Teksty. Z perspektywy Tybetańczyków

wersja do druku

Share

Wojownicy Tybetu

Historia Atena i walki Khampów o wolność Tybetu. Fragmenty

Dziamjang Norbu

Wstęp

Poza wzmiankami kilku chrześcijańskich misjonarzy i pracowników przedstawicielstw dyplomatycznych Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych, bardzo niewiele pisano na Zachodzie o Khamie i Wschodnim Tybecie. Nie ma właściwie żadnych publikacji na temat wydarzeń, jakie rozegrały się na tych terenach w latach pięćdziesiątych naszego stulecia. Wydaje mi się, że nie można zrozumieć postawy Tybetańczyków wobec Chin i powstania 1959 roku, nie wiedząc, co zaszło w Khamie. Tam bowiem wybuchły pierwsze walki i to właśnie wojownicy z Khamu utrzymywali powstanie aż do zniszczenia ostatnich baz partyzanckich w Mustangu przed kilkoma laty.

Przedstawiamy Czytelnikowi relację Atena, Khampy z Njarongu, jednego z największych i najważniejszych obwodów wschodniego Tybetu. Przeżycia Atena są z jednej strony typowe dla wszystkich mieszkańców tego regionu, z drugiej jednak — niezwykłe przez to, że człowiek ten cieszył się zaufaniem komunistów i przez pewien czas był kształcony w Chinach. Po ucieczce z Tybetu w 1960 roku przybył do Dharamsali, gdzie opowiedział o swych doświadczeniach Jego Świątobliwości Dalajlamie. Na prośbę Jego Świątobliwości opowieść Atena nagrano na taśmę i umieszczono w archiwum w Dharamsali.

W 1974 roku Sonam Topgjal z Ośrodka Informacji poprosił mnie o spisanie tego świadectwa. Wkrótce potem spotkałem się z Atenem i przeprowadziłem z nim kilka rozmów. Wielokrotnie zadziwiał mnie swą niezwykłą pamięcią, ale nie obyło się też bez problemów. Po pierwsze, Aten posługiwał się dialektem z Njarongu, który różni się znacznie od znanych mi dialektów. Po drugie, z wielką niechęcią mówił o bardziej osobistych, emocjonalnych aspektach swoich przeżyć. Nikt nie lubi przywoływać bolesnych wspomnień, a wielu Khampów uznaje każdą wzmiankę o cierpieniu, żalu i smutku za oznakę słabości.

Język i styl opowieści Atena starałem się oddać najlepiej jak umiałem. Nie wiem, czy mi się to udało, ale on sam wydawał się zadowolony z tybetańskiego rękopisu.

Korzystając z okazji, chciałbym podziękować tu George’owi Burrellowi za jego szczodrość, mym przyjaciołom Lodi Gjariemu i Sonamowi Topgjalowi za rady i pomoc. Wiele osób udzieliło mi cennych informacji — przede wszystkim Gjari Nima, jeden z wodzów z Njarongu, i jego wspaniałe żony, Norzin i Dordże Judon, dzięki którym poznałem wiele ludowych opowieści i pieśni z Khamu.

Dziamjang Norbu

Dharamsala, październik 1979

1. Dawne czasy

Jestem już starym człowiekiem. Czas odebrał mi siły, a los — wszystko, co było mi kiedykolwiek drogie. Z wyżyn starości oglądam się wstecz i wciąż mam przed oczami obrazy młodości, wyraźne i przejrzyste niczym kryształowe wody strumieni rodzinnego Njarongu. To była piękna kraina, wiedliśmy w niej szczęśliwe, choć twarde i proste życie.

Potem przyszli Chińczycy. Najpierw z dobrym słowem i brzęczącym srebrem, a później z karabinami i śmiercią. Zabrali moje łąki, moje stada i mój dom. Obrabowali, zbezcześcili i spalili świątynie i klasztory, w których się modliłem. Niczym czerw stoczyli moich przyjaciół, krewnych, lamów... wszystkich ludzi, których kiedykolwiek kochałem. W zamarzniętym pustkowiu, pośród gnanych wichrem zlodowaciałych grud śniegu, zostawiłem podziurawione kulami ciała krewnych i mojej jedynej córeczki.

Musiałem uciekać w wysokie góry; jak złodziej ukrywałem się za dnia i wędrowałem nocą. Głód i pragnienie, ból i wyczerpanie były mi najwierniejszymi towarzyszami. Moje rany ropiały i gniły; mój świat okrył się mgłą tępego bólu i wszechobecnego, lepkiego odoru gangreny. Tyle rozpaczy, tyle bólu, tyle śmierci... we mnie, w moich bliskich, w moim udręczonym kraju. Nasze noce i dnie mają smak rozpaczy i bólu. Zabrano nam wszystko: religię, godność, człowieczeństwo i wolność, w zamian dając głód, ból i śmierć. Tak, niczego nie zapomniałem. Cierpienie i żal wyryły w mej pamięci każde zdarzenie, każdą chwilę. Do dziś są one tak żywe i realne, jak lśniące paciorki różańca, który trzymam w dłoni.

Moim pierwszym wspomnieniem jest obraz małego chłopca, biegnącego przez zielone łąki, otaczające Dhunkhug, mą rodzinną wioskę. Wraz z nadejściem lata wzgórza pokrywały się barwnym kobiercem pierwiosnków, szarotek, stokrotek i setek innych, dzikich kwiatów. Zdejmowaliśmy buty i biegaliśmy po wzgórzach, rozkoszując się tą eksplozją świeżości i życia. Bawiliśmy się do zmierzchu, plotąc wianki i girlandy z kwiatów. Układaliśmy się na trawie, pławiąc się w słodkim, oszałamiającym zapachu, i godzinami patrzyliśmy na puszyste obłoki płynące po turkusowym niebie.

Na północy, w oddali, tam gdzie niebo stykało się z ziemią, wznosiła się Khała Lo Ring, Góra Wiecznego Śniegu. Najwyższy z jej trzech wyszczerbionych szczytów przykrywała zawsze lodowa czapa. Opiekuńczego ducha tej góry nazywano Wieczny Śnieg i uważano za ministra dworu Njenczena Tangli, potężnego ducha, władcy łańcucha Himalajów. Wzgórza otaczające wioskę były niezbyt wysokie i pokrywały się śniegiem tylko w zimie. Ich południowe stoki — wspaniałe łąki, ozdobione gdzieniegdzie kępami drzew — nazywaliśmy njimo, słoneczne. Stoki północne, ukryte przed promieniami słońca i porośnięte gęstym, mrocznym lasem, nazywano se, zimne.

W lasach roiło się od zwierząt: wielu gatunków jeleni, których byki żyły samotnie, a łanie i młode pasły się w małych stadach; uganiających się po gałęziach, rozwrzeszczanych małp, obrzucających obelgami przyczajone lamparty; posapujących niedźwiadków, wyjadających korzenie, owady i rośliny; ich olbrzymich, brązowych kuzynów, szukających godnych siebie ofiar; sza gja, jelonków o śnieżnobiałych zadach; rysi, lisów i szakali. Od czasu do czasu nasze puszcze przemierzał też samotny tygrys.

Na południowych stokach żyły zające, które nazywaliśmy rigungami, i maleńkie skoczki, abra, nazywane też, dla poważnej miny i upodobania do samotniczego trybu życia, “wielkimi pustelnikami”. Po łąkach wędrowały stadka bojaźliwych, drobnych gazel i piżmowce, filigranowe zwierzątka, bez rogów, lecz z długimi kłami, którymi bronią się i walczą o swoje terytorium. Na jelonki te polowano, by zdobyć ich gruczoł, któremu przypisywano lecznicze właściwości.

Wyżej, na niemal nagich, skalistych zboczach żyły wielkie stada błękitnych owiec i dumnych njenów o długich, spiralnie skręconych rogach. Wyżyna była królestwem śnieżnej pantery, której białe, miejscami szarawe, usiane jasnymi cętkami futro doskonale zlewało się ze śniegiem i skałami.

Urodziłem się w roku 1915, według tybetańskiego kalendarza — żeńskim roku drewnianego zająca. Nazwano mnie Rapten Dordże, Nieugięty Diament (lub Grom), ale zazwyczaj wołano na mnie Aten. W naszym regionie każdy mężczyzna miał zdrobniałe, dwusylabowe imię, którego pierwszy człon stanowiła zawsze tybetańska samogłoska AH. Według nauk buddyjskich samogłoska ta jest pierwotnym dźwiękiem. Najczęściej używano więc owych przy- domków, takich jak Aten, Aben, Agon itd., a nie prawdziwych imion. Moja rodzina nazywała się Daghja Cang.

Kiedy miałem dwanaście lat, zacząłem, jak wszyscy chłopcy, pracować — wyprowadzałem, z grupką rówieśników, nasze owce i jaki na pastwisko. Całymi dniami siedzieliśmy na wzgórku, grając na fujarkach, mocując się i strzelając z procy do odległych skał. Proce te tkano z sierści jaków; w chwili wyrzucania kamienia przyszyte na końcach kępki wełny trzaskały jak rewolwer. Pamiętam procę, którą zrobiła dla mnie matka z białej i czarnej sierści. Ozdabiał ją wzór, który nazywaliśmy “dziewięcioro oczu”, strzegący przed upiorami i złymi duchami. Proce nie były zabawkami. Skutecznie broniliśmy się nimi przed zuchwałymi szakalami, wilkami i orłosępami, które miały słabość do samotnych owiec. Za amunicję służyły nam kamienie wielkości pięści. Niektórzy chłopcy potrafili roztrzaskać nimi róg jaka z odległości stu kroków.

Z wioski przynosiliśmy sobie w wełnianych torbach jedzenie — najczęściej był to brązowy chleb, wypiekany w gorącym popiele, lub mąka z prażonych ziaren jęczmienia — campa, z kawałkiem gotowanego mięsa, kiełbasą czy paskiem suszonej wołowiny. Ten prosty posiłek wieńczyły zwykle marynowane rzodkiewki i czarka, lub dwie, czangu, burzącego się, jęczmiennego piwa. Wieczorem, przystrojeni w kolorowe wianki, prowadziliśmy zwierzęta, również ozdobione girlandami dzikich kwiatów, z powrotem do wsi.

Dhunkhug był ubogą osadą, zamieszkałą przez sześć dużych rodzin, mających po piętnastu, może dwudziestu członków. Nasz dwupiętrowy dom zbudowany był z kamienia. Czasami domy wznoszono również z gliny — w zależności od tego, o jaki materiał łatwiej było w okolicy. Zwierzęta trzymaliśmy na “parterze”, na otoczonym kamiennym murkiem dziedzińcu. Na pierwszym piętrze przechowywaliśmy ziarno, obrok, mięso i inne zapasy. Na drugim piętrze znajdowały się sypialnie i wielka, ciepła, pachnąca kuchnia, która wydawała mi się zawsze ostoją dostatku i bezpieczeństwa — naturalne centrum życia rodzinnego. Przesiadywałem w niej godzi- nami; matka krzątała się, przygotowując wieczerzę, a ja wpatrywałem się w trzaskające na palenisku płomienie.

