Szczyt tybetańsko-chiński z perspektywy Fistaszków

Dziamjang Norbu

30 września 2002


 
Mimo że mały świat Tybetańczyków i przyjaciół Tybetu jest bardzo eklektyczny, obawiam się, że może w nim nie być zbyt wielu fanów świętej pamięci Charlesa Schulza i jego cudownych komiksów o Fistaszkach. Jeśli jednak są, proszę, by przypomnieli sobie znaną, powtarzaną w wielu wariantach historyjkę, która posłużyła mi za swego rodzaju parabolę, ilustrującą podobną niezdolność tybetańskich przywódców do wyciągania wniosków z trudnych, często bolesnych, doświadczeń.

Wszystkie te historyjki sprowadzają się w zasadzie do jednej, która wygląda mniej więcej tak: Lucy stara się przekonać Charlie’go Browna do wzięcia rozbiegu i kopnięcia piłki (takiej z amerykańskiego futbolu), którą, niczym profesjonalni gracze, stawia dlań na ziemi i utrzymuje w odpowiedniej pozycji paluszkiem. Charlie Brown walczy ze zrozumiałą podejrzliwością, gdyż dawał się na to nabrać setki razy, a Lucy zawsze w ostatniej chwili zabierała piłkę. Lucy jest jednak uparta i powoli rozwiewa wątpliwości Charlie’go. W rękawie trzyma asa, ostateczny argument: “Spójrz mi w oczy Charlie. Czy te oczy mogą kłamać?”. I w końcu stary, dobry Charlie Brown zgadza się. Pędzi ze wszystkich sił – z kącika ust wystaje mu koniuszek języka – i składa się do potężnego wykopu. Lucy, ma się rozumieć, w ostatniej chwili zabiera piłkę, a Charlie fika koziołka i ląduje na plecach. Na ostatnim obrazku Lucy pochyla się nad półprzytomnym Charlie’m i pyta: “Czyż zaufanie nie jest czymś naprawdę cudownym?”.
 

Muszę się przyznać, że pisałem już o Fistaszkach. W 1994 roku. Tamten artykuł również dotyczyły wizyty Gjalo Thondupa w Chinach, w którego ślady, jak teraz, rychło podążyła oficjalna delegacja rządu tybetańskiego. Zjawisko wizyt wysłanników Dalajlamy w Chinach i Tybecie – i towarzyszący im zgiełk – nie jest przecież niczym nowym. W rzeczy samej było ich tyle, że mógłbym pewnie odgrzebać stary tekst, który napisałem z okazji pierwszej wycieczki, i publikować go raz po raz. Myślę, że nikt by się nie zorientował. Nie obawiajcie się jednak, nie zrobię tego. Zacytuję tylko fragment, żeby pokazać, skąd wzięły się Fistaszki.

“Ilekroć sprawa Tybetu nabiera rozgłosu, czy to za sprawą demonstracji w Lhasie czy przyznania Dalajlamie Pokojowej Nagrody Nobla, Chińczykom niemal nieodmiennie udaje się odwrócić uwagę świata przy pomocy gładkich anonsów prasowych, w których deklarują gotowość podjęcia rozmów z Dalajlamą albo jego przedstawicielami. Na wieść o tym sympatycy Tybetu oddychają z ulgą i sytuacja zostaje skutecznie rozładowana. W Dharamsali obwieszcza się wyjazd delegacji, a wszystkie koterie zawzięcie intrygują, by wepchnąć do niej swojego człowieka. Nic, ma się rozumieć, z tego nie wynika. Jednak raz na jakiś czas delegacja faktycznie dojeżdża do Pekinu. I zawsze wraca do Dharamsali półprzytomna – z miną leżącego na ziemi Charlie’go Browna”... itd. itp. (Tibetan Review, marzec 1994).

