Teksty. Z perspektywy Tybetańczyków

wersja do druku

Share

Zdumiewający przypadek Dordże Tasziego

Oser

 

Dordże Taszi jest najbardziej znaną postacią w tybetańskim przemyśle turystycznym. Każdy cudzoziemiec, który odwiedził Lhasę, musiał choćby słyszeć o należącym do niego Yak Hotel. W ostatnich latach świetnie prosperował. Założył grupę Manasarowar i dwie firmy deweloperskie, otwierał hotele. Media okrzyknęły go „sztandarem przemysłu turystycznego i budowlanego", władze obsypywały nagrodami i wyróżnieniami, a w 2005 roku przyjęli go w Pekinie Hu i Wen w osobach własnych. Kiedyś obejrzałam sobie hotel Manasarowar i porównałam go z sąsiednim Jarlung Sangpo. W pierwszym obraz naszej kultury był przestrzenny, autentyczny i godny, u konkurencji - wulgarny i głupi.

 

dordzetaszidozywocie2010gratulujepolicji2008_400
 

Aresztowanie Dordże Tasziego spadło na wszystkich jak grom z jasnego nieba. Ponieważ doszło do niego w 2008 roku, można było spekulować, że ma związek z marcowymi protestami. Ale kilka miesięcy po zatrzymaniu, 10 października, przecierając oczy ze zdumienia, przeczytałam artykuł w pekińskim periodyku poświęconym mniejszościom narodowym w Chinach. Piali w nim, że „dosłownie żaden" z ponad ośmiuset pracowników Dordże Tasziego nie brał udziału w demonstracjach, że wszyscy podpisali „zobowiązania do strzeżenia jedności macierzy i zwalczania separatyzmu etnicznego", a wszystko to okrasili zdjęciem, na którym hotelarz wręcza khataki funkcjonariuszom tłumiącym zamieszki.

 

Spotęgowało to tylko moje wątpliwości. W Lhasie mówiło się, że Dordże Taszi padł ofiarą wewnętrznych rozgrywek koterii lokalnych aparatczyków. Z jednymi żył, ma się rozumieć, świetnie, ale ci gryźli się o władzę z drugimi, a w takich zmaganiach najpotężniejszą bronią jest karta „walki z separatyzmem". O ile w czasach rewolucji kulturalnej konkurencyjne frakcje hunwejbinów licytowały się wiernością „prawdziwej myśli Mao Zedonga", dziś zmienili totem i żywią się położonymi trupem „rozłamowcami". Powiadają, że decyzja o odstrzeleniu Dordże Tasziego zapadła na bardzo wysokim szczeblu i że nie wiedział o niej żaden urzędnik pochodzenia tybetańskiego. Podczas rewizji znaleziono ponoć ukryte w wazonie pokwitowanie odbioru dwudziestu milionów yuanów, które miały być datkiem na działalność religijną Dalajlamy.

 

Trudno orzec, na ile jest to prawdopodobne. Wiemy tylko, że dwa lata później okazało się nagle, iż Dordże Taszi został skazany na karę dożywotniego więzienia i konfiskatę całego majątku, którego wartość ocenia się na niemal cztery i pół miliarda yuanów. Nie mam pojęcia, czy faktycznie dorobił się aż takiej fortuny, niemniej wyrok jest szokujący. Z pewnością do tej pory nie potraktowano tak żadnego tybetańskiego biznesmena. Pamiętam, że w połowie lat dziewięćdziesiątych Han o nazwisku Zhou ukradł upoważnienia do prowadzenia handlu zagranicznego w Tybetańskim Regionie Autonomicznym. Mówiono wtedy, że to największa afera gospodarcza w całych Chinach. Facet został zatrzymany, ale potem po cichu zrzucili całą winę na związanego z nim profesora z Pekinu i to jemu dali dożywocie, a Zhou zebrał okruchy swojego majątku i wyjechał z Lhasy.

 

Czy to możliwe, że dowodem winy Dordże Tasziego jest pokwitowanie, świadczące o wspieraniu „separatystycznej kliki Dalaja"? Rzecz jasna, nie wiemy. Nawet gdyby taki dokument istniał, dowodziłby jedynie związku ucznia z nauczycielem. Czy to w Tybecie, gdzie buddystami są wszyscy, czy gdziekolwiek na świecie - dla wiernych jest to oczywistą, normalną praktyką. Różnią się tylko kwoty; zamożni dają więcej, biedni mniej. Dordże Taszi był naprawdę bogaty, więc wyraził szczerość swych intencji w taki, a nie inny sposób. Jeżeli popełnił tu jakiś błąd, to tylko zostawiając sobie na pamiątkę potwierdzenie odbioru.

 

Najbardziej szokujące jest jednak w tym wszystkim tybetańskie sądownictwo. I nie mówimy tu o kapturowych sądach, wysyłających do więzień anonimowych sprawców zbrodni przeciwko „bezpieczeństwu państwa". Zamknięty proces człowieka należącego do elity elit rodzimego biznesu wstrząsnął Tybetańczykami. Skoro władze uznały, że przestępstwo zasługuje na tak surową karę, dlaczego nie wyjaśniły tego społeczeństwu? Jakież to mroczne i przerażające tajemnice kryją ciemności tego linczu? Rodzina miała dwa lata na upublicznienie sprawy i znalezienie najlepszych adwokatów, a przynajmniej oświadczenie, dlaczego okazało się to niemożliwe. Ich milczenie jest najlepszym świadectwem lęku, jaki zdołano w nich zaszczepić. Trudno się dziwić. Powiadają, że brat Dordże Tasziego dostał już sześć lat. I że nie jest ostatni.

 

 

 

Pekin, 25 sierpnia 2010

 

 


Home Aktualności Raporty Teksty Archiwum Linki Pomoc Galeria
 
NOWA STRONA (od 2014 r.)