Kolacja była naszym głównym i najradośniejszym posiłkiem. Na ławach, otaczających niski stolik, zasiadała cała rodzina, omawiając najważniejsze wydarzenia dnia. Najczęściej jadaliśmy gulasze z rzepy, ziemniaków i kawałków baraniny lub mięsa jaka. Czasami matka przygotowywała zupę z kluskami i, jeżeli mieliśmy szczęście, specjalny deser, smażoną na maśle dromę. Droma to słodkie, delikatne korzonki, które zbieraliśmy na wzgórzach wiosną i jesienią. Uzbrojeni w koszyki, torby, patyki i stare noże jak szaleni ryliśmy zbocza w poszukiwaniu tego rarytasu. Wiosną droma była najsłodsza, za to jesienią — największa. Matka suszyła ją na słońcu i chowała na szczególne okazje: na przykład na uroczystości noworoczne. Jedliśmy z drewnianych misek — wyrabianych przez tokarzy z okolic Czako Dzongu, Żelaznego Zamku — srebrnymi lub mosiężnymi łyżkami. Chińskie pałeczki były wówczas nowością, modną wśród arystokratów z Lhasy i bogatych kupców.

Rodzina jadła razem ze służbą, pracownikami najemnymi i, często, z wędrownymi pielgrzymami lub kupcami. Gościnność była głęboko zakorzeniona w naszej tradycji. Nawet w najuboższych domostwach nigdy nie odmawiano wędrowcom, szukającym schronienia i strawy. Oczywiście, nie twierdzę, że byliśmy wyjątkowo dobrymi ludźmi. Za gościnę podróżny odpłacał z nawiązką ploteczkami i najświeższymi wiadomościami z Lhasy lub odległych krain. Przy stole snuto opowieści o wielkich panach, wojnach i intrygach, o bóstwach, świętych i cudach, o górach władanych przez nieznane duchy, o tajemniczych jeziorach, których wody odsłaniały cudowne wizje, o burzach, lawinach i spotkaniach z okrutnymi rabusiami, o dzikich ludach i nikczemnych demonach.

Kiedy ze stołu znikały naczynia, ojciec wyjmował piękną, długą, zdobioną srebrem fajkę. Przy migocącym świetle dwóch maślanych lampek opowiadał o zbiorach, zwierzętach i ostatnich wypadkach, często przerywając, by pokrzepić się łykiem jęczmiennego piwa. Widzę go tak, jakby to było wczoraj: wysokiego (musiał mieć ponad metr osiemdziesiąt wzrostu), kościstego mężczyznę o ostrych, orlich rysach i przenikliwych oczach. Już jako młody mężczyzna miał niezwykłe, śnieżnobiałe włosy. Nazywał się Gonpo Cełang, ale wszyscy mówili nań Ahgon. Urodził się w 1880 roku, męskim roku żelaznego smoka. Ludzie lubili go za uczciwość i trzeźwość osądu. Wiernie służył rządowi, za co nagrodzono go rangą i pieczęcią. Przed laty pracował w Lhasie w biurze mnicha, urzędnika administracji państwowej, Dhakpy Kaldena. Uczył się przez wiele lat, by powrócić wreszcie do rodzinnego Njarongu jako nauczyciel. Pięknie pisał; gdy przychodziło do sporządzania oficjalnych dokumentów, nie miał sobie równych.

W hierarchii plemiennej był wodzem strzały — głową naszego klanu, Łuja, obejmującego dziesięć wiosek i otaczające je ziemie, w sumie około stu rodzin. Prowincja Njarong należała do czterech plemion, zwanych “Siedziba tysiąca”, co teoretycznie wskazywałoby, że na każde z nich składało się tysiąc rodzin. Do szczepu należało dziesięć, może piętnaście klanów. Nasz szczep nazywał się Łulu.

W Njarongu stałe szkoły prowadziły tylko instytucje klasztorne. Ojciec wziął więc we własne ręce wykształcenie moje i braci. Zgodnie z tradycją nauczył nas najpierw modlitwy do najwyższego bóstwa mądrości, Dziampeljanga (Mandźuśriego), którego świętą mantrę OM AH RA PA CA NA DHI musieliśmy powtórzyć wiele razy. Najpierw uczyliśmy się pisać na drewnianych tabliczkach, a potem czytać dzieła religijne i traktaty o gramatyce i poezji. Uczyliśmy się również historii Tybetu oraz sentencji i maksym:

Ludzie małej wiedzy są pyszni,
Mędrcy zaś pełni pokory.
Strumyki są wzburzone,
Ocean — spokojny.

Ojcu zależało przede wszystkim na nauczeniu nas dobrych manier; ciągle przypominał nam, że:

Psy i smoki muszą warczeć, Herbaty i piwa trzeba dolewać, A mężczyźni i konie powinni być dobrze ułożeni.

Gdy skończył dwadzieścia pięć lat, ożenił się z naszą matką. Dordże Lhaczi, wysoka, silna, piękna kobieta, która nie bała się ciężkiej pracy, była córką wodza koczowników, Łendo Canga. Z natury niezależna, prowadziła dom twardą, lecz łagodną ręką. Pamiętam, że gdy byłem bardzo mały, chodziłem za nią jak cień po całym domu, a ona sprzątała pokoje, szorowała miedziane garnki, póki nie lśniły jak złoto i gotowała herbatę. Tybetańską herbatę robi się ze specjalnych liści (które sprowadzano z Chin), zmieszanych z masłem, szczyptą sody i soli. Pamiętam taką piosenkę:

Po pierwsze, najlepsza herbata z Chin, Po drugie, czyste masło z mleka dri (1) z Tybetu,
Po trzecie, biała sól z północnych równin.
Wszystkie trzy spotykają się w miedzianym kotle.
Jak je zaparzysz,
Zależy tylko od ciebie, Gospodyni.

Wszystkie składniki gotowano, a następnie ubijano w wysokiej drewnianej maślnicy. Przy opuszczaniu i podnoszeniu ubijaka z maślnicy dobywały się bulgoczące dźwięki, przypominające czkawkę, które nieodmiennie radowały dziecięce uszy. Pamiętam, że tarzałem się ze śmiechu, słysząc te nieprzystojne odgłosy.

Ale najbardziej lubiłem chodzić z matką do pokoju, w którym był nasz ołtarz. Fascynował mnie słodki, delikatny zapach kadzideł i doskonale wypolerowana podłoga, w której odbijały się roztańczone płomyki maślanych lampek i oświetlone nimi święte wizerunki. Pośrodku ołtarza stał pozłacany posąg Buddy, a po jego prawej stronie posąg Padmasambhawy czyli Guru Rinpocze, wielkiego indyjskiego świętego i tantrycznego mistrza, który, mimo oporu licznych demonów i bogów, obrócił Kołem Nauki w Tybecie. Na wizerunkach przedstawiano go jako potężnego, gniewnego mężczyznę o ciemnych, przenikliwych oczach i długich, podkręconych wąsach. Na ołtarzu stał również piękny posążek ze złota i srebra, przedstawiający bóstwo opiekuńcze Tybetu, współczującego Czenreziga. Jego Świątobliwość Dalajlama jest emanacją tego bóstwa; czczą go nie tylko Tybetańczycy, ale i Mongołowie, buddyści w Chinach i, jak słyszałem, również ludzie z odległych, zamorskich krajów. Później zdobyłem ręcznie barwioną fotografię XIII Dalajlamy, Thubtena Gjaco, która zajęła eksponowane miejsce na naszym ołtarzu.

Wszyscy Tybetańczycy kochali i czcili tego niskiego, skromnego mnicha o twarzy poznaczonej bliznami po ospie, który został władcą naszego kraju i poświęcił wszystkie siły, by wyzwolić nasz naród i ulżyć doli swych poddanych. Trudno opisać głębię związków, łączących każdego Tybetańczyka z Dalajlamą. Dla nas uosabia on cały kraj: piękno krajobrazu, czystość jezior i rzek, świętość nieboskłonu, samotność gór i siłę narodu. A przede wszystkim, jest żywym ucieleśnieniem prawdy nauk Buddy i wolności, absolutnej wolności nirwany, o której marzy każdy Tybetańczyk — od nierządnic z zaułków Lhasy po ascetów z himalajskich jaskiń.

Pamiętam proste modlitwy, których uczyła mnie matka, kiedy byłem mały. Z zamkniętymi oczami i złożonymi dłońmi recytowałem je przed naszym ołtarzem. Czasami, gdy bardzo o to prosiłem, przysięgając, że będę ostrożny, matka podnosiła mnie i pozwalała zapalić wotywne lampki. Wstrzymując oddech, dotykałem płonącą drzazgą knotów, zanurzonych w najlepszym maśle, a potem przyglądałem się złocistym plamkom, pełgającym po siedmiu srebrnych, wypełnionych wodą miseczkach ofiarnych (2).

Matka była bardzo religijna. Pracując, zawsze powtarzała pół- głosem modlitwy; żaden żebrak ani pielgrzym nie odszedł od naszych drzwi z pustymi rękoma. Pamiętam lodowate, ciemne, zimowe noce, wibrujące posępnym wyciem wilków; matka mawiała wtedy uroczyście: “sypnij popiół w paszczę wilka i wbij mu kołek w oko”, co miało odwrócić zły omen. Otulała mnie wełnianymi kocami i cicho śpiewała ludową piosenkę:

Na wysokim, śnieżnym szczycie
Bawi się maleńkie lwiątko.
O góry, proszę, bądźcie dlań łaskawe
Póki nie urośnie mu grzywa.

Miałem dwóch braci i starszą o trzy lata siostrę, Deczen Lhamo, która postanowiła poświęcić się praktyce duchowej i przywdziała szatę zakonną. Zamieszkała w odległej pustelni z naszą ciotką, również mniszką. Czasami nas odwiedzały, zawsze przynosząc jakieś prezenty dla mnie i moich braci — cukierki z melasy, suszone owoce lub kostki suszonego sera, za którym przepadałem. Ser miał ostry zapach, był słodkawy, twardy jak skała i bardzo pożywny. Uwielbiały go dzieci i podróżni, którym, żuty godzinami, umilał monotonne podróże. Starsi ludzie wierzyli, zapewne słusznie, że żucie go wzmacnia dziąsła i pomaga zachować zęby.

Mój młodszy brat, Pema Namgjal, którego pieszczotliwie nazywaliśmy Abenem, również bardzo wcześnie został mnichem, gdyż rozpoznano w nim tulku (inkarnację ascety lub wielkiego lamy). Był delikatnym, pięknym i bardzo inteligentnym chłopcem — nie zdziwiliśmy się więc, że uznano go za inkarnację wielkiego Czandi Rinpocze. Zawsze lubiłem Abena; trzymaliśmy się razem, zwłaszcza gdy zamierzaliśmy spłatać komuś figla. Czułem się bardzo samotny, gdy długa procesja mnichów zabrała go do klasztoru Czandi — Żelazny Węzeł — położonego w górach o trzy godziny drogi od naszej wioski, gdzie zgodnie ze swym powołaniem, rozpoczął studia. Pamiętam, że choć było mi smutno, poczułem wtedy ukłucie zazdrości.

