Teksty. Z perspektywy Tybetańczyków

wersja do druku

Share

Tajemnica „Tajemniczego Tybetu”

Oser

 

 

W zeszłym miesiącu państwowa CCTV8 puściła ciurkiem (po cztery na wieczór) czterdzieści sześć odcinków „Tajemniczego Tybetu", który powstawał pod czujnym okiem wysokich aparatczyków z regionu. Producent, Czangloczen Cełang Jonten chełpił się, że serial nie tylko zdobędzie „najwyższą rządową nagrodę Latającej Bogini", ale też zostanie sprzedany za granicę, gdyż „o Tybecie mówią w nim Tybetańczycy".

 

Na Weibo, chińskim odpowiedniku Twittera, w równie zawrotnym tempie ciskali gromy tybetańscy widzowie. „W tej mydlanej operze - zacytujmy reprezentatywny głos - modlitwy o odsunięcie przeszkód zostały przedstawione jako rozkaz wydany arystokratom przez świątynię Ramocze. Kolejny bezmyślny scenarzysta znów powiela demoniczne błazeństwa o ludzkich skórach i krwi menstruacyjnej, które mają świadczyć o barbarzyństwie i okrucieństwie starego Tybetu. Fabuła jest kalką typowego, głupawego chińskiego serialu, okraszoną propagandą polityczną. I to by było na tyle, jeśli idzie o »Tybetańczyków mówiących o Tybecie« z finezją i wrażliwością producenta Cełanga Jontena".

 

„W »Tajemniczym Tybecie« - pisze inny rodak - w którym »mówią Tybetańczycy«, najzupełniej odmiennego pochodzenia jest reżyser, scenarzysta i 80 procent obsady. W filmie nie grają też nasi najlepsi aktorzy. Obawiam się, że jeśli dalej będą opowiadać o współczesności, kulturze i obyczajach Tybetu z taką »miłością dla Płaskowyżu«, to przyczynią się tylko do jeszcze większego ogłupiania widzów".

 

Krytycznych uwag nie szczędzili też Hanowie: „W »Tajemniczym Tybecie« tybetańskie wierzenia przedstawione są z perspektywy Chińczyków. Ci walą prosto z mostu, ale nie wiem, czy wizje departamentu propagandy znajdą uznanie mieszkańców tego buddyjskiego kraju. Nawet odkładając na bok politykę, nie pozwolą Tybetowi na niepodległość, bo nie mają w tym interesu. I nie trzeba tu żadnego lukru, wystarczy, że będzie się tych ludzi szanować". „Zacząłem to oglądać przez przypadek i poczułem się zażenowany maskowaniem białych plam historii bezrefleksyjnie kopiowaną intrygą. Ogólna wymowa tego gniota jest oczywista. Jeśli przyjmiecie go w zbyt dużej dawce, poczujecie uderzenia gorąca i mdłości. Radziłbym wziąć wtedy coś na przeczyszczenie".

 

„Jak ma się nowy czerwony serial do czarnej legendy Tybetu w klasycznym »Niewolniku«? Obiecywałem sobie, że poświęcę kilka wieczorów na oglądanie telewizji, ale za każdym razem robiło mi się niedobrze, widziałem więc tylko fragmenty - napisał mi syn rodziny, której dzieje postawiono w filmie na głowie. - Rzeczywiście, i wielkie wydarzenia historyczne, i zwyczajne gesty prostych ludzi zdają się tu niepokalanie wolne od jakichkolwiek niedociągnięć czy wątpliwości. Moim zdaniem to jeszcze gorsze od »Niewolnika«. Wszyscy konsultanci są skoligaceni z Czangloczenem Cełangiem Jontenem. Rozumiem, że do tej pory wykazywali się pewnym rozsądkiem, i nie mam pojęcia, czy zrobili to pod przymusem czy dla jakichś korzyści. Z drugiej strony, czego spodziewać się po wspólnym dziele Yina Fatanga i departamentu propagandy?".

