Teksty. Z perspektywy Tybetańczyków

wersja do druku

Share

Thupten Ngodup

Dziamjang Norbu

Po skremowaniu zwłok Thuptena Ngodupa, gdy zapłakany tłum płynął już powoli ku McLeod Ganj, poszliśmy obejrzeć jego dom. To ledwie kilka kroków od placu kremacyjnego nad strumieniem. Od klasztoru Ceczokling, przy którym Thupten zbudował swoją chatę, dzieli je tylko gęsty zagajnik rododendronów. Chatka jest mała, może dwa na trzy metry, wysoka na metr osiemdziesiąt. Tuż pod szerokimi, niskimi oknami Thupten posadził kwiaty: czerwone lwie paszcze, żółte, nakrapiane brązem bratki, a przed wejściem, na środku trawnika wielkości dywanu – młody, krzepki jałowiec. Dalej zasadził żywopłot. Z jednej strony przycinał go tak, by nadać mu kształt ptaka. To akurat mu nie wyszło. Japoński malarz Buston ilustrował dziennik z podróży poety Basho, zatytułowany „Wąska droga na daleką północ”, ot kilka kapryśnych kresek: przed maleńką chatką w małym ogrodzie siedzi mnich.

Nawet dzięcioły
Zostawiły go w spokoju
Ten maleńki domek
W letnim gaju

Jeśli spojrzeć jeszcze na żałosny dach z falistej blachy, przytwierdzony do stropu ciężkimi kamieniami, chata Thuptena przywodzi na myśl „szlachetne ubóstwo”, tak drogie taoistycznym mędrcom i japońskim mistrzom herbaty. Dostrzec je można również w niektórych szałasach samotnych mnichów, medytujących na wzgórzach wokół Dharamsali.

Wchodząc do chatki Thuptena Ngodupa zauważa się najpierw ołtarz, na którym stoją co najmniej cztery zdjęcia Dalajlamy, dwie małe flagi tybetańskie, wizerunki bodhisattwów i bóstw opiekuńczych. Przed nimi w karnym szeregu drzemią mosiężne miseczki, w jakich składa się ofiarę z wody. Pod ołtarzem starannie zasłane łóżko, na plastikowym wieszaku doskonale wyprasowane spodnie i koszula. Na tym samym gwoździu wisi czapeczka z napisem „Free Tibet”. Z mebli są tu jeszcze stolik i wygodne krzesło. Ściana naprzeciw łóżka – to kuchnia. Na koślawych półeczkach, które musiał zrobić sam, ustawił piecyk, garnki, patelnię, plastikowe słoiczki. Na półce leżą też trzy kartony „27 Bidis”, które ciągle palił. Obok papierosów kilka pustych butelek po rumie - prawda, służył przecież w wojsku. Butelkę whisky Bachelor Deluxe opróżnił do połowy. Pewnie raczył się tym droższym trunkiem przed wyjazdem do Delhi, na strajk głodowy.

Wszystko tu świadczy o tym, że Thupten Ngodup był lekkoduchem, lubił czasem wypić i pograć w karty. Zwłaszcza w tybetańskiego sipa. Obok jest restauracja Om, do której zachodził na partyjkę z kolegami z wojska. Mówią mi, że przepadał też za bakczen, tybetańskim dominem. Choć na pewno nie był bogaty, nie miał przecież kłopotów finansowych. Oszczędził nawet sporo i wpłacił do banku. Nieźle zarabiał gotowaniem, gdy różne grupy i instytucje organizowały w Dharamsali przyjęcia. Kiedy zaczynał się sezon, piekł tybetańskie ciasteczka noworoczne, khapse. Chyba lubił pracę. Angielski pisarz Patrick French, który spotkał go przed trzema laty w klasztorze Ceczokling, wspomina jednak, że Ngodup był zawsze „napięty, może zbyt napięty, tak jak zdarza się to wielu byłym wojskowym, by dobrze podawać do stołu”. Patrick pomagał mu przygotować menu dla zachodnich turystów, którzy zatrzymali się w klasztorze: „herbata, kawa, thukpa, szabali, momo”.