Dla nas, dzieci, religia buddyjska miała w sobie coś ogromnie romantycznego. To zrozumiałe, że opowieści o wielkich świętych i mędrcach, takich jak Milarepa czy Pema Dadhul z Njarongu, robiły na nas niezwykłe wrażenie. Były takie fascynujące i pełne przygód — asceci zmagali się z okrutnymi czarownikami i demonami, pustelnicy medytowali w niedostępnych górskich grotach i magicznie przenosili się do cudownych krain i najodleglejszych zakątków kosmosu. Niektóre opowieści rozbawiały nas do łez, a niemal wszystkie wzruszały. Ich bohaterowie byli tak przejmująco prawdziwi, mądrzy i pełni współczucia, że natychmiast podbijali nasze dziecięce serca. Wielu Tybetańczyków wyrzekało się doczesnych bogactw i całkowicie poświęcało duchowym kontemplacjom. Czasami nawet dzieci uciekały z domów, by pójść w ślady świątobliwych mężów, którzy zawładnęli ich wyobraźnią.

We wschodnim Tybecie nie mniejszą popularnością cieszyły się rycerskie opowieści o walce i męstwie. Najbardziej znaną i krwawą z nich była anonimowa, śpiewana przez wędrownych bardów historia Gesara, mówiąca o wojnach i bitwach, jakie toczył książę Gesar z królestwa Ling i zastępy jego niezrównanych wojowników — straszliwy Dabhla, srogi Szenba, nieustraszony Dherma i nieznośny oszust, wuj Trodung, to przeszkadzający, to pomagający Gesarowi swymi szaleństwami, psotami i spiskami.

W przygodach Gesara roiło się od bogów, dzikich tytanów, demonów i skrzatów, z którymi musiał zmagać się dzielny książę; pełno w nich było latających rumaków, magicznych mieczy, ostrzegających przed zbliżającym się wrogiem, i, oczywiście, przepięknych dziewic, które ratowano i uwodzono.

Gesar i jego wojownicy nigdy nie umarli. Nawet dzisiaj, po tysiąc trzystu latach, widywali ich podróżni przemierzający Wielki Północny Płaskowyż. Czasami, wędrując przez odludne pustkowie i dostrzegając w oddali, we wspaniałym obozie, przy którym pasły się dumne wierzchowce i olbrzymie jaki, smukłego księcia, otoczonego przez grupkę rosłych wojowników w lśniących zbrojach, z drżeniem serca uświadamiali sobie, że to musi być On. I, naturalnie, omijali go szerokim łukiem, dobrze pamiętając, że herosi są porywczy i nie znoszą intruzów.

Słuchałem takich opowieści godzinami, z gardłem ściśniętym tęsknotą i żalem. Stare tybetańskie przysłowie mówi:

Historia Milarepy może zrobić
Z bogatego młodzieńca świętego,
Lecz opowieści o Gesarze przeszywają mieczem
Serce każdego małego żebraka.

W historii Gesara rozmiłowany był mój starszy brat Łangczen, którego odwaga dorównywała niezwykłej urodzie. Jeździł konno jak nikt inny i łamał serca wszystkim pannom w okolicy. Uwielbiałem go, a on wielkodusznie zabierał mnie czasem na swoje eskapady.

Miałem też serdecznego, oddanego przyjaciela, który był moim rówieśnikiem. Nima, sierota, mieszkał i pracował z naszą rodziną. Później, kiedy kraj trawiła pożoga wojny, ramię w ramię walczyliśmy z wrogiem... Ale wybiegam zbyt daleko w przyszłość... Wróćmy do dni, kiedy jeszcze byliśmy dziećmi i opowiadaliśmy sobie o krwawych bitwach, upiorach i czarownicach, owinięci w ciepłe, grube, wełniane koce. Latem układaliśmy się na dachu. Szeptaliśmy, wpatrując się w odległe gwiazdy, skrzące się na czarnym, bezkresnym niebie, póki oczu i ust nie zamknęła nam delikatna dłoń snu.

(...)

9. Ucieczka

Biały żuraw jest ptakiem północy,
Tu urodzony...
Odlatuje jednak na południe.
Północ nie jest nieszczęśliwą krainą,
Ale zimowy lód skuł błękitne jeziora.

Ludowa piosenka z Njarongu

Osiemnastego dnia ósmego miesiąca w 1958 roku udzielono mi krótkiego urlopu, bym mógł odwiedzić rodzinę. Poczucie, że nie jestem ciągle obserwowany, sprawiło mi nieopisaną ulgę. Postanowiłem wykorzystać tę szansę i przyłączyć się do partyzantów.

W pierwszej chwili chciałem zostawić żony i córkę, ale zmieniłem zdanie, gdy uprzytomniłem sobie, że Chińczycy zabiją je lub wtrącą do więzienia za moją “zdradę”. Zabierając je ze sobą, narażałem je na ogromne niebezpieczeństwo i znój, miały jednak jakąś szansę — niewielką, ale szansę. Pomyślałem też, że gdyby przyszło nam zginąć, lepiej umierać razem.

Pragnął się do nas przyłączyć mój brat, Łangczen. Jego żona już nie żyła, ale chciał ratować jedynego syna. Do naszej grupki dołączył też mój kuzyn Dołong i jego pierworodny, oraz stary przyjaciel, Kjau Apon, z żoną i dziećmi. Wiedziałem o trzech młodych mężczyznach z naszego podobwodu, którzy zamierzali wstąpić do ruchu oporu. Wszyscy pochodzili z biednych rodzin i pracowali kiedyś dla Chińczyków. Jeden z nich, Sonam Rinzin, był nawet hsian tangiem w naszym podobwodzie. Wszyscy trzej przyłączyli się do nas — wraz z Nimą było nas w sumie szesnaście osób.

Już w trakcie przygotowań dostałem list z zamku: kazano mi stawić się na jakimś nadzwyczaj ważnym wiecu. Potrzebowaliśmy jeszcze kilku dni na zebranie karabinów i amunicji od dalszych znajomych. Obawiałem się jednak, że jeśli pojadę do zamku, to już nigdy nie wrócę. Z drugiej strony, gdybym się tam nie stawił, Chińczycy z pewnością zaczęliby coś podejrzewać. Postanowiliśmy w końcu zrezygnować z przygotowań i dodatkowej broni i ruszyć w drogę jeszcze tej nocy.

Wyjechaliśmy po zmierzchu, dwudziestego trzeciego dnia ósmego miesiąca. Pamiętam, że otulił nas chłodny mrok, modliłem się, by dane nam było tu wrócić, gdy wszystko zmieni się na lepsze. Mimo tego wątłego płomyczka nadziei, w głębi serca czułem, że jestem tu po raz ostatni i że już nigdy nie zobaczę domu. Wszyscy milczeliśmy jak zaklęci, pogrążeni we własnych myślach; ciszę nocy zakłócał tylko głuchy stukot końskich kopyt.

Trudno byłoby nazwać nas silnym oddziałem. Na dziesięciu mężczyzn mieliśmy tylko cztery karabiny: czeski z osiemdziesięcioma ładunkami, starą chińską flintę z dwudziestoma i brytyjskiego Enfielda z zaledwie pięcioma nabojami. Wziąłem też swój rosyjski karabin, tyle że chwilowo był zupełnie bezużyteczny z powodu braku amunicji. Nie mieliśmy żadnych szans na stawienie czoła chińskim żołnierzom, czułem jednak, że podjąłem słuszną decyzję — cóż byłby ze mnie za mężczyzna, gdyby zabrakło mi odwagi do walki z wrogiem.

Jechaliśmy przez całą noc, by następnego ranka dotrzeć do Zamdo w północnym Njarongu. Tutejsze wzgórza zamieszkiwali koczownicy, zaś góry były dzikie i niedostępne. Słyszeliśmy o obozującej tu dużej grupie partyzantów i chcieliśmy się z nimi skontaktować.

Nasze zapasy były niesione przez trzy muły. O świcie zorientowaliśmy się, że zwierzęta zostały nadmiernie obciążone, ukryliśmy więc między skałami trzy worki z campą. Postanowiliśmy pojechać w góry, gdzie nie musielibyśmy tak się obawiać chińskich patroli. Podzieliliśmy naszą grupkę — Dołong, Nima i dwóch młodych mężczyzn, którzy pracowali przedtem dla Chińczyków, pojechali przodem, by sprawdzić, czy droga jest bezpieczna. Zwiadowcy dostali dwa karabiny i większą część amunicji. Reszta naszej grupki wolno podążała za nimi przez wysokie wzgórza. Kilka dni później dotarliśmy do stromego urwiska, usianego głazami i odłamkami skalnymi różnej wielkości. Przez większą część dnia musieliśmy iść pieszo, prowadząc konie za uzdy.

Koło południa usłyszałem okrzyk młodego Sonama Rinzina. Odwróciłem się i dostrzegłem w dole oddział chińskich żołnierzy. Musieli nas zauważyć, bo repetowali karabiny. Dzieliło nas nie więcej jak sześćset kroków. Sonam Rinzin i ja — tylko my byliśmy uzbrojeni — pobiegliśmy w kierunku żołnierzy, by ich zatrzymać. Załadowałem broń i strzeliłem. Przed najbliższym żołnierzem wyrósł szarawy obłok kurzu, eksplodując odłamkami skały. Chińczycy rzucili się na ziemię, kryjąc się za głazami. Strzeliłem jeszcze raz, ale nie byłem pewny, czy trafiłem. Sonam Rinzin zabił jednego z żołnierzy drugim strzałem. Chińczycy trafili naszego muła, zabijając go na miejscu. Konie wpadły w panikę; Łangczenowi i kobietom nie udało się ich uspokoić. Niemniej kobiety i dzieci zdołały skryć się za skałami i uciec. Zostałem sam z Sonamem Rinzinem, który ciągle strzelał. Nagle zauważyłem, że kilku żołnierzy próbuje zajść nas z boku. Ponieważ zostały mi tylko trzy ładunki, zaczęliśmy się powoli cofać — w przeciwnym kierunku niż kobiety i dzieci. Na szczęście zbocze było strome i trudne — po dwóch godzinach Chińczycy zrezygnowali z pościgu. Kiedy udało nam się wreszcie schwytać konie, ruszyliśmy w dalszą drogę.

Skierowaliśmy się ku niższym wzgórzom, gdzie wcześniej ukryliśmy część zapasów. Czułem, że inni członkowie naszej grupy — jeśli zdołali uciec — pójdą właśnie tam. Czekaliśmy, zdenerwowani, przez całą noc, ale nikt nie przyszedł. Następnego ranka pojawili się nasi zwiadowcy. Powiedzieliśmy im, co się stało, a potem zaczęliśmy przeszukiwać pobliskie wzgórza. Wreszcie udało się nam znaleźć moją starszą żonę, Kjau Apona i jednego ze służących. Choć nie ustawaliśmy w poszukiwaniach, do zmroku nie spotkaliśmy nikogo. Dopiero trzeciego dnia za jednym z głazów znaleźliśmy przemarzniętą i drżącą gromadkę — moją młodszą żonę, córeczkę oraz żonę i dzieci Kjau Apona. Spędziły w tym miejscu trzy noce, bojąc się opuścić kryjówkę. Nie miały nic do jedzenia ani do picia, ale zniosły to zaskakująco dobrze — skończyło się tylko na strachu. Córka Kjau Apona miała co prawda lekką gorączkę, ale i to minęło po dwóch dniach.

Mego brata Łangczena i jego syna nie odnaleźliśmy nigdy.