 

I ja chciałam się włączyć do dyskusji na Weibo, tyle że pół roku temu zablokowano mi tam opcję dodawania komentarzy, mogę więc tylko poczytać, co piszą inni. Mimo to przesłałam swoją opinię Czangloczenowi oraz reżyserowi i scenarzyście Liu Debinowi. Mogli się z nią nie zapoznać, gdyż żaden mi nie odpowiedział, więc na wszelki wypadek załączam ją tutaj: „Zamiar autorów jest jasny, ich serial służyć ma kłamstwu i przeinaczeniu. Arogancki ton zdradza też nieznajomość historii i niezrozumienie uczestników oraz świadków tamtych wydarzeń - tak (najczęściej) nieżyjących już, jak wciąż żyjących, tudzież potomków jednych i drugich. Wszyscy główni bohaterowie filmu należeli do lhaskiej arystokracji, którą poniża się tu bez umiaru. Lubię zwracać uwagę na szczegóły, często bowiem najpełniej oddają całość. Oto Khenpo przekazuje wielmoży edykt regenta Retinga. Pierwsze zdanie brzmi: »Pokłon rezydentowi w Nankinie, prawdziwemu wcieleniu (Bodhisattwy Mądrości) Mandziuśriego«, a na drugim miejscu: »Pokłon Dordże Czangowi Dalajlamie«. I wszystko jest jasne, nie trzeba oglądać całego filmu, stanowiącego lustrzane odbicie wszystkich tak zwanych dzieł sztuki, które poświęca Tybetowi partia komunistyczna, usuwając bądź zniekształcając historyczne fakty i wypełniając powstałą w ten sposób pustą przestrzeń wygodnymi dla siebie treściami. Młode wino w starych butelkach, jeden chłam".

 

Uważam, że film nie powstał za pieniądze Czangloczena Cełanga Jontena, tylko szefa szefów, który posłużył się nazwiskiem, bez jakiego nie dałoby się epatować „mówiącymi Tybetańczykami". Departament Pracy Frontu Jedności miał do tego wcześniej „tybetańską" trupę Yi Duo, ale po jej publicznym ośmieszeniu postawił najwyraźniej na (zapewne równie sowicie opłacanego) potomka arystokracji.

 

„Mówi się - napisał w sieci dość znany chiński narodowiec - że po kolaudacji »Tajemniczego Tybetu« lokalny aparatczyk wykrzyknął: »Dawno nie walczyliśmy z separatystami na noże i karabiny, a ten film je nam daje«". Dokładnie. „Tybetańczycy mówiący o Tybecie" to właśnie noże i karabiny, którymi departament propagandy przypuszcza ataki za pośrednictwem nacjonalistycznej szczekaczki o nazwie CCTV.

 

Krytyka i sarkazm obywateli sieci zupełnie uciszyły Czangloczena, który wcześniej lubił brylować na Weibo. Liu Debin (przedstawiający się w internecie jako „adiunkt na Wydziale Literatury Pekińskiego Instytutu Filmowego, opiekun naukowy studentów podyplomowych, znany autor"), jak się okazało, ma słabsze nerwy. Oświadczając, że napisze drugą część „Tajemniczego Tybetu", wyryczał: „Zrobię to i raz na zawsze rozprawię się z kanaliami dyszącymi separatyzmem". Wymachiwanie tak ciężką polityczną pałką jest niebezpiecznym łajdactwem!

 

Trzeba wiedzieć, że od kilku lat nad głowami Tybetańczyków (ale nie tylko ich, także Ujgurów, Mongołów i innych tak zwanych mniejszości etnicznych) wisi miecz z napisem „separatyzm", którego opadnięcie może oznaczać śmierć. „Separatysta" to nie jest pierwszy lepszy epitet. Pachnie „obalaniem rządu", „walką o niepodległość" i „zdradą państwa". Za takie rzeczy idzie się siedzieć, znika albo (naprawdę zupełnie niedawno) trafia po pokazowym procesie przed pluton egzekucyjny. Takich spraw było o wiele zbyt wiele.

