Dlaczego Tybetańczycy idą w ogień?
Wang Lixiong
Kwestia samospaleń Tybetańczyków ma wiele aspektów, których nikt nie umie ogarnąć.
Po pierwsze - rosnąca częstotliwość: dziewięćdziesiąt siedem samospaleń w Tybecie (nie wliczając pięciu poza jego granicami), z czego jedno w 2009 roku, dwanaście w 2011 oraz osiemdziesiąt cztery w 2012 (do 11 grudnia), w tym dwadzieścia osiem w samym listopadzie. Apele o przerwanie tych wystąpień nie przyniosły rezultatu; nikt nie wie, co robić.
Po wtóre - dylemat: podpaliło się tyle osób, że negowanie samospaleń krzywdziłoby tych ludzi i ich bliskich; z drugiej strony, nagłaśnianie informacji, składanie hołdów, organizowanie modłów, kondolencje, datki itd. - wszystko to odbierane jest jako wezwanie do kolejnych takich aktów.
Po trzecie - rząd traktuje samospalenia, które wywołał własnymi represjami, jak przestępstwa i potęguje jeszcze prześladowania. W ten sposób ci, którzy apelują o przerwanie tych wystąpień z powodów czysto ludzkich, trafiają na drugą stronę barykady.
Po czwarte - ludzie z zewnątrz rozumieją racje protestujących, ale nie samospalenia, gdyż nie widzą ich efektów. Po pierwszym szoku kolejne ofiary zmieniają się po prostu w liczby.
Po piąte - tybetańskie elity skarżą się na milczenie społeczności międzynarodowej i chińskiej inteligencji. Przyczyną tego stanu rzeczy jest brak teoretycznej podbudowy całego ruchu. Co więcej, poza miękką afirmacją samospaleń tybetańskie elity nie mają do zaoferowania żadnej wizji przywództwa.
Po szóste - wszystkie rządy lawirują w sprawie Tybetu w imię egoistycznych interesów. W świecie, którym rządzi gospodarka, takie podporządkowanie się jej nie powinno dziwić. Choć w porównaniu do innych nacji (Ujgurzy mają gorzej) Tybetańczykom poświęca się stosunkowo dużo uwagi, i tak czują się oni opuszczeni.
Aby rozwiązać ten problem (czy choćby wiedzieć, co o nim myśleć), musimy najpierw zrozumieć, czym kierują się i czego chcą idący w ogień ludzie. Mamy tu różne interpretacje, w tym też takie, które wyraźnie służą interesom swoich autorów. Ponieważ nie posiadamy zbyt wielu informacji, wydaje mi się, że w uzyskaniu możliwie pełnego obrazu samospaleń pomoże nam analiza statystyczna.
Od pierwszego samospalenia w 2009 roku Oser zbierała i systematycznie uzupełniała wszystkie doniesienia o tych wystąpieniach na swoim blogu „Niewidoczny Tybet". Informacje, którymi posługuję się w tej analizie, pochodzą właśnie z tego źródła.
I jeszcze jedno: największe brzemię odpowiedzialności za samospalenia spoczywa na rządzie Chin. Rozumie się to samo przez się i nie będę tego powtarzać - tu moim celem jest konstruktywna dyskusja.
Miesięczny rozkład samospaleń
W tabelce przedstawiającej miesięczny rozkład samospaleń w 2012 roku wyróżniają się dwa słupki: marzec (dziesięć przypadków) i listopad (dwadzieścia osiem).
Marzec jest najeżony newralgicznymi rocznicami: wybuchu narodowego powstania (dziesiątego), eksplozji gwałtownych demonstracji przed czterema laty (czternastego), rzezi demonstrantów w Ngabie (szesnastego), wymyślonego przez władze święta wyzwolenia niewolników (dwudziestego szóstego), możemy więc chyba przyjąć, że wysokość tego słupka ma związek z pamięcią, ujmijmy to tak, wystąpień przeciwko polityce Chin. Innymi słowy, wspólny mianownik to protest.