Przejrzeliśmy nasz skromny dobytek. Okazało się, że zostało nam tylko jedno siodło i jeden stary koc, który chwyciła moja starsza żona, gdy pojawili się Chińczycy. Oczywiście, mieliśmy też cztery konie zwiadowców, ale nie został nam żaden garnek. Jeśli idzie o jedzenie, mieliśmy tylko te trzy worki campy, które ukryliśmy. Kilkoro z nas zeszło w dolinę, gdzie w małej wiosce dostali nieco zapasów i miedziany garnek. Kilka dni później natrafiliśmy na grupę partyzantów z górnego Njarongu, wśród których byli moi dwaj starzy znajomi — Gjari Dordże Gjalcen i Rinczen Łangjal. Oddział ten, składający się z około trzydziestu mężczyzn i ich rodzin, od dawna walczący z Chińczykami, musiał uzupełnić teraz zapasy amunicji i pożywienia. Brakowało im też koni. Mimo trudnej sytuacji podzielili się z nami tym, co mieli. Postanowiliśmy się do nich przyłączyć.

Dowiedzieliśmy się, że jeszcze w zeszłym roku w Tromcie, o dzień drogi od Zamdo, stacjonował wielki oddział partyzancki, składający się z około dziesięciu tysięcy ludzi. Jednak bezustanne ataki Chińczyków i kłopoty z zaopatrzeniem tak dużej grupy sprawiły, że musieli się rozdzielić. Największy oddział, którym dowodził Gjari Nima, wyruszył do Lhasy przed kilkoma miesiącami. Nieco później w ich ślady poszła grupa Ghaby Dordże Gompo. Niemniej droga do stolicy była długa i usiana chińskimi patrolami. Grupy, w których było zbyt wiele kobiet, dzieci i starców, nie mogły podjąć takiego ryzyka i musiały zostać. Decyzję taką podjęły oddziały Thongczy Nimy i Phisy Ato; nie złożyły jednak broni i wciąż atakowały chińskie placówki i patrole w zachodnim Njarongu. W lasach dolnego Zamdo spotkałem innego starego przyjaciela, Dordże Samdupa, który był adiutantem Gjari Nimy. Został ciężko ranny i nie mógł ruszyć do Lhasy — trzech potężnych synów i mały oddział nie opuścili go jednak w potrzebie.

W całym Njarongu roiło się od podobnych grup i oddziałów partyzanckich. Większość obarczona była kobietami i dziećmi; brakowało im broni i amunicji — niemniej trwały i nie zamierzały się poddać. Szczególnie wsławiły się oddziały Taszi Łangjala (młodszego brata Gjari Nimy) i Ariego — każdy liczył ponad stu wojowników.

Zostaliśmy w Zamdo przez dłuższy czas, starając się zdobyć broń, amunicję i zapasy. Zostawialiśmy kobiety i dzieci wysoko w górach, a sami schodziliśmy w dolinę do pobliskich wiosek, w których mieliśmy znajomych. Udało się nam znaleźć żywność, ale z bronią było znacznie gorzej. Dostaliśmy tylko trochę amunicji od Tybetańczyka, który pracował w chińskiej administracji. Wysłałem też kilku ludzi do naszych przyjaciół po amunicję, którą musieliśmy zostawić, gdy pospiesznie opuszczaliśmy dom.

Potem, już z rodzinami, powędrowaliśmy do pobliskiego Trodha Njoko. Dokuczał nam brak wierzchowców, ale ktoś powiedział mi, że w Tromkhogu stacjonuje duży oddział chińskich żołnierzy, którzy mają mnóstwo koni. Znów zostawiliśmy kobiety i dzieci w górach, a sami ruszyliśmy w kierunku obozu czerwonych.

Nasi zwiadowcy stwierdzili, że w położonym w dolinie obozie przebywa zawsze ponad pięciuset żołnierzy, którzy wypasają konie na wzgórzach, położonych o kilka mil dalej. Udało się nam podkraść do stada, pilnowanego przez dwudziestu wartowników. Nie zauważeni, zajęliśmy dobre pozycje i zaczęliśmy kanonadę. Nie ocalał żaden strażnik. Zabraliśmy ponad siedemdziesiąt koni.

Szybko wycofaliśmy się do Trodha Njoko. Kiedy wyjechaliśmy zza zakrętu w wąskim parowie, stanęliśmy oko w oko z ośmioma chińskimi żołnierzami. Spotkanie to zrobiło piorunujące wrażenie na obu grupach — wszyscy zamarliśmy w bezruchu, by niemal natychmiast sięgnąć po broń. A wtedy, nagle, jeden z żołnierzy podniósł ręce do góry. W ciągu następnych kilku sekund pozostali poszli w jego ślady. Byli to młodzi, zupełnie niedoświadczeni żołnierze z ostatniego poboru; wszyscy błagali, byśmy darowali im życie. Kilku młodych mężczyzn z naszej grupy chciało ich zabić; jeden wyjął nawet miecz i płazem złamał rękę chińskiemu rekrutowi. Niemniej starsi mężczyźni — w tym ja — zdołali ich powstrzymać, tłumacząc, że takie postępowanie nie przystoi Tybetańczykowi. Odebraliśmy żołnierzom konie, broń i ubrania i pozwoliliśmy im odejść do obozu — nagim i wolnym, jak w dniu, gdy przyszli na świat. Sytuacja naszej grupy liczącej teraz około czterdziestu mężczyzn i sześćdziesięciu kobiet i dzieci, pod dowództwem Anora, Gjari Dordże Gjalcena, Rinczena Łangjala i moim, wyraźnie się poprawiła: mieliśmy zapasowe konie i znacznie więcej broni.

Ruszyliśmy na północ do Ase Ta Khamu (Krainy koni Asego — bohatera naszych starych legend). W chwili, gdy wkraczaliśmy do tego regionu, nasi zwiadowcy zameldowali, że zbliża się ku nam oddział około pięćdziesięciu żołnierzy. Błyskawicznie urządziliśmy zasadzkę i zabiliśmy pięciu Chińczyków. Reszta zdołała się wycofać. Niemniej wkrótce potem zaatakował nas dwukrotnie większy oddział. Zatrzymaliśmy żołnierzy, dając kobietom czas na objuczenie koni, zebranie zapasów i ucieczkę. Kiedy zniknęły nam z oczu, przerwaliśmy walkę i zaczęliśmy się wycofywać. Chińczycy, którzy stracili przynajmniej ośmiu ludzi, nie podjęli pościgu. Zginęło dwóch młodych Tybetańczyków, którzy pracowali kiedyś dla chińskiej administracji, i Sonam Rinzin. Dogoniliśmy kobiety o zmierzchu.

Pod koniec dziesiątego miesiąca w 1958 roku Chińczycy zaczęli przypuszczać coraz częstsze i coraz skuteczniejsze ataki. Zrozumiawszy, że w Njarongu nie zdziałamy już nic, postanowiliśmy ruszyć do Lhasy. Wiedzieliśmy oczywiście, że są tam Chińczycy, ale był tam też nasz najwyższy przywódca — Jego Świątobliwość Dalajlama — i tylko to miało dla nas znaczenie. Do stolicy zmierzały coraz liczniejsze oddziały partyzanckie i tysiące uchodźców, uciekających przed prześladowaniami i — niczym już nie hamowanym — chińskim okrucieństwem.

O zmierzchu, w okolicach Derge Jhilungu, natrafiliśmy na kolejny chiński oddział. Żołnierze wycofali się po krótkiej wymianie ognia, zostawiając za sobą dwudziestu zabitych. My straciliśmy dwóch ludzi. Jeszcze tej nocy przekroczyliśmy Zaczu (która płynie również przez Njarong, tyle że tam nazywa się Njakczu). Na wschód od Zaczu rozciągają się pastwiska Zaczukhi — ziemie wojowniczych koczowników, plemienia, składającego się z około czterech tysięcy rodzin. Witym czasie w Zaczukhi nie było jeszcze Chińczyków. Pozostawali na zachodnim brzegu rzeki, gdzie zbudowali drogi i mieli silne garnizony.

Na drugim brzegu, w Danangu, przywitano nas strzałami. Nikt jednak nie odniósł ran — prawdopodobnie uratował nas zapadający mrok. Kiedy minął szok, przypuściliśmy kontratak. Kilkunastu żołnierzy wycofało się natychmiast, prawie nie stawiając oporu. Spotkaliśmy później kilku nomadów, którzy powiedzieli nam, że choć wschodni brzeg rzeki pozostaje nadal w rękach powstańców, na brzegu zachodnim koncentrują się coraz liczniejsze oddziały chińskie. Dowiedzieliśmy się również, że partyzanci poinformowali rząd Tybetu o obecnej sytuacji i próbowali skontaktować z się “Czterema Rzekami i Sześcioma Pasmami” — największą organizacją ruchu oporu, operującą w Lokha, dystrykcie położonym na południe od Lhasy.

Teraz wszyscy niecierpliwie czekali na powrót wysłanników. My również postanowiliśmy zaczekać na odpowiedź, ale po kilku dniach bezczynności doszliśmy do wniosku, że najlepiej zrobimy, atakując chińską bazę w pobliskim Zamej Naghdo, gdzie, według naszych informatorów, Chińczycy zgromadzili duże zapasy żywności i broni. Przyłączyliśmy się do lokalnych oddziałów partyzanckich, pochodzących z plemion Baczu, Jadi i Thargjen oraz grupy koczowników z Zapa-Liru w Njarongu. W sumie mieliśmy trzystu ludzi. Ponieważ zwiadowcy donosili, że obozu pilnuje tylko dwudziestu żołnierzy, nie spodziewaliśmy się żadnych problemów. Niemniej ktoś musiał donieść Chińczykom o naszych planach, gdyż oczekiwało nas ponad dwustu żołnierzy, którzy stacjonowali przedtem w oddalonym o kilka dni drogi klasztorze Zokczen. Nie poszło nam tak łatwo, jak sądziliśmy, choć żadna ze stron nie poniosła ciężkich strat. Chińczycy zabarykadowali się w obozie, na którego obleganie nie było nas stać. Zdobyliśmy za to ponad dwieście koni i około ośmiuset jaków i dri. Choć nie osiągnęliśmy celu, jakim było zniszczenie garnizonu, mieszkańcy okolicznych wiosek natychmiast okrzyknęli naszą wyprawę “zwycięstwem pięciu plemion”.

Tego dnia straciliśmy jednego z najlepszych wojowników, potężnego młodzieńca z Njarongu, imieniem Nolo. Chińska kula ugodziła go prosto w czoło.

* * *

Kiedy Chińczycy wkroczyli do naszego kraju, bezustannie zapewniali nas, że nie tylko szanują, ale aktywnie popierają “wolność religii”. Starali się przypodobać lamom i opatom klasztorów, często przy tym powtarzając, że Budda jest “prawdziwym bohaterem proletariatu”, gdyż wyrzekł się tronu i bogactw. Ich zachowanie zaczęło się zmieniać wraz z wprowadzeniem “demokratycznych reform” w 1956 roku. W tonie partyjnych instrukcji dawało się wyczuć rosnącą wrogość wobec klasztorów, która wkrótce przerodziła się w otwartą walkę.

...Trzeba szanować “wolność religii”, klasztory muszą jednak przestać pożyczać pieniądze ludności...

...Ludzie mogą spłacać długi, ale z własnej woli. Klasztory nie mają prawa niczego się domagać...

...Ludności nie wolno spłacać długów zaciągniętych w klasztorach. Sprawy te ureguluje Rząd Ludowy...