 

Phuncog Łangjal, założyciel Komunistycznej Partii Tybetu, w 1960 roku został wtrącony do najcięższego więzienia politycznego Chin, Qincheng, w którym spędził osiemnaście lat. Uznano go winnym posiadania „lokalnych przekonań demokratycznych" oraz skłonności do walki o „niepodległość Tybetu". X Panczenlama był potępiany przez rozmaite szacowne gremia i odsiedział dekadę w tej samej katowni za przekazanie Mao Zedongowi „Petycji siedemdziesięciu tysięcy znaków", co uznano za zniewagę dla „ludu i socjalizmu" oraz „wszczynanie rebelii".

 

Z perspektywy szarego Tybetańczyka nie ma nieszczęścia większego niż taki zarzut. W przypadku „mniejszościowych" kadr, będących częścią systemu, często stawia się go w sposób zawoalowany, mówiąc na przykład o „hołdowaniu świadomości etnicznej", co także oznacza poważne kłopoty. Tacy ludzie mogą czuć się zupełnie bezpieczni, tylko zapominając o własnym sumieniu. Pamiętam, że sekretarz partii Stowarzyszenia Literackiego, w którym kiedyś pracowałam, nie dostawał awansu, bo przyczepiono mu etniczną łatkę. Mnie z kolei wyrzucono za opublikowanie książki, uznanej za „błąd polityczny".

 

Innymi słowy, dla wielu taka polityczna maczuga jest poręczna, przydatna i niezwykle skuteczna. Phuncog Łangjal ukuł powiedzenie o „żywieniu się walką z separatyzmem", zarabianiu na niej i awansowaniu. Reżyser Liu Debin twierdzi, że doskonale rozumie Tybet, spędził w nim mnóstwo czasu i zna go od podszewki, niemniej bez wahania wykorzystuje tę rzekomą wiedzę do wywijania politycznym kijem idealnie dopasowanym do tybetańskich pleców.

 

Faktycznie należą mu się gratulacje. Nie tylko stworzył dzieło sztuki, dzięki któremu partia obnaża „zewnętrzne wrogie siły", ale i pali się do polowania na „kanalie" gotowe „dzielić macierz". Liu jest mistrzem zawierania użytecznych znajomości i zdołał upleść pokaźny wianuszek „słynnych reżyserów, krytyków literackich i tybetologów" oraz innych ważniaków, którzy nie szczędzą mu pochwał. Jak wróży to jego przyszłości? Nikt nie powinien się dziwić, jeśli prócz Latającej Bogini zgarnie kiedyś tron dyrektora Pekińskiego Instytutu Filmowego.

 

Nigdy wszakże nie przestanie zadziwiać mnie upór i błyskotliwość młodych Tybetańczyków. Nie dalej jak wczoraj kilku z nich zawiesiło w sieci, pod szyldem zespołu „Owcze bobki", klip zatytułowany „Szacunek" i dedykowany producentom oraz obsadzie „Tajemniczego Tybetu". Rapując po mandaryńsku z tybetańskimi i angielskimi wtrętami, przypominają panu maczugowemu Liu, że „tu nie chodzi o niepodległość, tylko o szacunek / nie zmieniaj nam historii, nie przekręcaj faktów (...) jeszcze jeden i jeszcze raz hańbisz swój naród / nawet jeśli to wielki spisek, jesteś w nim tylko błaznem / nie waż się tykać tysięcy lat historii Tybetu (...) fałszując historię, budujesz świat kłamstwa / znając prawdziwe dzieje, nasz naród pała własnym blaskiem / śnieżne lwy z Kałaczenu nie płaczą / cyniczny autorze żałosnego widowiska, skąd bierzesz swoje zmyślenia?".

 

Właśnie, skąd oni biorą to coś, co pozwala im zakłamywać historię i podnosić ciężkie łapsko na tych, co wolą myśleć inaczej? Piosenkę „zharmonizowano" jeszcze tego samego dnia, a „Tajemniczy Tybet", który można oskarżać o wszystko z wyjątkiem służenia harmonii, zbiera kolejne pochwały.

 

6 lutego 2013

 

 

 



Home Aktualności Raporty Teksty Archiwum Linki Pomoc Galeria
 
NOWA STRONA (od 2014 r.)