W listopadzie (słupek najwyższy) obradował XVIII Zjazd Komunistycznej Partii Chin. Wynik październikowy - dziesięć samospaleń, jak w marcu - również trzeba łączyć ze zjazdem, gdyż powszechnie sądzono, że odbędzie się on właśnie w tym miesiącu. Zwiększoną częstotliwość wystąpień w tym okresie należy więc uznać za wołanie do nowego pokolenia chińskich przywódców o zmianę polityki w Tybecie. Czyny te mają być zatem katalizatorem zmiany - i to właśnie powinno być kluczem do zrozumienia tego zjawiska.
Ostatnie słowa idących w ogień
Klucza do lepszego zrozumienia motywów i aspiracji ludzi dokonujących samospaleń należy szukać również w ich testamentach. Będziemy analizować tylko przesłania przygotowane wcześniej: spisane, nagrane lub przekazane ustnie przyjaciołom i krewnym. W tej chwili dysponujemy dwudziestoma sześcioma takimi świadectwami. Wiemy też, o co wołało wielu płonących, i ten przekaz wydaje się spójny: powrót Dalajlamy, wolność Tybetu itd. Testamenty przygotowane przed samospaleniem są, rzecz jasna, bardziej złożone od haseł, zasługują więc na oddzielną analizę.
Podzieliłem treść testamentów na siedem kategorii. W większości listów poruszano nie jedną, a kilka kwestii, co odzwierciedla tabela. Mnie pomogła ona lepiej zrozumieć te wystąpienia - każdy może jednak szukać własnego klucza. (Liczby testamentów i osób nie pokrywają się, ponieważ bywało, że dwóch ludzi zostawiało jedno pożegnanie.)
Przesłanie | Liczba testamentów | Liczba osób | Stosunek liczby osób, które zostawiły przesłanie, do liczby wszystkich samospaleń |
Bo sytuacja jest nie do zniesienia | 5 | 5 | 19% |
Wyraz odwagi i odpowiedzialności | 8 | 8 | 35% |
Protesty i żądania | 5 | 5 | 19% |
Zwrócenie uwagi społeczności międzynarodowej | 1 | 1 | 4% |
Modlitwa za Dalajlamę | 9 | 10 | 38% |
Wołanie o niepodległość | 5 | 5 | 19% |
Jako działanie | 12 | 14 | 54% |
Jakie nasuwa to wnioski?
Po pierwsze, samospalenia nie stanowią aktów desperacji. Wbrew obiegowym opiniom - w tym także dygnitarzy tybetańskiego rządu na wychodźstwie - wystąpienia te nie są przede wszystkim rozpaczliwym krzykiem przeciwko nieznośnym warunkom życia. Ten wątek rzeczywiście pojawia się, lecz tylko w co piątym testamencie.
Po drugie, ludzie, którzy podpalają się w Tybecie, nie wołają o pomoc z zagranicy, choć powszechnie się im to przypisuje. O świecie wspominał tylko pisarz Gudrup i przesłanie to zajmuje ostatnie miejsce na liście. Mimo że uznaje się to za pewnik, mieszkańcy Tybetu nie liczą więc na społeczność międzynarodową. O pomoc świata apelują za to ludzie podpalający się za granicą (i nie ujęci w tej analizie - Dziampel Jesze wspominał o tym dwukrotnie, a Szerab Cedor prosił o zwrócenie oczu na Tybet). Zabieganie o wsparcie społeczności międzynarodowej zawsze było głównym celem tybetańskiej diaspory i jest ona na tym skupiona nawet dzisiaj. To główna różnica między Tybetańczykami w kraju i za granicą.
Po trzecie, piąta część testamentów to protesty i żądania. Trzeba jednak pamiętać, że płonący ludzie niemal nieodmiennie wołają o powrót Dalajlamy, wolny Tybet, uwolnienie XI Panczenlamy, prawa językowe i tak dalej, co oczywiście również należy do tej kategorii. Co więcej, choć większość osób nie zostawiła pożegnań, samospalenie jako takie jest protestem i nie powinno budzić to żadnych wątpliwości.