...Rząd Ludowy nie będzie spłacać długów, zaciągniętych w klasztorach przez ludność. Natomiast klasztory zobowiązuje się niniejszym do zainwestowania całego kapitału w organizowane spółdzielnie...

...Wolność sumienia dotyczy wyłącznie jednostek. Zakazuje się tworzenia jakichkolwiek organizacji o charakterze religijnym; zakazuje się mnichom nawracania ludności...

...Wszyscy mnisi i kapłani muszą pracować. Mnichom odprawiającym szabten (rytuały) w domach prywatnych należy wypłacać wynagrodzenie, przysługujące robotnikom niewykwalifikowanym...

...Fundamentem religii jest ignorancja, a jej strawą ślepa wiara...

...(1958) Religia jest opium dla mas. Wszyscy mnisi i lamowie są wyzyskiwaczami i wrogami ludu. Czerwoni (kler) i czarni (arystokracja) wrogowie muszą zostać zlikwidowani...

Wspominałem już, że żołnierze, z którymi stoczyliśmy bitwę, stacjonowali zwykle w klasztorze Zokczen. O dzień drogi od Zaczukhi leżały dwa słynne klasztory: Zokczen Gompa i Sziczen Gompa, należące do tradycji Ningma. Oba, a zwłaszcza Zokczen, były znane w całym kraju dzięki wielu świątobliwym i wykształconym lamom oraz pustelnikom, których wydały.

Chińczycy wkroczyli do Zokczenu i zażądali, by mnisi z obu klasztorów stawili się na wiecu. Następnie żołnierze zajęli najlepsze pomieszczenia w budynku, które na co dzień należały do opata, Zokczena Rinpocze, i uniwersytetu klasztornego. Zokczen Rinpocze i najważniejsi lamowie pełnili rolę zakładników. Podczas wiecu Chińczycy poinformowali wszystkich mnichów, że od tej chwili przestają być zakonnikami i mają założyć rodziny. Kazali im też podjąć pracę przy wyrębie okolicznych lasów. Przez jakieś dwa miesiące dzień w dzień zmuszano ich do udziału w nie kończących się sesjach samokrytyki. Chińczycy zniszczyli posągi buddów i bóstw, a potem wynieśli z biblioteki święte teksty i kazali je deptać, mierząc do mnichów z karabinów. Dwudziestego piątego dnia ósmego miesiąca w 1958 roku ogłosili, że mnisi będą musieli poddać “krytyce” opata i najwyższych lamów na wiecu walki klasowej.

Były to demonicznie okrutne spektakle, podczas których zmuszano dzieci do oskarżania rodziców o nigdy nie popełnione zbrodnie, chłopów — do bicia właścicieli majątków, uczniów — do znieważania nauczycieli... Podczas owych wieców odbierano ludziom resztki godności rękoma ich sąsiadów, krewnych, najbliższych i dzieci. Sędziwych lamów zmuszano do publicznego spółkowania z prostytutkami. Oskarżonych bito, opluwano i oddawano na nich mocz. Nie oszczędzano im żadnego upokorzenia — zabijano ich powoli i na wiele sposobów. Nikt nigdy nie wypowiadał imienia osoby, która przeszła thamzing. Nie stawała się męczennikiem ludu, gdyż to lud zadał jej śmierć. Krew ofiary plamiła ręce tych, którzy powinni ją czcić i wspominać. Wstyd i poczucie winy kazały wymazywać takiego człowieka z pamięci wraz z haniebną rolą, jaką odegrało się w jego męczarniach.

Mnisi klasztoru Zokczen potajemnie opracowali plan działania. Jeden z nich, Njarong Gjulo, pochodził z naszej prowincji. Mówił mi, że tego wieczora wyznał swoim towarzyszom:

— Widzieliśmy akty niewiarygodnego świętokradztwa; staraliśmy się znieść je z pokorą, niejeden zapewne powiedziałby, że tchórzliwie... Teraz Chińczycy chcą, żebyśmy znieważyli naszych lamów, nauczycieli, którzy przekazywali nam drogocenne nauki Dharmy, którzy udzielali nam inicjacji w najwyższe praktyki buddyzmu. Nie wiem, jak wy, ale ja nie zrobię tego nigdy. Wolę umrzeć tysiąc razy i smażyć się w tysiącu piekieł, niż pomyśleć o podniesieniu na nich ręki.

Wszyscy mnisi zgodzili się z nim i zaczęli zastanawiać się, co robić. Doszli do wniosku, że nie pozostało im nic innego, jak walczyć. Przed najstarszym z obecnych zwrócili ślubowania zakonne, zakazujące im zabijania. Następnie przysięgli dochować tajemnicy i zrobić to, co postanowili.

W klasztorze było trzystu doskonale uzbrojonych żołnierzy; mnisi mieli tylko stare miecze, noże i siekiery, którymi Chińczycy kazali im ścinać drzewa. Wszyscy żołnierze i oficerowie mieszkali w labrangu, rezydencji Zokczena Rinpocze, który był tam przetrzymywany wraz z innymi lamami. Mnisi postanowili zaatakować podczas posiłku, wiedząc, że element zaskoczenia jest ich jedynym sojusznikiem. Mniejsza grupa miała się przedrzeć do pomieszczeń, w których więziono lamów. Na przywódcę obrano Njaronga Gjulo. Chińczycy musieli się zorientować, że coś się dzieje, ponieważ w nocy postanowili go aresztować. Jednak ktoś zdążył go ostrzec — Gjulo natychmiast zebrał mnichów i przypuścił atak na labrang. Mnisi wycięli straż i dostali się do środka. Było ciemno — mnisi uderzali na oślep siekierami, żołnierze wpadli w panikę i odpowiedzieli ogniem. Zaczęła się rzeź.

W całym tym zamieszaniu i zgiełku mnisi nie zapomnieli o najważniejszym elemencie swego planu. Druga grupa minęła walczących i, zabijając wartowników, dostała się na wyższe piętra, by uwolnić lamów. Chińskiego dowódcę i towarzyszących mu oficerów rozerwano na strzępy. Podczas walki Zokczen Rinpocze został zraniony ciśniętą siekierą. Kiedy mnisi wyprowadzili swoich lamów z labrangu, reszta błyskawicznie przerwała walkę i wycofała się na dziedziniec. Gdy ostatni mnisi znaleźli się na dziedzińcu, natychmiast podłożyli ogień pod wiązki chrustu, siano i deski, ułożone wokół budynku. Żołnierze, którzy uszli przed ciosami siekier i mieczów, spłonęli żywcem — żaden nie ocalał. Zginęło ponad pięćdziesięciu mnichów, wielu odniosło rany — ale spośród lamów ranny był tylko Zokczen Rinpocze. Mnisi, którzy zdobyli około osiemdziesięciu karabinów i wiele rewolwerów, natychmiast przygotowali się do opuszczenia klasztoru.

Byliśmy w Zaczukhi, kiedy tu dotarli — około siedmiuset brudnych, wycieńczonych mnichów, którzy dźwigali rannych i prowadzili starych, zbyt słabych by iść o własnych siłach. Ludzie i partyzanci, poruszeni tym wstrząsającym widokiem, podzielili się z ni- mi zapasami masła, campy i mięsa. Ranny Zokczen Rinpocze i jego świta zostali przyjęci w maleńkim klasztorze Łongpo Gon. Wielki lama zmarł w trzy dni później.

Opat klasztoru Sziczen, słynny, wiekowy mnich imieniem Gongsza, udzielił wszystkim mieszkańcom regionu specjalnej inicjacji Mani Lung. Potem, na prośbę uczniów, udzielił również inicjacji Sem Tri — najświętszych tantrycznych przekazów szkoły Ningma. Tradycyjnie można je było otrzymać dopiero po ukończeniu pięciu praktyk wstępnych — to znaczy po wykonaniu stu tysięcy pokłonów, wyrecytowaniu sto tysięcy razy modlitwy schronienia, modlitwy powszechnego współczucia itd. Zastrzeżenia te sprawiały, że takie inicjacje otrzymywali tylko prawdziwie oddani uczniowie, ale stary opat uznał, iż w tych straszliwych czasach wszyscy potrzebują owych świętych nauk i zrezygnował z tradycyjnych wymogów. Wspaniała ceremonia przyniosła nam ogromną ulgę. Wszyscy czuliśmy, że jeśli przyjdzie nam teraz umrzeć, odejdziemy bez rozpaczy i goryczy.

W trzecim miesiącu w 1959 roku siły chińskie — ponad dwadzieścia tysięcy żołnierzy — otoczyły Zaczukhę. Musieliśmy wyrwać się z kotła lub zginąć. Pewnej nocy połączone siły wszystkich oddziałów partyzanckich zaatakowały czerwonych, przerywając pierścień okrążenia. Jednak chińskie patrole spychały nas na wschód, w kierunku Dha Khogu, gdzie spotkaliśmy grupę wycieńczonych, przymierających głodem uchodźców, których prowadził bardzo stary, schorowany lama, Dhalak Szaca Tulku. Tylko kilku z nich miało broń i choć wiedzieliśmy, iż będą dla nas ciężarem, uznaliśmy, że nie przeżyją, jeśli ich nie przygarniemy.

Postanowiliśmy odpocząć w obozowisku nomadów, Dhatoe Pengin Ma. Po trzech dniach dostrzegliśmy w oddali kolumnę trzystu chińskich żołnierzy. Zabiliśmy dwudziestu pięciu, ale straciliśmy czterech ludzi i muły, które niosły skromny dobytek grupy Szacy Tulku.

Potem ruszyliśmy na północ, w kierunku Goloku i Sethaku. Nasza grupa stale rosła — było już w niej około dwustu rodzin. W tym trudnym terenie musieliśmy robić częste popasy, by nie zamęczyć zwierząt. W okolicy Asa Nangu stanęliśmy naprzeciw pięciuset chińskich żołnierzy. Udało się nam zatrzymać ich na sześć godzin, potrzebnych kobietom i dzieciom na ucieczkę. Straciliśmy sześciu ludzi, zabijając ponad pięćdziesięciu żołnierzy. Zdobyliśmy też broń i amunicję zabitych.

W Sethaku okazało się, że miejscowa ludność również powstała przeciwko Chińczykom. Dowodził nią Rinzin Thondup, wódz koczowników z Sethaku, Bace, wódz koczowników Łangcze Piko, Doma Kjap z Kongce i Gungda Niakczu, słynny wojownik ze wschodniego Tybetu. Zamierzali ruszyć do Lhasy, ale brakowało im koni. Ci ludzie gotowi byli zapłacić dziesięć srebrnych dolarów za jeden nabój. Połączyliśmy nasze siły i postanowiliśmy przebić się do stolicy. Musieliśmy przerwać chińską linię obrony na zachodzie i uporać się z coraz liczniejszymi patrolami, które zepchnęły nas na wschód. Ruszyliśmy w drogę z początkiem piątego miesiąca.

Długa kolumna koni, mułów, jaków, mężczyzn, kobiet, dzieci, mnichów, starców i rannych mozolnie pełzła przez dzikie, posępne pustkowia. Któregoś dnia, około południa, dostrzegliśmy na szczycie górskiego grzbietu duży oddział żołnierzy. Dwudziestu ludzi Gungdy Niakczu natychmiast pojechało ku przełęczy, by ich zatrzymać. Po kilku salwach ruszyli do walki wręcz, zabijając mieczami ponad dwudziestu Chińczyków. Poległ Gungda Niakczu i trzech innych wojowników, ale dzięki nim zdołaliśmy uciec z tej pułapki.