Około szóstej rano 27 kwietnia, gdy delhijska policja przypuściła drugi szturm na namiot, w którym sześć osób prowadziło „głodowy strajk do śmierci”, ten pogodny mężczyzna zrobił coś, co wstrząsnęło całą społecznością tybetańską. Nie dał się złapać – na kilku kadrach filmu nakręconego przez Czojanga Tharczina widać nawet jak przemyka się między policjantami – i pobiegł do toalety. Otworzył plastikową bańkę z benzyną, którą musiał ukryć tam wcześniej, i dokładnie się oblał. Potem wyjął z kieszeni zapałki albo zapalniczkę. Ktoś, kto tam był, powiedział mi, że nie wyszedł od razu. Że specjalnie poczekał jeszcze chwilę, by się dobrze rozpalić. To, oczywiście, tylko przypuszczenie. W każdym razie, kiedy otworzył drzwi, był już piekłem. Dosłownie. Na filmie widać to tak strasznie wyraźnie – gdy biegnie do namiotu strajkujących, siejąc panikę w szeregach policji i wśród tłumu Tybetańczyków. Bardzo angielski, kobiecy głos krzyczy spoza kadru: „O mój Boże, o mój Boże, o mój Boże”. Wrzeszczą już wszyscy, nie sposób więc usłyszeć, co mówi płonący człowiek. Jedni twierdzą, że było to „Bod Gjal lo” – „Niech zwycięży Tybet”. Inni utrzymują, że wołał „Bod Rangdzen” – „Wolność dla Tybetu”. Wszyscy zgadzają się jednak, że potem krzyknął jeszcze: „Niech żyje Dalajlama!”. Jak, na Boga, mógł krzyczeć, a w dodatku biec? Nie umiem tego zrozumieć. Przecież z każdym oddechem w jego płuca wdzierało się morze żywego ognia, który popielił tkanki, zmieniał je w węgiel.

Człowiek-pochodnia zatrzymuje się teraz i podnosi dłonie, jak gdyby chciał się pomodlić. Płomienie są już tak dzikie, że filmowiec zapamięta do końca życia trzask pękającej i odpadającej skóry. Trudno mu trzymać prosto kamerę. Policjanci i Tybetańczycy rzucają się na Thuptena Ngodupa. Próbują dławić ogień szmatami i starymi workami. Przewracają płonącego na ziemię.

Przewieziono go potem do szpitala Ram Manohar Lohia. Lekarze ocenili rozległość poparzeń na niemal sto procent i powiedzieli, że nie ma dla niego żadnej nadziei. Pytani, czy pacjent czuje ból, odparli, że tak, z pewnością. Poparzenia, wyjaśnili, są w większości pierwszego stopnia, końcówki nerwów działają więc bez zarzutu. Jednak Thupten Ngodup, choć przytomny, milczał. Następnego wieczora przyszedł doń Dalajlama. Thupten chciał się podnieść, ale wyperswadowano mu to delikatnym gestem. Złożył więc na piersi obandażowane dłonie. Jego Świątobliwość zapytał, czy go słyszy. Thupten skinął głową. Dalajlama powiedział mu, że nie powinien żywić do Chińczyków nienawiści i że jego czyn kazał światu zwrócić oczy na Tybet. Później, w nocy, ledwie słyszalnym szeptem poprosił jednego z organizatorów strajku, żeby dał mu cukierka. Jeszcze później poprosił, by cukierka wyjąć z ust i nalać w nie parę kropel wody. Po chwili zapytał o sześciu uczestników strajku, których aresztowała policja. Gdy powiedziano mu, iż są w szpitalu, cali i zdrowi, odetchnął i szepnął, że jest bardzo szczęśliwy. Zmarł kwadrans po północy, 29 kwietnia 1998 roku.
* * *