Po czwarte, ponad trzecia część żegna się słowami odwagi i odpowiedzialności. Właściwie nie są one skierowane do nikogo, odzwierciedlając raczej indywidualny heroizm, sięgające absolutu uwznioślenie, które dokonuje się w akcie obrony godności, w dzieleniu bólu, w niesieniu innym męstwa, w dawaniu świadectwa solidarności. Idą w ogień „w imię godności narodu" (Benczen Kji), zadając kłam wszystkim, co „myślą, że boimy się represji, lecz są w błędzie" (Phuncog) - i uosabiają tym bezcenną siłę ducha Tybetańczyków.
Po piąte, wielu (trzydzieści osiem procent, drugie miejsce na liście) żegna się modlitwą w intencji Dalajlamy. Kategoria ta ma także wymiar odwagi i odpowiedzialności, należą do niej również dedykacje i ofiarowania o charakterze religijnym (w przypadku Sopy Rinpoczego - wręcz dla wszystkich istot). Osobie niewierzącej trudno pojąć wydanie własnego ciała na pastwę ognia w celu złożenia ofiary i zgromadzenia w ten sposób zasługi.
Po szóste, cztery osoby jednoznacznie wołały o niepodległość, a kolejna, Tamdin Thar o „prawdziwie wolny kraj" (w sumie prawie jedna piąta). Wielu innych czyniło to płonąc. Od 2008 roku wśród Tybetańczyków narastają nastroje niepodległościowe, niemniej utożsamianie z nimi apeli o powrót Dalajlamy (jak czyni to na przykład emigracyjny pisarz Dziamjang Norbu) wydaje mi się po prostu nadużyciem.
Po siódme, najwięcej osób, bo aż czternaście w dwunastu testamentach (czyli pięćdziesiąt cztery procent) widziało w swoim samospaleniu działanie (zwłaszcza w czasie zjazdu partii), licząc, że ich poświęcenie pomoże osiągnąć cel (nie sprowadzając się do samego protestu czy świadectwa rozpaczy). Tenzin Phuncog napisał, że nie zamierza „żyć, żeby czekać na próżno". Te przejmująco smutne słowa są, moim zdaniem, kluczem do zrozumienia samospaleń i trzeba się nad nimi pochylić.
Tybetańczycy w Tybecie zrozumieli wreszcie, że walka należy do nich
W sprawie Tybetu nie doszło do przełomu od lat, a Tybetańczycy zawsze mieli nadzieję, że ktoś coś dla nich zrobi. Ci w kraju liczyli na diasporę, ona zaś najpierw na społeczność międzynarodową, potem zaś na rząd Chin, nie zmieniając jednak zasadniczej strategii, wedle której naciski świata miały zmusić Pekin do ustępstw.
Nikt nie kwestionuje tu osiągnięć Dalajlamy, który stał się światową gwiazdą, zjednując Tybetańczykom ogromną sympatię na Zachodzie. Jeśli jednak idzie o pomoc społeczności międzynarodowej, to właśnie jest jej granicą i nie można liczyć na więcej. Nawet gdy Chiny rozpaczliwie potrzebowały wsparcia Zachodu w latach osiemdziesiątych dwudziestego wieku, w sprawie Tybetu nie poszły na żadne ustępstwa, i nie ma co liczyć, że ktoś wywrze presję skuteczniejszą teraz, kiedy zdążyły już „powstać".
