Teksty. Z perspektywy Tybetańczyków

wersja do druku

Share

Odmowa współpracy

Oser

 

Ryk śnieżnego lwa w roku myszy", ta fala protestów, która przetoczyła się przez cały Tybet w dwa tysiące ósmym, zmieniła wszystko.

 

Złość kipiąca pod pozornie spokojną powierzchnią przybrała z czasem postać kilku popularnych ruchów odmowy współpracy oraz już ponad stu samospaleń.

 

Nieobchodzenie Losaru

 

Przed Losarem w 2009 roku Amdo i Kham zostały zalane ulotkami. „Po incydencie dziesiątego marca tysiące naszych rodaków padły ofiarą aresztowań i prześladowań, wielu znikło bez śladu. Jeśli my, żywi i bezpieczni, chcemy być z nimi solidarni, pamiętajmy o dwóch rzeczach: żadnych śpiewów i zabaw oraz żadnych fajerwerków. Miejmy nadzieję, że wszystkich stać choćby na to: wspominajmy umarłych i módlmy się za żywych".

 

Władze natychmiast uznały tę inicjatywę za „separatystyczny" spisek oraz zatrzymały kilku „podżegaczy", propagujących ją wśród ludzi albo w sieci, i zaczęły zmuszać Tybetańczyków do świętowania Nowego Roku (w Rebgongu, w Amdo urzędnicy chodzili od drzwi do drzwi, zbierając podpisy i odciski kciuków pod zobowiązaniem do robienia tego hucznie - i niepodejmowania żadnych protestów). Reżimowe media jednym głosem oskarżyły o sprokurowanie bojkotu rząd na wychodźstwie i emigracyjny Tybetański Kongres Młodzieży.

 

W wigilię Losaru władze ulepiły kukiełkę harmonii i radości w postaci gali lokalnej telewizji tybetańskiej wzorowanej na noworocznych ekstrawagancjach programu centralnego (tworząc jak dotąd najdroższy i najściślej cenzurowany show w historii rodzimych środków masowego przekazu), kierując jednocześnie dodatkowe oddziały paramilitarnej policji do tybetańskich regionów Sichuanu tudzież zarządzając manewry wojskowe w Dału i Lithangu, w północnym i południowym Khamie, w Kakhogu w Amdo, i gdzie indziej.

 

Mimo to pierwszego dnia Nowego Roku mnisi z klasztoru Lucang w Mangrze ruszyli pod siedzibę władz lokalnych z głowami zakrytymi szatami i świecami w dłoniach, by prosić aparatczyków o cztery rzeczy, w tym o przyjęcie do wiadomości, że ów bojkot Losaru „ma jeszcze większą skalę niż protesty zeszłoroczne". Trzynastu duchownych zatrzymano do przesłuchania, potem czterej z nich dostali po dwa lata więzienia.

 

Bojkot na polach

 

Na początku 2009 roku w Draggo, w północnym Khamie policja zakatowała Phuncoga, który rozlepiał na murach ulotki: „Niech będzie, co ma się wydarzyć, możemy nawet umrzeć z głodu, ale na znak szacunku, żałoby i solidarności z torturowanymi, rannymi, uwięzionymi i pomordowanymi za udział w zeszłorocznych pokojowych protestach nie powinniśmy uprawiać naszych pól".

 

Bojkot" zaczął się w Dzomdzie, gdzie ludzie woleli nie jeść niż orać. W odpowiedzi władze sięgnęły po marchewkę i kij, grożąc uznaniem strajkujących za „separatystów" i narzędzia „kliki Dalaja"; kilka osób nawet aresztowano i na postrach przepędzono ulicami.

 

W tym samym czasie w Dału i Draggo, w Kardze oraz w innych regionach Khamu kary - tym razem tradycyjne - zaczęli wymierzać także Tybetańczycy. Na naszą nazwę tej wiekowej, srogiej i bardzo rzadko stosowanej sankcji, kji duk ni phy, składają się słowa „radość", „ból" oraz „wykluczenie", które razem oznaczają odsunięcie od wszelkich posług religijnych (co, rzecz jasna, jest dolegliwe tylko dla wierzących).

 

I tak w maju opat klasztoru Njico w Dału obwieścił mnichom i wiernym, że nakłada ową „klątwę" (obejmującą wszystkie rytuały buddyjskie, w tym także pogrzebowe) na rodziny dwóch tybetańskich aparatczyków, którzy wykazywali się szczególną nadgorliwością na tle swojej „grupy roboczej". Mówiąc po ludzku, wykluczenie z posługi religijnej to forma odmowy współpracy, wymierzona w tych tybetańskich członków partii, którzy uczestniczą w prześladowaniu rodaków; przesłanie jest jasne: zero tolerancji dla ordynarnej kolaboracji.

 

Ratownicy w szatach po trzęsieniu ziemi w Dziekundo

 

Rankiem 14 kwietnia 2010 roku potężne trzęsienie ziemi spustoszyło Dziekundo w Khamie, grzebiąc pod gruzami tysiące osób. Wkrótce zagraniczne media odnotowały, że chińskie środki masowego przekazu wychodzą ze skóry, żeby przemilczeć gigantyczny wkład mnichów w akcję ratowania ludzi. „W całodziennej transmisji telewizyjnej z uroczystości żałobnych - zauważył dziennikarz New York Timesa - nie pojawił się nawet cień odzianej w bordowe szaty postaci, które przez cały czas uwijały się na rumowisku".