Na kilka tygodni przed podpaleniem się Thuptena Ngodupa spierałem się z samorodnym specjalistą od spraw tybetańskich (pochodzenia indyjskiego), który tłumaczył działalność swoją i innych zagranicznych „ekspertów” (od końca lat 80. wpychających się na dwór Dalajlamy z taktem i wdziękiem słoni) niezdolnością tybetańskich uchodźców do jakiegokolwiek wysiłku i poświęcenia. Inny z kolei „ekspert” pouczył mnie wcześniej w Nowym Jorku, że Dalajlama nie miał wyboru i musiał zrezygnować z niepodległości, gdyż Tybetańczykom na wychodźstwie brak odwagi i determinacji do kontynuowania walki o niepodległość.

Cóż, Thupten Ngodup rozprawił się z tymi kłamstwami. Tybetańscy uchodźcy, niezależnie od ich wad i przywar, są przecież gotowi oddać życie za swój kraj. Równie dobitnie świadczy o tym odwaga i wytrwałość sześciu osób, które przez czterdzieści dziewięć dni prowadziły strajk głodowy, przerwany przemocą przez delhijską policję. Nie zapominajmy, że na listy Tybetańskiego Kongresu Młodzieży (TKM) wpisało się ponad sto osób gotowych do kontynuowania strajku po śmierci pierwszej szóstki. Podobne kampanie prowadzono już wcześniej. W 1988 roku TKM ogłosił strajk głodowy do śmierci, który przerwał dopiero Dalajlama, prosząc listownie (bez wiedzy organizatorów) każdego ze strajkujących z osobna o zakończenie protestu. Pamiętam też strajk głodowy TKM z 1977 roku, w którym miałem swój skromny udział. Do tej pory porusza mnie wspomnienie ducha wszystkich uczestników. I to nie tylko strajkujących, którzy byli nieugięci, ale i tysięcy Tybetańczyków przybywających do Delhi z najodleglejszych zakątków Indii i Nepalu w geście poparcia dla naszej sprawy. Takich akcji było znacznie więcej – choćby strajk głodowy Narodowego Ruchu Demokratycznego w Nowym Jorku. Oczywiście, nie wszystkie te kampanie były równie skuteczne.

Ale i nie mówimy tu przecież o uchodźcach, którzy podejmowali samobójcze misje w Tybecie, o wielu tajnych agentach, o bojownikach z Mustangu i o setkach innych ludzi, którzy, w ten czy inny sposób, poświęcali rodziny, wygody, bezpieczeństwo i wreszcie życie dla niepodległości Tybetu. Thupten Ngodup, jak wielu innych Tybetańczyków, chciał przed laty walczyć o wolność swego kraju z bronią w ręku.

Rozmawiałem z Samtenem, sprzedawcą z McLeod Ganj, który 1 października 1963 roku zaciągnął się z Thuptenem do oddziału tybetańskiego i służył z nim w tej samej kompanii (16-tej) przez trzynaście lat. Po podstawowym szkoleniu przeszli kurs spadochroniarski i zaliczyli odpowiednią ilość skoków, by uzyskać „skrzydła”. Do listopada 1971 stacjonowali na różnych odcinkach granicy indyjskiej, by wziąć wreszcie udział w ściśle tajnej operacji o kryptonimie „obozowisko”. Rozpoczęła się wojna o wyzwolenie Bangladeszu. Ogromne rzeki i ich niezliczone dopływy opóźniały przemarsz wojsk indyjskich. Oddziały tybetańskie skierowano, za zgodą Dalajlamy, do dziewiczej dżungli na wzgórzach Mizo. Miały stamtąd uderzyć na portowe miasto Chittagong, zaciskając potrzask wokół pakistańskiej armii. Podczas marszu przez południowo-wschodni Bangladesz 16-ta kompania uderzyła na wzgórza Chakma i zdobyła je, tracąc dwóch ludzi. 15-tka miała mniej szczęścia i poniosła ogromne straty. Zniszczywszy oddziały wroga na tym terenie, Tybetańczycy zdobyli miasto Rangmati. Przy okazji wysadzili most kolejowy, uniemożliwiając Pakistańczykom kontratak. Samten pamięta, że razem z Thuptenem przyglądali się setkom zwłok, przede wszystkim czaszek, który płynęły rzeką. Należały do Bengalczyków, wieszanych przez pakistańskich żołnierzy na moście. Pakistańczycy poddali Chittagong, zanim dotarła tam 16-ta kompania. Po paru tygodniach Tybetańczyków przerzucono do ich macierzystej bazy w Chakracie.