W 2002 roku Pekin wrócił do dialogu z Tybetańczykami i przez sześć lat co pewien czas przyjmował wysłanników Dalajlamy, niemniej strategia ta była od początku obliczona na ugłaskiwanie Zachodu w interesie udanych igrzysk olimpijskich. Diaspora uznała jednak, że oto nadarzyła się jej rzadka okazja i liczyła na osiągnięcie wymiernych rezultatów. Rodacy w Tybecie też uzbroili się w optymizm i cierpliwie czekali. W końcu w przeddzień olimpiady Dalajlama oświadczył w orędziu z okazji marcowej rocznicy wybuchu powstania, że jego „wysłannicy sześciokrotnie spotykali się z właściwymi urzędnikami Chińskiej Republiki Ludowej", niemniej „w kwestii zasadniczej nie osiągnięto absolutnie żadnych rezultatów", a w samym Tybecie nasiliły się wręcz „represje i brutalność".
W ten sposób po raz ostatni przed igrzyskami zaapelował o międzynarodowe naciski na Pekin, jednak każdy, kto zna ChRL, doskonale wiedział, że w sprawie Tybetu ustępstw nie będzie, nawet gdyby olimpiada miała się nie odbyć. Zgodnie z przewidywaniami zabiegi Zachodu okazały się nieskuteczne i stanowisko złagodzili nawet początkowo najtwardsi Francuzi. Dowiodło to tylko niestety, że strategia tybetańskiego rządu na wychodźstwie, polegająca na zabieganiu o ustępstwa za pośrednictwem świata, była najzupełniej nieskuteczna.
Z drugiej strony, wystąpienie Dalajlamy obudziło Tybetańczyków w kraju. W czasie, kiedy cierpliwie czekali na „absolutnie żadne rezultaty", uwięziono Panczenlamę, Karmapa uciekł za granicę, a machina propagandowa bezustannie znieważała i demonizowała Dalajlamę. Wysłuchawszy orędzia, jeden z mnichów klasztoru Sera powiedział po prostu „musimy działać", i duchowni wyszli na ulice Lhasy, powiewając flagami ze śnieżnymi lwami i skandując swoje hasła. Dołączyli do nich mnisi Drepungu i rodacy na całym Płaskowyżu Tybetańskim, uruchamiając lawinę demonstracji, które Chińczycy nazywają zbiorczo „incydentem 14 marca".
Według Oser samospalenia są kontynuacją tamtych protestów - a więc i odpowiedzią na słowa owego mnicha, który chciał „działać".
Od samospalenia do ruchu
Ludzie niezorganizowani i niemający środków nie mogą zdziałać wiele - tyle, co widzieliśmy w 2008 roku. W sytuacji powszechnej frustracji iskra może wywołać pożar i wyprowadzić na ulice tłum, ten zaś potrafi czasem wymuszać zmiany w niewielkich społecznościach, ale nie, zwłaszcza reprezentując mniejszość, w społeczeństwie tak wielkim jak chińskie. Kiedy w 1989 roku w całym kraju protestowały miliony Chińczyków, reżimowi nie zadrżała ręka i polała się krew - na co mogli więc liczyć Tybetańczycy, ułamek populacji tego państwa? W obliczu potężnej operacji policyjnej i wojskowej publiczne protesty stają się niemożliwe i „działanie" zaczyna sprowadzać się do poczynań jednostek. A jak one mają stawić czoło potędze państwa? Po utopieniu masowych protestów z 2008 roku w morzu represji, wielu Tybetańczyków wciąż - samotnie - wychodziło na ulice ze swoimi hasłami i ulotkami. Efekt był zawsze jeden: wszyscy po cichu znikali. Co w takiej sytuacji pozostaje jednostce? Uciec się do drastyczniejszej formy protestu; jak ujął to Gudrup: „zaostrzyć naszą walkę, w której nie stosujemy przemocy". Samospalenie jest najskrajniejszym aktem walki dostępnym jednostce.
Liczba tych wystąpień rośnie z zastraszającą szybkością. Ludzie je dostrzegają, odnotowują, ludzie modlą się i przynoszą datki - a inni widząc to, uznają samospalenie za skuteczne narzędzie indywidualnego sprzeciwu i idą w ślady poprzedników, tworząc ruch.