Kilka dni później przeleciał nad nami samolot, z którego rozrzucano ulotki. “Dalajlama został porwany przez grupę reakcyjnych bandytów — przeczytaliśmy — Ci sami bandyci próbowali wzniecić powstanie w Lhasie, ale stłumiono je już po trzech godzinach. Wszystkie siły reakcyjne muszą się teraz poddać. Jeżeli nie zrobicie tego z własnej woli, zostaniecie zniszczeni”. Nie posiadaliśmy się z radości, że nasz ukochany przywódca, Jego Świątobliwość Dalajlama, zdołał wyrwać się ze szponów Chińczyków i jest bezpieczny.

Postanowiliśmy podzielić nasz oddział na dwie grupy, by mniej rzucać się w oczy i szybciej poruszać. Dotarły też do nas wiadomości, że siły czerwonych w Sethaku zostały ostatnio wzmocnione. Opuściliśmy więc obóz, wraz z partyzantami z Zakczukhi i grupą Szacy Tulku, osiemnastego dnia piątego miesiąca w 1959 roku. Drugi oddział — do którego weszli partyzanci z Sethaku — miał ruszyć następnego dnia, ale musiał zaczekać, ponieważ w okolicy pojawiły się liczne chińskie patrole.

W naszej grupie było ponad dwa tysiące osób. Tylko czterysta miało broń, a amunicję zaledwie sto. Mnie zostało około dziewięć- dziesięciu ładunków do Enfielda. Ustaliliśmy, że na czele pochodu będzie jechać stu mężczyzn. Reszta miała osłaniać kobiety, dzieci i starców; kolumnę zamykało stu wojowników.

Nie mogliśmy sobie pozwolić na konfrontację z Chińczykami. Przy tak fatalnym uzbrojeniu, gdyby czerwoni zaatakowali naszą kolumnę, skończyłoby się to straszliwą rzezią. Do tej pory toczyliśmy tylko potyczki, a komuniści zwykle szybko się wycofywali. Dziś wydaje mi się, że chcieli zepchnąć wszystkie oddziały partyzanckie na wschód i tam zniszczyć je jednym potężnym uderzeniem. Przeważaliśmy tylko w jednym — w celności strzałów. Każdy z nas posługiwał się bronią od najmłodszych lat — niemal każdy strzał naszych ludzi był celny. Chińscy żołnierze byli bardzo słabo wyszkoleni, poza tym ich półautomatyczne karabiny miały mniejszy zasięg i nie były tak celne jak nasze.

Pięć dni później wpadliśmy w dolinie na patrol stu chińskich żołnierzy, który wdarł się w naszą kolumnę, odcinając główną grupę od zwiadowców. Drugi, jeszcze silniejszy oddział, zaatakował tyły kolumny. Walczyliśmy od południa do zmierzchu, kiedy to udało nam się przebić, połączyć ze strażą przednią i odepchnąć Chińczyków. Zginęło dwóch naszych ludzi, a czterech odniosło ciężkie rany. W trakcie walki zgubiło się kilkanaście rodzin. Tego dnia zastrzeliliśmy trzynastu żołnierzy.

Nasza kolumna, choć znacznie krótsza, wydawała się nie mieć końca, brnąc powoli przez dzikie doliny. Znów wpadliśmy na duży oddział żołnierzy, którzy wycofali się, tracąc dwunastu zabitych. Dwa dni później zaatakowaliśmy mały oddział konnicy. Zastrzeliliśmy czterech żołnierzy i zdobyli około trzydziestu koni.

Ciągłe potyczki sprawiały, że byliśmy ogromnie napięci. Z trudem trzymaliśmy nerwy na wodzy. Sama walka nie była taka zła — najbardziej wyczerpywało nas bezustanne oczekiwanie na nieuchronny okrzyk: “Gja laj so! Nadchodzą Chińczycy!”.

Po stoczeniu jeszcze jednej potyczki dotarliśmy wreszcie do Natoe. Rozesłaliśmy zwiadowców, ale nie zauważony przez nich oddział około pięciuset żołnierzy pojawił się nagle na górskim grzbiecie tuż obok naszego obozu. Udało nam się wycofać i przegrupować, ale straciliśmy czterech ludzi. Trzech innych odniosło ciężkie rany.

Kiedy dogoniliśmy kobiety i dzieci, których ucieczkę osłanialiśmy, okazało się, że straciliśmy większość siodeł, garnków i zapasów. Schwytaliśmy tylko część koni, które rozbiegły się, gdy padły pierwsze strzały. Od tej pory jedliśmy surowe mięso, a jedynym napojem była lodowata woda. Nasza sytuacja stała się naprawdę trudna. Moja córeczka jechała ze mną na koniu. Nigdy się nie skarżyła. Z sercem ciężkim od smutku tuliłem do siebie jej kruche ciałko.

Robiło się coraz zimniej; dziki, lodowaty wiatr smagał naszą żałosną karawanę. Na posępnej, pustynnej równinie Go Mamo Sang spotkaliśmy samotną rodzinę koczowników, którzy powiedzieli nam, że Chińczycy kontrolują już całą Zaczukhę — większość powstańców zginęła, uciec udało się tylko nielicznym. Dowiedzieliśmy się również, że w pobliżu stacjonuje oddział chińskich żołnierzy, pilnujący rzeczy zrabowanych mieszkańcom górnej Zaczukhi. Postanowiliśmy zaatakować ten obóz, żeby zdobyć siodła, żywność i garnki. Dwudziestu pięciu wojowników — w tym mój przyjaciel Nima — wyruszyło natychmiast w drogę. Mieliśmy spotkać się trzy dni później w umówionym miejscu.

Główna grupa kontynuowała pochód. Po kilku godzinach marszu dostrzegliśmy w oddali obozowisko koczowników. Wszyscy natychmiast poweseleli na myśl, że podreperujemy nasze skromne zapasy. Kiedy jednak podeszliśmy bliżej, zaczęła nas zastanawiać dziwna cisza i bezruch wokół namiotów. Po przejściu kolejnych kilkuset metrów zrozumieliśmy, co się stało... Wszędzie leżały krwawe, gnijące szczątki mężczyzn, kobiet i dzieci. Jedne skulone, inne rozciągnięte w groteskowych pozycjach, jak ciśnięte na ziemię lalki. Strzępy skór ze ścian splądrowanych namiotów dziko łopotały na wietrze. Liczyłem zwłoki, przestałem przy czterystu. Wielkie mastiffy, hodowane przez nomadów całego Tybetu, pożerały gnijące ciała. Zwierzęta były zupełnie dzikie i oszalałe; musieliśmy zastrzelić dwa, które rzuciły się na nasze konie. Obok jednego z namiotów dostrzegłem ciało kobiety, tulącej do piersi zwłoki niemowlęcia. Wielki pies szarpał nóżkę dziecka, ale matka nawet po śmierci nie chciała wypuścić go z objęć. Żadne słowa nie opiszą, co widziałem tego dnia.

Wszyscy płakaliśmy; nasze problemy i trudności zdały się nagle małe i zupełnie pozbawione znaczenia. Moja córeczka wpadła w histerię; kiedy zdołała wykrztusić z siebie pierwsze słowa, zapytała:

— Tatusiu, dlaczego musimy tak cierpieć? Przecież oddaliśmy tym ludziom nasz dom i wszystko, co mieliśmy. Dlaczego musieli zabić tych biedaków?

Nie umiałem odpowiedzieć. Zasłoniłem jej oczy i pogalopowałem naprzód. Przypomniałem sobie, co usłyszałem od pułkownika Lena w Thankji: “...Instrukcje są jasne. Mamy ich zniszczyć; nawet kobiety i dzieci... Jeżeli wygnieciesz gnidy, nie będziesz mieć wszy”.

Nieco później natrafiliśmy na oddział ponad trzystu żołnierzy. Przez pewien czas próbowaliśmy uciekać, nie mogliśmy jednak zgubić naszych prześladowców i musieliśmy walczyć. Potyczka trwała niemal trzy godziny. Straciliśmy dwóch ludzi, Chińczycy również. Żołnierze usadowili się dokładnie w miejscu, gdzie mieliśmy spotkać się z dwudziestopięcioosobowym oddziałem, który ruszył w kierunku chińskiego obozu. Doszliśmy do wniosku, że powinniśmy jak najszybciej opuścić te okolice i wycofaliśmy się.

Nigdy już nie zobaczyłem Nimy, najlepszego przyjaciela z dzieciństwa. Trzy dni później spotkaliśmy grupę około stu nomadów z Goloku. Uciekali przed Chińczykami i nie mieli żadnej broni. Szaca Tulku znał ich przywódcę. Spędziliśmy razem dzień. Dostaliśmy kilka garnków i siodeł.

Następnego dnia, tuż po wschodzie słońca, zaatakowało nas około trzystu żołnierzy. W trakcie strzelaniny kobiety ładowały na konie resztki zapasów. Kiedy zaczęliśmy uciekać, pojawił się samolot. Pilot musiał zauważyć stado koczowników i uznać je za doskonały cel. Na owce i jaki posypały się bomby. Potem samolot zawracał jeszcze pięciokrotnie; strzelano do zwierząt z karabinów maszynowych.

O zmroku dotarliśmy do zbudowanej przez Chińczyków drogi, która łączyła Kjikudo z Siningiem. Po trzech kolejnych dniach wędrówki postanowiliśmy odpocząć na zboczu szerokiej doliny, rozciągającej się w pobliżu Niebieskiego i Białego Jeziora (Caring i Oring Nor). Dotarliśmy daleko na północ — staliśmy na granicy prowincji Amdo. Staraliśmy się iść na zachód, ale ataki chińskich patroli, które bezustannie próbowały zepchnąć nas na wschód, sprawiły, że przesuwaliśmy się na północ. Wszyscy byliśmy wy- czerpani, a nasze wierzchowce słaniały się ze zmęczenia. Postanowiliśmy zatrzymać się na kilka dni, by zwierzęta odpoczęły na pastwiskach.

Dolina przypominała zielone morze dobrej, bujnej trawy. Od zachodu zamykało ją łagodne, skaliste zbocze. Jedno z majaczących w oddali jezior było lazurowe, a drugie białe jak mleko. Słońce zachodziło powoli, oblewając skały purpurowym blaskiem. Pamiętam, że można było patrzeć na jego ogromną tarczę, nie mrużąc oczu.

W kierunku płonącego purpurą horyzontu szybował klucz żurawi, rozdzierając majestatyczną ciszę płaskowyżu okrzykiem pożegnania...

Był piętnasty dzień szóstego miesiąca 1959 roku.

10. Ostatnia bitwa

Przed świtem nagle zrobiło się chłodniej, a niebo rozkwitło kruchymi płatkami śniegu. Zadrżałem i podciągnąłem róg brezentowej płachty, która była naszym kocem. W półśnie przypomniałem sobie, że nie wystawiliśmy żadnych straży, ale po chwili zmęczenie znów zamknęło mi oczy.

Obudził mnie suchy trzask wystrzałów i dziki jazgot serii z karabinów maszynowych. Śnieg przestał padać, ale nadal było ciemno — dolinę spowijała ciężka, lepka mgła. Byliśmy zupełnie zdezorientowani, krzyki i jęki, dziwacznie tłumione przez mgłę, mieszały się z panicznym rżeniem koni. Wokół świszczały kule, wyrzucając w górę kępki trawy i grudki ziemi. Z mgły sączyły się cichnące jęki rannych. Na moment, niczym duchy, ukazywały się postacie, usiłujące chwytać pierzchające konie.