Drogi przyjaciół rozeszły się w 1976 roku. Samten wstąpił do regularnego oddziału, Thupten wybrał partyzantkę. Do „cywila” wrócił w 1983 roku.

Samten zapamiętał krzepę, zdecydowanie i niezwykłe zdrowie Thuptena, który nie chorował dosłownie nigdy. Choć nie miał ambicji przywódczych, lubił żołnierskie życie. Zawsze pierwszy zgłaszał się do wszystkich zajęć w obozie. Zdumiewające, że przez dwadzieścia lat służby ani razu nie poprosił o przepustkę. Tybetańczycy dostawali marny żołd, ale Samten twierdzi, że Thupten nigdy nie dbał o pieniądze. Nie sprawiał też wrażenia człowieka religijnego. Samten nie przypomina sobie, by recytował mantry lub oddawał się jakimś praktykom duchowym. Był po prostu uczciwym, prawym człowiekiem i dobrym towarzyszem. Nie lubił mówić; o młodych latach w Tybecie nie rozmawiał nawet z najbliższymi przyjaciółmi.

Wiemy tylko, że urodził się w 1938 roku w wiosce Gjaco Szar, w prowincji Cang. Do tej pory mieszkają w niej jego krewni. Rodzice byli chłopami; jako dziecko wstąpił do klasztoru Taszilhunpo. Po upadku powstania w Lhasie uciekł z Szigace do Indii przez Laczen-Laczung w północnym Sikkimie. Przez rok pracował z innymi uchodźcami jako kulis przy budowie dróg w Bomdili, potem skierowano go do tybetańskiej osady Lugsung Samdupling w Bylakuppe, gdzie mieszkał do chwili zaciągnięcia się do wojska.

Odsłużywszy swoje, przyjechał do Dharamsali i pracował jako kucharz w klasztorze Ceczokling. Mnisi pozwolili mu zbudować chatkę na terenie należącym do świątyni; po jego śmierci miała przejść na własność klasztoru. W Dharamsali zaprzyjaźnił się z Tenzinem, również byłym żołnierzem. Często spotykali się, żeby coś zjeść albo napić się herbaty. Tenzin też zwrócił uwagę na niezwykłe zdrowie Thuptena. Mówi, że nie jadł dużo, ale był dość wybredny. Wesoły, pogodny, pozytywnie nastawiony do świata (nangła-kjipu) kochał życie - nigdy nie przegapił meczu ani przedstawienia w Tybetańskim Instytucie Sztuki czy w Wiosce Dziecięcej. Często też wybierali się razem na długie spacery, które zawsze kończyły się w herbaciarni. Tenzin próbował, bezskutecznie, zainteresować Thuptena religią. Jak wszyscy, którzy go znali, podkreśla, że był spokojnym człowiekiem i nigdy nie mówił o przeszłości.