Podobnie jak w przypadku protestów w 2008 roku, samospalenia także zainicjowali mnisi. Dopiero po dwunastu duchownych (uznaję za nich również tych, których wydalono z klasztorów za udział w tamtych wydarzeniach), w grudniu 2011 roku podpalił się świecki. W pierwszym kwartale 2012 samospaleń dokonało dwadzieścia osób, w tym piętnaścioro duchownych. W drugim i trzecim kwartale przeważali już świeccy; w ciągu pierwszych siedemdziesięciu dni kwartału czwartego podpaliło się pięćdziesiąt osób - w tym czterdzieści troje świeckich.
Kiedy zastanawiam się nad tym, jak zwykli ludzie dołączają do ruchu samospaleń, przypomina mi się pewna Tybetanka, która powiedziała mi kiedyś: „Nie mogę uczynić dla naszego narodu nic poza urodzeniem jeszcze kilkorga dzieci". „Nie mogliśmy zrobić nic ważnego dla religii i kultury ani dla sytuacji materialnej Tybetańczyków - napisali na pożegnanie Ngałang Norpel i Tenzin Khedrup. - Postanowiliśmy więc dokonać samospalenia".
Sześćdziesięcioletni Dhondup wielokrotnie powtarzał, że mnisi i młodzi nie powinni iść w ogień, bo ich życie przyda się krajowi w przyszłości. Najwyraźniej chciał przez to powiedzieć, że ginąć w płomieniach winni tylko ludzie jego pokolenia. Kiedy prosty człowiek dowiaduje się, że aby zrobić coś ważnego dla sprawy nie trzeba majątku ani wiedzy - umie podpalić się bez lęku, żeby stawić czoło władzy.
W takich czasach nie powinno dziwić, że apel Karmapy Rinpoczego o zaprzestanie samospaleń - gdyż życie jest cenne - nie zdał się na nic, bowiem ci ludzie chcą poświęcić właśnie to, co mają najcenniejszego. Wołanie Oser, Agji Rinpoczego i poety Gade Ceringa o zachowanie życia, aby zrobić coś skutecznego, również nie mogło odnieść skutku, bowiem ludzie nie wiedzą, co mogliby uczynić żyjąc, natomiast przy pomocy samospalenia mogą przynajmniej przekrzyczeć panującą ciszę. Tym dzielnym Tybetańczykom trzeba więc powiedzieć, co można zrobić poza samospaleniem, zamiast kazać im żyć i być jedynie milczącym świadkiem czekania na próżno.
Samospalenia są nie tylko protestem przeciwko oprawcy, ale i krytyką przywódców
Nie czuję się dobrze mówiąc to, co zamierzam powiedzieć. To Tybetańczycy powinni próbować szukać najgłębszego znaczenia samospaleń, ale skoro poszło już z dymem tyle istnień, uważam, że po prostu nie mam wyboru.
Winienie wroga na polu walki o to, że zabija, nie jest niesłuszne, tylko bezużyteczne. Zwycięstwu lepiej służy zastanowienie się nad sobą i wzięcie się w garść. Ofiara tych, co poszli w ogień, zostanie zmarnowana, jeśli będzie sprowadzana tylko do piętnowania ciemiężcy. Tybetańczycy w Tybecie czekają na ruch rządu emigracyjnego. Skoro jeden po drugim giną w płomieniach, przywódcy diaspory winni przynajmniej zrozumieć, że należy przyjrzeć się ścieżce, jaką sobie wybrali.
Droga, którą wytyczyło poprzednie pokolenie, mogła być w owym czasie niezbędna, ale teraz rodacy w kraju błagają samospaleniami, żeby dłużej nią nie iść.