Siła ognia była tak wielka, że nie mogła to być potyczka z przypadkowym patrolem. Zarepetowałem karabin i kazałem żonom za- brać córeczkę i uciekać na zachód. Po chwili ruszyłem za nimi. Nie mieliśmy nawet czasu na zapięcie pasów i włożenie butów. Bose stopy ślizgały się na cienkiej warstwie śniegu. Na zboczu zauważyłem dwa konie i pokazałem je kobietom. Młodsza żona podbiegła ku nim i pochyliła się, by rozplątać zakleszczone w skale wodze. Nagle wydała cichy okrzyk i upadła. Kiedy do niej dobiegłem, zobaczyłem, że kula przeszła przez lewe ramię. W tej samej chwili usłyszałem krzyk córki i zrozumiałem, że ona też została raniona. Trafiono ją w brzuch; z otwartej rany wysuwały się jelita. Przeciąłem skórzane wodze i pomogłem obu żonom dosiąść koni, błagając, żeby natychmiast uciekały. Włożyłem buty, wziąłem w ramiona ranną córeczkę i zacząłem wspinać się po zboczu.

We mgle majaczyły cienie postaci, usiłujących wymknąć się spod gradu kul. Zatrzymałem się na chwilę, żeby obejrzeć ranę córki. Choć brzuch był otwarty, miałem wrażenie, że jelita nie zostały uszkodzone. Pomyślałem, że jeśli znajdę dobrego lekarza, na pewno przeżyje. W następnej sekundzie uświadomiłem sobie całe szaleństwo tej myśli.

Mała pociła się i jęczała z bólu. Błagała, żebym położył ją na ziemi. Ułożyłem ją delikatnie na ośnieżonej trawie. Zdołała jeszcze wyszeptać, żebym szybko uciekał, bo zaraz będą tu Chińczycy. Przytuliłem ją i pocałowałem. Myślę, że to karma sprawia, iż kochamy swoje dzieci; nawet zwierzęta troszczą się o młode. Gdy patrzyłem, jak umiera moja jedyna córeczka, miałem wrażenie, że życie wycieka i ze mnie. Pękało mi serce; wszystko straciło sens. Czułem się pusty, zupełnie pusty...

Nieco wyżej zauważyłem muła. Kiedy go złapałem, dostrzegłem młodszą żonę. Musiała spaść z konia. Leżała na ziemi w kałuży krwi. Podniosłem ją i posadziłem na mule.

— Atenie, Atenie, błagam, pomóż mi — usłyszałem.

Odwróciłem się i zobaczyłem staruszkę z naszej wioski, która usiłowała dosiąść konia. Pomogłem jej i po chwili rozpłynęła się we mgle.

Zrobiło się jaśniej, ale wciąż spowijał nas lepki, szary całun. Nagle wyłoniła się zeń dwójka moich przyjaciół z Njarongu: Sonam Gonpo i Anor. Biegli ku mnie co tchu, ale zanim się spotkaliśmy, do naszych uszu doszedł łoskot setek kopyt koni chińskich kawalerzystów. Ponieważ na łące i tak nie było się gdzie ukryć, padliśmy na ziemię, repetując karabiny. Z tumanów mgły padła pierwsza salwa, a po chwili wyłoniły się z niej szare, zamazane kontury jeźdźców.

Otworzyliśmy ogień, pierwszy żołnierz spadł z siodła, a jego wierzchowiec wywrócił się, kwicząc przeraźliwie. Nie przestawaliśmy strzelać — po chwili kłębiła się przed nami góra zdychających koni i umierających mężczyzn. Błyski wystrzałów z karabinów żołnierzy rozdzierały mgłę, barwiąc ją niesamowitym, nieziemskim blaskiem. Większość jeźdźców minęła nas, niknąc w mroku. Straciłem z oczu obu towarzyszy, wspiąłem się więc na zbocze sam. I znów znalazłem młodszą żonę, która musiała zsunąć się z grzbietu muła. Wyglądała bardzo źle. Ukląkłem przy niej i wziąłem za rękę. Błagała, żebym uciekał; zdołała jeszcze zdjąć z szyi sznur korali, prosząc cichnącym głosem, żebym go zabrał.

Nie potrafię o tym mówić...

Na zboczu pojawił się kolejny oddział chińskiej konnicy. Chwyciłem karabin i pobiegłem im naprzeciw. Przyłączyłem się do chłopca z Derge Jhilung, który strzelał do żołnierzy. Zrobiło się znacznie jaśniej — tym razem widzieliśmy postacie jeźdźców zupełnie wyraźnie. Chińczycy strzelali na oślep i sprawiali wrażenie zdezorientowanych.

Udało nam się zabić pięciu, ale potem poczułem przeszywający ból w ramieniu. Niemal natychmiast druga kula drasnęła mnie w lewy bok. Straciłem z oczu chłopca z Derge i musiałem się cofnąć. Wspinałem się powoli, nie bardzo wiedząc i dbając o to, gdzie idę.

Dostrzegłem w oddali chudą, osiodłaną kasztankę, która, głucha na zgiełk wystrzałów, spokojnie skubała bujną trawę. Złapałem ją i, słaniając się na nogach, oparłem o jej kościsty bok. Mgła znikła; wzeszło słońce. Nadal trwała walka, choć nie widziałem dokładnie, co się dzieje. O jakieś dwieście kroków minął mnie oddział stu jeźdźców. Kiedy zdołałem dosiąść konia, pocisk przeszył mi prawą łydkę. Zacisnąłem zęby, chwyciłem wodze i zmusiłem starą szkapę do biegu. Jednak po chwili koń zaczął się zataczać i potykać. Zrobił jeszcze kilka kroków, upadł i zdechł. Dopiero wtedy zauważyłem, że kula, która przeszyła mi łydkę, utkwiła w boku klaczy.

Na szczęście znalazłem płytki parów, w którym mogłem się ukryć. Straciłem mnóstwo krwi; kręciło mi się w głowie i czułem, że z każdą chwilą tracę siły. Dnem parowu płynął mały strumyk; lodowata woda natychmiast mnie otrzeźwiła.

Usłyszałem tętent i, tuląc się do skały, wychyliłem z jamy. Minęło mnie piętnastu żołnierzy, wzniecając tumany kurzu. Rany ramienia i boku nie były groźne, ale łydka wyglądała bardzo źle. Kula wyrwała kawał mięsa; mogłem włożyć do dziury dwa palce. Zrobiłem sobie prowizoryczny opatrunek ze skrawka koszuli.

Położyłem się, żeby odpocząć, ale prześladowały mnie myśli o żonach i ukochanej córeczce. By choć na chwilę zapomnieć o rozdzierającym smutku, zacząłem liczyć naboje. Miałem ich jeszcze sześćdziesiąt. Wypełzłem z parowu i dostrzegłem w pobliżu kilka martwych koni. Gdybym musiał zostać tu dłużej, przynajmniej nie umarłbym z głodu. Nie miałem złudzeń co do losu pozostałych członków naszej grupy. Uderzyło na nas co najmniej dwa tysiące kawalerzystów, chińskich muzułmanów, Hue Hue, którzy dawniej służyli u watażki Ma Pu Fanga. Wszyscy dosiadali wspaniałych, potężnych wierzchowców z łąk Siningu.

Musiałem zasnąć, bo koło południa obudziły mnie jakieś głosy. Wyjrzałem z rozpadliny i zobaczyłem kilku żołnierzy, wspinających się po zboczu o jakieś trzysta kroków ode mnie. Zarepetowałem karabin i czekałem. Nagle usłyszałem ciche kroki z prawej strony i błyskawicznie się odwróciłem. Szedł ku mnie chiński oficer. Na plecach miał pistolet maszynowy, w ręku rewolwer Mauzera. Był tak blisko, że wyraźnie widziałem czerwoną gwiazdę na jego czapce. Zauważył mnie, kiedy się poruszyłem, i nim zdążyłem podnieść broń, dwukrotnie strzelił. Chybił. Pociągnąłem za spust. Chińczyk zgiął się w pół i upadł martwy na ziemię.

Żołnierze na stoku natychmiast się rozproszyli. Trafiłem jednego i zabiłem im dwa konie. Rozejrzałem się uważnie i nabrałem pewności, że to tylko mały patrol. Trzech żołnierzy przywarło do ziemi, nie mogłem więc ich trafić z mojej kryjówki. Dwóch próbowało zajść mnie z boku, chowając się za niewielkim, porośniętym gęstą trawą pagórkiem.

Nagle zza wzgórka poszybował ku mnie granat. Eksplodował dość daleko od rozpadliny, nie czyniąc mi żadnej krzywdy. Po chwili w ślad za nim poleciały dwa kolejne, równie nieszkodliwe granaty. Czwarty musiał mieć większe opóźnienie, gdyż nim wybuchł, dotoczył się do krawędzi mojej kryjówki. Na moment cały świat zmienił się w morze oślepiającej czerwieni i rozdzierającego bębenki łoskotu. Kiedy minął pierwszy szok, zorientowałem się, że nie odniosłem żadnej rany, ale i uprzytomniłem sobie, że nie mogę pozostawać w parowie w nieskończoność. Podpełzłem do zbocza i, pochylony, pobiegłem co tchu ku ścianie pagórka.

Po chwili znalazłem się przy krawędzi urwiska, skąd zobaczyłem jak na dłoni leżących w trawie żołnierzy. Długo celowałem, nim pociągnąłem za spust. Jeden z kawalerzystów podskoczył i padł martwy na ziemię. W następnych sekundach dwaj kolejni Chińczycy podzielili jego los. Żołnierze, którzy kryli się za pagórkiem, musieli słyszeć strzały, poderwałem się więc i zacząłem uciekać, kuśtykając na postrzelonej nodze. Nagle zobaczyłem tors żołnierza, który mocował się z zamkiem karabinu. Nie widział mnie. Przestrzeliłem mu głowę, a on rozrzucił ramiona i potoczył się w dół zbocza. Drugi Chińczyk gdzieś zniknął.

Niżej, na łące, na której leżały ciała trzech żołnierzy, pasł się spokojnie przepiękny biały ogier z Siningu. Postanowiłem go złapać. Kiedy podszedłem bliżej, okazało się, że jeden z żołnierzy był tylko ranny. Poderwał się nagle i zaczął biec ku mnie, paląc raz za razem z Mauzera. Strzelał na oślep; tylko jedna z kul przeleciała mi koło ucha. Podniosłem karabin i strzeliłem. Chybiłem. Ukląkłem i strzeliłem jeszcze raz. Chińczyk potknął się i upadł. Niemal natychmiast wstał, wycelowałem więc i postrzeliłem go po raz drugi. Upadł, ale nie był martwy.

— Ze bhu ju tha! Ze bhu ju tha! Nie strzelaj! Nie strzelaj! — krzyknął.

— Nji cza czao pu czo? Odłożysz broń? — zapytałem po chińsku.