Thupten tracił ów spokój i pogodę ducha tylko wtedy, gdy Tenzin lub ktoś inny zaczynał mówić o starzeniu i poddawaniu się. Uważał taką postawę za głupotę i twierdził, że Tybetańczycy wrócą w końcu do wolnego Tybetu. Choć nie przepadał za rozmowami o polityce, brał udział we wszystkich wiecach i demonstracjach na rzecz Tybetu. Szedł w pierwszym Marszu Pokoju w 1995 roku i był nim rozczarowany. Celem marszu miał być początkowo Tybet, później mówiło się o Delhi, a w końcu – w połowie drogi, w Ambali – organizatorzy zapakowali uczestników w autobusy, mówiąc, że muszą spotkać się z Dalajlamą w Delhi. Po powrocie do Dharamsali Thupten rozmawiał z Tenzinem o swoim niesmaku. Tyle było gadania o wielkich rezultatach, zwłaszcza wśród organizatorów – mówił z goryczą, a poza sympatią spotykanych po drodze Hindusów niczego, jego zdaniem, nie osiągnięto. Zgłosił się jednak i do drugiego marszu, który nie zrobił na nim lepszego wrażenia.

Kiedy w kwietniu Thupten dowiedział się o „strajku głodowym do śmierci”, organizowanym przez TKM w Delhi, przyszedł do Tenzina i nad filiżanką herbaty powiedział, że zamierza się przyłączyć. Tenzin przyznaje dziś, że zaczął mu dokuczać, pytając, co takiego zamierza zmienić w sytuacji geopolitycznej. Zaskoczyła go stanowczość, z jaką Thupten stwierdził, że tym razem na pewno będą efekty. Dodał, że choć Dalajlamie udało się osiągnąć bardzo wiele, to ludzie robią zbyt mało i jeśli tak dalej pójdzie, w końcu zestarzeją się i umrą w Indiach, a to będzie oznaczać koniec wszystkiego. Prosił Tenzina, by ten nie mówił nikomu o jego decyzji. Poprosił też, by przyjaciel za niego poświadczył, bo taki był warunek organizatorów. Razem poszli do biura TKM, gdzie podpisali dokumenty. Wypełniwszy wszystkie formalności, Thupten wpłacił 500 rupii na konto Kongresu. Nie chciano przyjąć datku, ale Thupten nalegał, mówiąc, że całego przedsięwzięcia nie da się zrealizować bez pieniędzy. Przed wyjazdem z Dharamsali dał Tenzinowi klucze do swojej chatki. Polecił mu też na wieść o jego śmierci sprzedać garnki, naczynia i meble, a pieniądze wpłacić na konto TKM, gdyż każdy grosz powinien iść na walkę o wolność.

W Delhi wyznaczono go do drugiej grupy, która miała podjąć głodówkę po śmierci pierwszych sześciu uczestników. Najwyraźniej nie stracił nawyków z wojska - jak to on, zajął się natychmiast sprzątaniem, pomagał myć, masować i opiekować się strajkującymi, którzy byli już skrajnie wyczerpani.

Około południa 23 kwietnia przeprowadził z nim wywiad korespondent sponsorowanego przez Norwegię Radia Voice of Tibet. Słowa Thuptena tłumaczyłem z taśmy. Zredagowałem je i pominąłem pytania dziennikarza.

„Biorę udział w strajku, ponieważ jestem Tybetańczykiem i znam swoje obowiązki. (...) Nie, w moim sercu nie ma strachu. Kiedy zobaczyłem sześciu strajkujących, poczułem się bardzo szczęśliwy. Przed czterdziestu laty utraciliśmy nasz kraj, zniszczono naszą kulturę i religię. W Tybecie i na całym świecie zrobiono wiele na rzecz naszej walki. Dalajlama robił wszystko, by wprowadzić w życie jego pokojowy plan Drogi Środka i nawiązać dialog z Chińczykami. Bezskutecznie. Nasza sytuacja jest rozpaczliwa. W związku z tym sześć osób, którym pomaga TKM, podjęło strajk głodowy, z czego bardzo się cieszę. Ta szóstka poświęci życie bez cienia wahania. Dzielę ich determinację. Poświęcę życie bez wahania. Nie mam nic więcej do powiedzenia na temat moich poglądów.