Na razie nic nie wskazuje, żeby emigracyjna administracja zdawała sobie z tego sprawę. Pytany przez dziennikarza „Asia Weekly", czy wierzy w rozwiązanie problemu Tybetu na drodze negocjacji z rządem Chin, sikjong Lobsang Senge, odparł: „Oczywiście, jestem o tym przekonany. Pewien chiński akademik powiedział kiedyś, że sprawa Tybetu mogłaby zostać załatwiona od ręki, gdyby znalazł się człowiek o otwartej głowie, który chciałby się nią zająć. Zgadzam się z tym". Słysząc te anachronizmy, trudno nie wracać myślą do lat osiemdziesiątych. Po objęciu urzędu Lobsang Senge wyruszył w podróż dookoła świata, spotykając przywódców politycznych, udzielając wywiadów, uczestnicząc w konferencjach - innymi słowy, toczył się starą koleiną szukania zagranicznej pomocy w celu wywarcia presji na Chiny i uzyskania dzięki niej ustępstw. Tyle że wsparcie to dawno załatwił Dalajlama. Można to zrobić raz, można dwa razy, w 1989 i 2008 roku, ale po co walić głową w ten sam mur po raz trzeci?
Być może ruch samospaleń w Tybecie został uznany za nową sposobność. Przeczytałem coś takiego na jednym z portali diaspory: „Tybetańczycy nie płoną na darmo. Niedawno w Amdo doszło do wielu masowych protestów, które są owocem samospaleń. Wierzę, że jak w 2008 roku przez Tybet przejdzie fala potężnych protestów". Potem autor krytykuje tych, którzy próbują zatrzymać pożar, uznając to za „śmieszne". „Jeżeli im się uda - ostrzega - śmierć rodaków pójdzie na marne, a nasza walka ustanie".
To bardzo niepokojące słowa. Jeśli traktować samospalenie jako narzędzie do realizowania celów politycznych, oczywiście wypada liczyć na więcej. Zapomnijmy o moralności - autor zdaje się szydzić z „etycznych wyżyn", jak gdyby w polityce liczyło się tylko osiągnięcie rezultatu wszelkimi możliwymi środkami - bowiem i w sferze czysto politycznej samospalenia nie ziszczą żadnego celu. Nawet gdyby doprowadziły do erupcji protestów we wszystkich regionach Tybetu jak w 2008 roku (co z różnych względów wydaje się trudne), co wtedy? Tamte zostały bezlitośnie stłumione, dlaczego tym razem miałoby być inaczej?
Niemniej politycy, dla których cel uświęca wszystko, mogą faktycznie liczyć na powtórkę tamtych represji. Większe prześladowania oznaczają przecież więcej ofiar, a więc większe zainteresowanie społeczności międzynarodowej i większe naciski na Chiny. W ten sposób wracamy jednak do punktu wyjścia, w którym samospalenia są tylko innym katalizatorem, prowadzącym do tego samego skutku. Autorytarny reżim nie dba o samospalenia i nie boi się przelewać krwi. Świat nie potrafił zdobyć się na stanowczość wobec Chin po masakrze czwartego czerwca i Tybet niczego tu nie zmieni. Krótko: wszystko potwierdza jedną prostą prawdę - nadzieja na to, że presja społeczności międzynarodowej pomoże rozwiązać problem Tybetu, jest złudna.
Rosnąca liczba samospaleń przyciąga uwagę świata i rządy, które jak jeden mąż unikają narażania się Chinom, czują się zmuszone do udzielania większego wsparcia tybetańskim uchodźcom, żeby uciszyć sumienie i krytykę własnej opinii publicznej. Tyle że z takiej pomocy może korzystać wyłącznie diaspora. Lepszy rydz niż nic, nie chce mi się jednak wierzyć, żeby mogło to kogoś skłaniać do wyglądania nowych samospaleń w kraju.
Tybet musi wyjść z tego kryzysu. W tym celu tybetańska diaspora winna tak pokierować walką o wolność, żeby miliony Tybetańczyków w kraju mogły stać się jej główną siłą. Kiedy ludzie ci zobaczą ścieżkę, będą żyć i iść nią ku lepszej przyszłości, a nie rzucać się w ogień.
15 grudnia 2012