Żołnierz niepewnie ściągnął rzemień z szyi i rzucił ku mnie ciężki pistolet. Podniosłem go i zatknąłem za pas. Nagle zza pagórka wyłonił się jeździec, umykający ku dolinie. Musiał to być drugi Chińczyk, który próbował zajść mnie z boku. Nie był daleko i mogłem go zabić, ale nagle poczułem, że jest mi wszystko jedno. Znów zaczęły mnie boleć wszystkie rany. Podniosłem jeszcze pistolet maszynowy martwego oficera i z trudem wspiąłem się na grzbiet białego ogiera. Przy siodle znalazłem torbę z suchym, gotowanym na parze chlebem i kilka kolorowych flag sygnałowych, którymi opatrzyłem rany.

Wieczorem spotkałem grupkę towarzyszy i następnego ranka ruszyliśmy w drogę. Później natknęliśmy się jeszcze na kilku członków naszej grupy, między innymi na starego lamę, Dhalaka Tulku. W sumie zostało nas sto siedemdziesiąt z tysiąca pięciuset osób (z Njarongu tylko mój kuzyn Dołong, jego syn i Anor).

W trakcie rozmów, zbierając strzępy relacji naocznych świadków i ludzi, których spotykaliśmy później, doszliśmy do wniosku, że tamtego ranka musiało zginąć niemal dwieście osób, a około trzystu dostało się do niewoli. Reszta rozpierzchła się we wszystkich kierunkach. Ginęli przede wszystkim wojownicy, którzy starali się zatrzymać Chińczyków, by dać kobietom i dzieciom czas na ucieczkę. Czerwoni stracili kilkuset żołnierzy.

Przez następne dni jedliśmy tylko surowe mięso i ssali sople lodu, by ugasić pragnienie. Śmiertelnie wyczerpani, niemal zupełnie niezdolni do stawienia zbrojnego oporu, dotarliśmy do górnego biegu rzeki Maczu, gdzie natknęliśmy się na oddział, złożony z ponad tysiąca kawalerzystów. Chińczycy ruszyli za nami, a my, uciekając, zastrzeliliśmy ponad trzydziestu. Straciliśmy czterech ludzi, ale na szczęście noc litościwie osłoniła nas przed pościgiem.

Wówczas byłem już tak wyczerpany, że nie mogłem utrzymać się w siodle. Gdyby nie pomocne ramiona, z pewnością spadłbym w śnieg i zginął. Rana na nodze podeszła ropą i tak spuchła, że nie mogłem wciągnąć buta. Nie mieliśmy żadnych leków, ani bandaży. Dwa dni później udało się nam zabić jaka, mieliśmy więc przynajmniej świeże mięso.

Pewnej nocy, gdy śmiertelnie zmęczeni, odpoczywaliśmy, nie rozpinając nawet pasów, opuścił nas jeden z towarzyszy z Zaba-Liru, Dabho. Ukradł mego pięknego ogiera a także muła Dołonga. Namówił też kilku innych, by poszli w jego ślady. Najgorsze było jednak to, że zabrał ze sobą naszego przewodnika, koczownika z tej okolicy. Od tej chwili pozostawało nam tylko starać się kierować na zachód. Na wielu koniach jechały po dwie osoby. Wycieńczeni do granic wytrzymałości, brnęliśmy powoli naprzód, walcząc ze wściekłymi podmuchami lodowatego wichru.

Gdy dotarliśmy do skalistej wyżyny, wtulonej w urwisty stok olbrzymiej góry i postanowili nieco odpocząć, by pozwolić wierzchowcom pożywić się trawą, której żałosne kępki wystawały tu i ówdzie spod śniegu, zaatakował nas nagle duży oddział kawalerii. Konie wpadły w popłoch, ale na szczęście udało mi się złapać jednego. Cała grupa błyskawicznie ruszyła ku przełęczy; tym razem jednak nie zdołaliśmy zgubić pościgu. Na szczycie zastrzelono pode mną konia. W tej samej chwili raniono mnie w prawe ramię. Upadłem, ale zdołałem odczołgać się za skały. Dołong zauważył, co się stało, zeskoczył z siodła i przybiegł do mnie. Wtuliliśmy się w głazy, gdy mijała nas grupa galopujących chińskich jeźdźców.

Otaczające nas skały pokrywała warstwa lodu i twardego śniegu; tuż obok wyrastał poszarpany szczyt. Wspięliśmy się na zbocze. Było bardzo zimno, wiało, mogliśmy jednak odpocząć, gdyż nie dotarłby tu żaden Chińczyk. Ułożyliśmy się na skalnej półce, szukając osłony przed lodowatym wichrem. Rana na mojej nodze zrobiła się czarna; wydzielała odór gangreny. Wstrząsały mną dreszcze, gorączkowałem, traciłem świadomość i zaczynałem majaczyć; byłem pewny, że umrę. Dołong pielęgnował mnie przez cały czas; wkładał mi w usta resztki naszych zapasów, grudki śniegu i lodu. Po dziesięciu dniach nastąpił kryzys. Opuchlizna na nodze pękła i zaczęły wyciekać z niej masy cuchnącej ropy, krwi i gnijącego ciała. Trwało to przez kilka dni. Dołong obmywał ranę lodowatą wodą i wreszcie poczułem się lepiej, choć miałem w nodze dziurę wielkości pięści. Inne rany nie przeszkadzały mi zbytnio, tyle że nie mogłem zgiąć prawego ramienia. Po trzech dniach, spędzonych w kryjówce na przełęczy, Dołong zszedł do naszego ostatniego obozowiska, w którym zaskoczyli nas Chińczycy. Znalazł zwłoki naszych trzynastu towarzyszy, swego czternastoletniego syna i Anora. Znalazł też trzech lamów, którzy należeli do naszej grupy. Przywiązano ich do skał i zachłostano na śmierć. Później mieliśmy się dowiedzieć, że czerwoni schwytali też Dhalaka Szacę Tulku.

Te niegościnne tereny zamieszkiwały stada drongów; na skałach bielały ich kości i czaszki. Dołongowi udało się zastrzelić jednego, nie groziła nam więc śmierć głodowa. Kiedy moje rany zaczęły się goić, ruszyliśmy na zachód. Szedłem powoli, wspierając się na ramieniu Dołonga i bezustannie modląc się do Trzech Klejnotów i Dalajlamy.

Trzy dni później spotkaliśmy ośmiu członków naszej grupy. Mieli zapasowe konie i, co najważniejsze, garnki. Po raz pierwszy od wielu dni mogliśmy rozkoszować się gorącą wodą. Byliśmy już blisko szosy, łączącej Sining z Lhasą. Znaleźliśmy w tej dziczy kości drongów i, ku naszemu zdumieniu, wielbłądów. Zrozumieliśmy, że musimy być już blisko Sinkiangu, czyli chińskiego Turkiestanu. Wiedząc, że nie mamy po co iść do Lhasy, skierowaliśmy się bar- dziej na zachód, gdzie Chińczycy nie mieli zbyt wielu żołnierzy. Trzy dni później zaatakowaliśmy grupę dwudziestu żołnierzy i robotników, budujących drogę.

Na początku ósmego miesiąca dotarliśmy do górnego biegu rzeki Widmo, gdzie przyłączyliśmy się do oddziału partyzantów Drango Gungdy, których spotkaliśmy kiedyś w Sethaku. Było ich ponad dwustu i choć stoczyli wiele walk z Chińczykami, wyglądali znacznie lepiej niż my. Powędrowaliśmy razem do Amdo Mema w pobliżu Nakczuki, gdzie dowiedzieliśmy się, że Jego Świątobliwość Dalajlama zdołał uciec do Indii. Opowiedziano nam także o wielkim powstaniu przeciwko Chińczykom i o wycofaniu się oddziałów “Czterech Rzek i Sześciu Pasm” do Indii.

“Cztery Rzeki i Sześć Pasm” utworzono w 1958 roku w Drigu Thangu, w położonej na południe od Lhasy Lhokce. Ruch ten wyrósł z pierwszego powstania, krwawo stłumionego przez Chińczyków okrutnymi represjami i bombardowaniami wiosek i klasztorów. Oddziały “Czterech Rzek i Sześciu Pasm” składały się przede wszystkim z partyzantów i uchodźców z Khamu, którzy opuścili swoje ziemie i zbiegli do środkowego Tybetu po 1956 roku. Tłumy uchodźców w Lhasie i ich przerażające opowieści o thamzingach, mordach, torturach, gwałtach i egzekucjach niewątpliwie przyczyniły się do zaognienia sytuacji w stolicy.

Powstanie w Lhasie wybuchło w marcu 1959 roku. Żołnierze ruchu oporu odeskortowali Jego Świątobliwość Dalajlamę do granicy z Indiami. To był najważniejszy cel — gdyby Jego Świątobliwość nie dotarł bezpiecznie do Indii, Tybetańczycy musieliby zapomnieć o jakichkolwiek marzeniach o niepodległości.

Na wieść o tych wydarzeniach postanowiliśmy przedostać się do Indii przez zachodni Tybet i Nepal. W Cala Dzongu stoczyliśmy jeszcze jedną potyczkę z Chińczykami. Jeden z naszych zginął, ale dostaliśmy pięciu czerwonych.

Pod koniec dwunastego miesiąca dotarliśmy do obozowisk koczowników w Nakcangu, gdzie zgromadziło się około tysiąca mężczyzn, którzy wydali wojnę Chińczykom. Dowodził nimi potężny, sędziwy wódz nomadów, który pałał śmiertelną nienawiścią do komunistów. Koczownicy hojnie obdarowali nas pożywieniem — dzięki nim przypomnieliśmy sobie, jak smakują campa, masło i ser.

Na początku drugiego miesiąca w 1960 roku, już bez problemów, przekroczyliśmy Dziakpa La, Przełęcz Rabusiów i znaleźliśmy się w Nepalu.

Nagie skały smagał dziki wiatr, ciskając między głazy kłęby zlodowaciałego śniegu. Ponurego pustkowia nie ożywiało nawet jedno źdźbło trawy. Pochyliłem się w siodle i wtuliłem twarz w grzywę konia, kryjąc się przed wściekłym wichrem, pędzącym z rykiem ku ciemnoszaremu niebu. Nagle uświadomiłem sobie, że po policzkach i spierzchniętych wargach płyną mi łzy.

Nie będę nudził Czytelnika opisem moich przeżyć na wygnaniu.

Z szesnastu osób, które wyruszyły z naszej wioski w tę straszną podróż, do celu dotarły tylko cztery...

Modlę się za nich wszystkich: za moje dziecko, żony, przyjaciół i za tych, którzy pozostali w naszym nieszczęśliwym kraju.

To wszystko, co może zrobić starzec — modlić się. Czytelniku, proszę cię tylko o jedną łaskę: przyłącz się do tej modlitwy o szybki kres cierpień mego narodu, o jego wolność...

1. Samica jaka.

2. Zwyczaj składania w ofierze wody zapoczątkował indyjski pandita Atiśa, który na pytanie uczniów o ofiary, jakie powinni składać Buddzie, odpowiedział, że woda w Tybecie jest tak czysta, że będzie idealną ofiarą. Ofiara z czystej wody symbolizuje także równość wszystkich wiernych, niezależnie od ich pozycji czy majątku.

3. Zamek lub forteca; zwykle siedziba władz okręgu.

4. “U” to nazwa prowincji, w której leży Lhasa.


Home Aktualności Raporty Teksty Archiwum Linki Pomoc Galeria
 
NOWA STRONA (od 2014 r.)