(...) Kiedy przyjdzie moja kolej na udział w strajku, spróbuję zrobić to bardziej skutecznie. Wielu Tybetańczyków chce wziąć udział w głodówce do śmierci. Znam takich wielu osobiście. Postanowiłem nie godzić się na żadne masaże ani nie przyjmować żadnych płynów. Tybet znalazł się rozpaczliwym położeniu (...) Oddaję życie za pokój i mój udręczony naród. Jestem w stu procentach przekonany, że ludzie w Tybecie będą nie tylko kontynuować, ale i wzmogą naszą walkę. Nigdy jej nie poniechają, nigdy jej nie porzucą”.

Thupten Ngodup podpalił się w pięć dni po udzieleniu tego wywiadu.

Po jego śmierci wiele źródeł cytowało, jak utrzymywały, „ostatni testament” Thuptena: „Żywię głęboką wiarę w taktykę Środkowej Drogi Jego Świątobliwości Dalajlamy i uważam, że to bardzo ważne, by wszyscy Tybetańczycy myśleli w ten sposób”. To możliwe, że Thupten popierał kiedyś strategię Środkowej Drogi, niemniej pięć dni przed śmiercią był tak bardzo przekonany o jej fiasku, że mówił o tym w wywiadzie dla radia.

O co więc tu chodzi? Myślę, że Thupten Ngodup, jak większość Tybetańczyków, żywił tak wielki szacunek dla Jego Świątobliwości, iż nie był w stanie otwarcie mu się sprzeciwić. Niemniej w skrajnych okolicznościach wrodzone poczucie zdrowego rozsądku każe takim ludziom postępować wbrew życzeniom Dalajlamy. Na przykład w marcu 1959 roku Tybetańczycy z Lhasy musieli dojść do wniosku, że polityka Dalajlamy, który chciał ufać Chińczykom i współpracować z nimi za wszelką cenę, była nie tylko szkodliwa dla kraju, ale i zaczęła stanowić zagrożenie dla życia Jego Świątobliwości. Wbrew zaleceniom Dalajlamy chwycili za broń, by bronić jego świętej osoby i honoru narodu tybetańskiego. Thupten Ngodup i głodujący zdają się kierować tą samą logiką rozpaczy.

Choć kłóci się to z pacyfistycznymi i new age’owymi wyobrażeniami, śmierć za ojczyznę i wiarę zawsze była dla Tybetańczyków czymś niezwykle wzniosłym. Na początku XI wieku muzułmański władca Qarlog pojmał buddyjskiego króla zachodniego Tybetu, Lha Lamę Jesze Ło i zażądał za niego okupu. Bratanek króla usiłował zebrać potrzebne złoto, jednak monarcha powiedział mu, że jest gotów umrzeć za dharmę i że muzułmanom nie wolno dać nawet miedziaka. Kazał przeznaczyć zgromadzone pieniądze na sprowadzenie z Indii wielkich mistrzów buddyjskich. Jesze Ło umarł w więzieniu, a Thupten Ngodup, gdy był młodym mnichem, musiał słyszeć tę i wiele podobnych historii. W 1966 roku, tuż przed wybuchem rewolucji kulturalnej, Tede Taszi Gjalcen z Gjangce, który należał do grupy tybetańskich bojowników szkolonych przez CIA, rozpoczął w więzieniu Drapczi strajk głodowy. Za pierwszym razem nie powiodło mu się. Chińscy strażnicy karmili go siłą i dawali mu jakieś zastrzyki. Jednak miesiąc później podjął drugą próbę i tym razem, mimo wszelkich wysiłków władz, zagłodził się na śmierć. Jego towarzysz, który siedział wówczas w tym samym więzieniu, zapewniał mnie, że do tego czynu nie pchnęła go rozpacz – Taszi chciał po prostu sprzeciwić się Chińczykom.

