diki Gjaco - piętnaście lat więzienia. Ofiar jest jednak znacznie więcej. Wielu Tybetańczyków wciąż gnije w aresztach, czekając na potajemne procesy. W okręgu Dzomda prefektury Czamdo sześciu duchownych usłyszało właśnie wyroki od dwunastu do piętnastu lat pozbawienia wolności.

 

Los nie oszczędza nam niczego. Mnisi z Labrangu zostali zatrzymani przed rokiem. W śledztwie obaj byli torturowani, potem zmuszono ich do zaakceptowania obrońców wyznaczonych przez władze. Krewni nie uzyskali zgody choćby na jedno widzenie i nie wiedzieli o procesie. W tym czasie pięciu innym duchownym z tego klasztoru udało się uciec do Dharamsali. Wiele wycierpieli, ale mogą mówić o szczęściu, ponieważ zdołali uniknąć tragicznego losu swych współbraci. 

 

Choć stracił licencję za reprezentowanie przed sądem dwóch Tybetańczyków, chiński adwokat Jiang Tianyong nie owija w bawełnę: „Jako obywatelom Chin tybetańskim mnichom powinno przysługiwać ustawowe prawo do jawnego, uczciwego procesu. Jeżeli władze chcą przekonać świat, że ten kraj jest, jak utrzymują, państwem prawa, które dba o interesy podsądnych, nie mogą sprowadzać całej procedury do ogłoszenia wyroku skazującego". 

 

W ostatnich latach grupa dzielnych chińskich adwokatów wzięła na siebie brzemię odpowiedzialności za strzeżenie rządów prawa i sprawiedliwości oraz ochronę praw człowieka i obywatela. Świadczyli swoje usługi w interesie publicznym, broniąc wolności słowa i sumienia, równości rasowej, praw robotników i mniejszości, prawa do informacji, uczestnictwa, przejrzystości procedur. Klasa polityczna, władza sądownicza i rozmaite grupy interesu widziały w nich zagrożenie, poddawały ciągłej krytyce i atakowały. Rząd właśnie się z nimi rozprawił, odbierając licencje ponad tysiącowi adwokatów, którzy jakoby nie poradzili sobie z dorocznym egzaminem. Trąbiły o tym media na całym świecie. 

 

Niemniej prawnicy tacy jak Jiang Tianyong i Li Fangping, nawet pozbawieni prawa wykonywania zawodu, wciąż mogą mówić w imieniu kneblowanych i szykanowanych Tybetańczyków. Już to jest praktycznie bezcenne. Nie dają mi spokoju słowa Jianga, któremu wysłałam swój artykuł „Gdzie są tybetańscy prawnicy?". „Mogę zrozumieć tybetańskich kolegów po fachu - powiedział spokojnie. - Nie mają żadnej przestrzeni, żadnego marginesu, pozwalającego na sprzeciw. Jeśli wezmą ich na cel, będzie po wszystkim i nigdy już nie wrócą do wykonywania tego zawodu". Chciało mi się płakać. Widać w Tybecie prawo jest inne niż w Chinach.

 

Nigdy dość powtarzania, że w codziennym życiu wielu z nas, obywateli, nie rozumie, jakie przysługują nam prawa i co w praktyce oznacza ten, jak się nam wmawia, wspaniały i święty system prawny. Pisałam niedawno, że większość Tybetańczyków nie ma pojęcia, jak dochodzić swoich praw - zwłaszcza w obliczu presji politycznej i towarzyszącego jej paraliżującego strachu. Niemniej jednak bez względu na okoliczności musimy znać prawa człowieka, zwłaszcza w tym systemie, w którym jest ich tak niewiele. Nie tylko znać - walczyć o ich ochronę, bowiem wyrastają one z ludzkiej godności oraz instynktownej wiedzy dobrego i złego. Czy może być coś, o co warto zabiegać bardziej?

 

 

Pekin, 24 czerwca 2009

 


Home Aktualności Raporty Teksty Archiwum Linki Pomoc Galeria
 
NOWA STRONA (od 2014 r.)