 

Warto przy tym zauważyć, że tym razem duchowni, co u nich rzadkie, chętnie udzielali wywiadów, a nawet zabiegali o nie, żeby dobitnie powiedzieć: „My chcemy ratować ludzi, dla tamtych tragedia to tylko doskonała okazja do pokazania się w mediach". Scenografią nie była świątynia, lecz miejsce publiczne, więc podobnie jak w 2008 roku w Dżokhangu i klasztorze Labrang w Amdo, mnisi mieli okazję mówić do całego świata i wykorzystali ją bez wahania do wykrzyczenia prawdy o swoim trudzie i chińskich represjach.

 

Co więcej, wszystkie klasztory uczestniczące w akcji ratunkowej zadbały o fotograficzną i filmową dokumentację swojej pracy - nie tylko w imię historycznej prawdy, ale i we własnym interesie. Po protestach z 2008 roku tybetańscy mnisi byli w Chinach tak demonizowani, że czuli się osaczeni i dyskryminowani dosłownie na każdym kroku. Teraz nie protestowali, lecz sięgali po środki mające zapobiec dalszemu szarganiu ich wizerunku. Wkrótce potem w Instytucie Studiów Buddyjskich Larung Gar powstał film dokumentujący wysiłki tamtejszych mnichów, rozpowszechniany na płytach oraz w sieci. Rok później inna grupa duchownych wyprodukowała „Nadzieję w tragedii", która choć konfiskowana przez władze, jest ciągle dostępna w całym kraju.

 

Lhakar: jestem Tybetańczykiem

 

Pod koniec 2009 roku na chińskim serwisie Tudou pojawił się film, którego liczni bohaterowie oświadczają „Jestem Tybetańczykiem" i w jednym, dwóch zdaniach wyjaśniają, skąd się to bierze. W innym klipie męski głos recytował, z normatywnym lhaskim akcentem, trzydzieści sylab naszego alfabetu, nazywając je „sercem i duszą", przeklinając „chorobę domieszek obcych narzeczy" i wołając o posługiwanie się „czystym tybetańskim w imię dalszego trwania narodu". Wkrótce potem pojawiło się zatrzęsienie klipów, wierszy, zdjęć i pieśni, w których tybetańscy obywatele sieci dawali wyraz wierności swojej tożsamości narodowej, zawierając ją w prostych słowach „jestem Tybetańczykiem".

 

Pochodną tego trendu jest nowy zapał do nauki ojczystego języka we wszystkich regionach Tybetu. W wielu miejscach w Khamie i Amdo, na przykład, mądrzy, dalekowzroczni ludzie zapraszają nauczycieli i organizują wakacyjne kursy językowe oraz konkursy na najlepsze rodzime odpowiedniki nowomodnych zagranicznych terminów.

 

Tybetańczycy wykształceni przez chiński system oświaty także okazują coraz większe zainteresowanie własnym językiem, używając go choćby na mikroblogach, a już na pewno w lhakar, „białe" środy związane z Jego Świątobliwością Dalajlamą. I tak oto stały się one „dniem Tybetu", w którym „mówi się czystą tybetańszczyzną, nosi narodowe stroje i je tradycyjne tybetańskie potrawy", co znów sprowadza się do odmowy współpracy i pomaga ładować akumulatory ziomkom w kraju i na obczyźnie.

 

Kość w sercu

 

W ostatnich latach aparat tego państwa brutalnie wyrwał z domów, klasztorów, szkół, biur wielu wybitnych Tybetańczyków, wtrącając ich w otchłań mrocznych cel. Ilu ich było, wiedzą tylko władze, policja i więzienni strażnicy.

 

Celownik oprawcy przesunął się na elity, dziesiątkując je drakońskimi karami. Namierzeni nie mają szans na pomoc prawną i sprawiedliwość w sądach. Wiemy na pewno, że ofiary znane nam z imienia i nazwiska są ledwie wierzchołkiem lodowej góry. Biorąc pod uwagę wielkość populacji, pod względem liczby więźniów „politycznych" Tybetańczycy biją Hanów na głowę.

 

Co gorsza, władze rozmyślnie upolityczniają sprawy tyczące tybetańskich elit, dorabiając drugie dno pracy na rzecz rodzimej kultury czy środowiska naturalnego albo osobistym zatargom z pazernymi urzędasami najniższego szczebla, którzy doprowadzili do perfekcji sztukę wrabiania i odstrzeliwania w imię „strzeżenia stabilności" autorytetów i patriotów oddanych swoim społecznościom i dobru publicznemu.

 

Mamy taki idiom, „kość w sercu", każdy Tybetańczyk wie, co to znaczy. Wszyscy, którzy znikli, gniją za kratami, tych już ponad stu, co poszli w ogień - oni są prawdziwym kręgosłupem serca Krainy Śniegu.

 

 

Pekin i Lhasa, marzec-grudzień 2012

 

 

 

 

 

 


Home Aktualności Raporty Teksty Archiwum Linki Pomoc Galeria
 
NOWA STRONA (od 2014 r.)