Niezależnie od podziwu i szacunku, jaki wzbudził w społeczności tybetańskiej czyn Thuptena Ngodupa, i jego samospalenie się, i strajk głodowy były przecież także krytykowane, zwłaszcza na Zachodzie. Pewien żałosny misjonarz, który dla niepoznaki prowadzi w Dharamsali restaurację, próbował zbezcześcić pamięć Thuptena, tłumacząc młodym Tybetańczykom, że na pewno działał on pod wpływem alkoholowej depresji. Wydaje mi się, że niżej już upaść nie można. Wróćmy jednak do najważniejszej kwestii, jaką jest złożenie ofiary z samego siebie. Chciałbym powiedzieć tu łzawym pacyfistom, sączącym przez słomki sok pomarańczowy, że ich pogląd, iż ludzie nie powinni ginąć i umierać za sprawę, jest z gruntu fałszywy.

Życie jest oczywiście cenne, jeśli jednak trzeba za nie płacić łaszeniem się do tyrana, pogodnym uśmiechem w obliczu zła, zbrodni i niesprawiedliwości, musi to w końcu doprowadzić do śmierci duchowej, która okazuje się znacznie gorsza od śmierci fizycznej. Co więcej, walka o niepodległość Tybetu wykracza poza kwestię granic i nacjonalizmu – ma bowiem charakter bardziej uniwersalny, moralny. W ostatecznym rachunku okazuje się walką o sprawiedliwość i prawdę – i nie o jakąś prawdę abstrakcyjną, lecz o żywą zasadę, rządzącą życiem kobiet i mężczyzn, którzy wiedzą, co to odwaga. Gandhi, do którego pism sięgam czasem w poszukiwaniu odpowiedzi na takie pytania, wypowiada się niezwykle jasno i o prawdzie, i o poświęceniu. 22 września 1942 roku napisał: „Prawda abstrakcyjna pozbawiona jest wszelkiej wartości, póki nie zamieszka w ludziach, którzy dadzą jej świadectwo gotowością do oddania za nią życia”.

W historii walki politycznej nie ma zbyt wielu bohaterów, którzy wybrali gwałtowną śmierć, by bronić swych ideałów, niemniej ich czyny okazywały się bardzo skuteczne. Skutki takich działań bywały natychmiastowe i dramatyczne. W czerwcu 1963 roku Thich Quang Duc podpalił się w Sajgonie, by zwrócić uwagę świata na prześladowanie buddystów przez katolicki rząd Wietnamu. Wybuchły masowe protesty, które do listopada zmiotły rząd prezydenta Diema. Być może będą musiały upłynąć lata, nim marzenia Thuptena Ngodupa staną się rzeczywistością, niemniej ziszczą się w końcu tak, jak pragnienia Jana Palacha, który podpalił się w 1969 roku na znak protestu przeciwko sowieckiej inwazji na Czechosłowację. Patrick French kończy swój artykuł zdaniem: „Dziś nie ma już sowieckiego imperium, a Jan Palach żyje nadal”.

Na ostatnim zdjęciu, które zrobiono mu przed wyjazdem do Delhi, Thupten uśmiecha się. Nigdy się nie dowiemy, o czym myślał, sprawia wszakże wrażenie wesołego i pewnego siebie. Na jego twarzy nie ma śladu gniewu, fanatyzmu (czy, skoro już jakiś dureń o tym mówił, „alkoholowej depresji”). To był prosty człowiek (czytanie po tybetańsku przychodziło mu z trudem), kiedy jednak patrzę na tę fotografię, widzę szczęśliwą twarz mężczyzny, który odkrył banalną prawdę o życiu. Prawdę, która ciągle umyka naszym przywódcom, lecz dla prostych Tybetańczyków była zawsze fundamentem każdego przedsięwzięcia, zwłaszcza praktyki dharmy: thak czoego raj – musisz podjąć decyzję i działać.

(Dziękuję wszystkim z centrum TKM, zwłaszcza Jangczen Dolkar-la. Podziękowania dla Topdena-la i Tenzinga Damdul-la z DIIR. Gen Tenzing i Samten-la – dziękuję Wam bardzo.)

sierpień 1998


Home Aktualności Raporty Teksty Archiwum Linki Pomoc Galeria
 
NOWA STRONA (od 2014 r.)