O cóż więc szło tym razem Pekinowi, gdy zapraszał Gjalo Thondupa i oficjalną drużynę z Lodi Gjarim et al.? Każdy w miarę inteligentny człowiek zdaje sobie przecież sprawę, że Chiny nie mają najmniejszego zamiaru układać się z Dalajlamą ani z żadnym przedstawicielem rządu emigracyjnego. Bodaj przed tygodniem Radio Free Asia przeprowadziło wywiad z historykiem Ceringiem Szakją i ze mną, pytając, oczywiście, o pobudki Pekinu.

Cering odparł, że głównym powodem wystosowania zaproszenia jest zapewne zbliżająca się wizyta Jiang Zemina w Stanach Zjednoczonych. Jego ostatni przyjazd do tego kraju zupełnie zepsuły potężne, hałaśliwe i szczegółowo opisywane przez media demonstracje organizowane przez Tybetańczyków i przyjaciół Tybetu. Siła protestów skłoniła prezydenta Clintona do powiedzenia Jiangowi, że powinien rozmawiać z Dalajlamą. Potem powtórzył jeszcze ten apel na szczycie w Pekinie. Jeśli więc podczas tej wizyty jakiś amerykański prezydent, czy ktokolwiek inny, powie Jiangowi, że powinien rozmawiać z Dalajlamą, ten zupełnie spokojnie będzie mógł odpowiedzieć, że właśnie to robi, bagatelizując w ten sposób cały problem.

Nie tylko uważam, że Cering-la ma w stu procentach rację, ale i obawiam się, że wizyta delegacji w Chinach i Tybecie – oraz wszystkie wywołane przez nią nadzieje i rozterki wśród Tybetańczyków i ich sympatyków – poczyni ogromne szkody w ruchu na rzecz Tybetu. Wiem na pewno, że wykoleiła już wielką kampanie SFT. Słyszałem też mgliste, lecz bardzo niepokojące pogłoski, że Dharamsala zamierza zwrócić się do wszystkich Tybetańczyków i organizacji wspierających Tybet o nieorganizowanie protestów podczas wizyty Jianga w USA.

O tym, że Chiny nie zamierzały rozpocząć prawdziwych negocjacji, najlepiej świadczy konsekwentne, oficjalne bagatelizowanie wizyty – którą ciągle nazywano “prywatną” – oraz bezustanne powtarzanie, że polityka Pekinu wobec Dalajlamy nie uległa zmianie. W oświadczeniu przekazanym agencji AFP (28 września) Lodi Gjari, główny wysłannik, powiedział, że delegaci “szczerze wymieniali poglądy” z urzędnikami w Pekinie, którzy nie zmienili stanowiska w sprawie NIEOTWIERANIA dialogu z Dalajlamą. Gjari dodał również, że Chińczycy powtarzali “znane stanowisko rządu Chin w sprawie dialogu z Jego Świątobliwością Dalajlamą”.

Jeżeli uważnie przeczytamy jego oświadczenie i inne doniesienia i wytniemy z nich – najlepiej przy pomocy grubego czarnego mazaka – całe pustosłowie, radosny szczebiot pełen ogromnych (choć zupełnie płonnych) nadziei oraz napompowane frazesy o “przełomowych wizytach”, “szczerych rozmowach” i “nowych rozdziałach w relacjach” – zostanie nam nagi, zimny fakt: Chiny nie chcą nawet myśleć o jakimkolwiek dialogu w sprawie Tybetu.

Gjari, oczywiście, bardzo chce wrócić do Pekinu. “Jesteśmy w pełni świadomi, że celu tego nie da się osiągnąć w trakcie jednej wizyty”, powiada. Jasne, że nie. To chyba możliwe, że jakiś chiński urzędas rzucił od niechcenia: “Wpadnij jeszcze” albo “Wpadnij za rok”. Takie słowa rzeczywiście mogły paść, bo po powrocie delegatów do Dharamsali, tybetański rząd emigracyjny “wyraził nadzieję, że negocjacje w sprawie większej autonomii Tybetu będą mogły rozpocząć się przed lipcem” (AP, 28 września). Skoro Chińczycy dali bardzo jasno do zrozumienia, że nigdy nie będą negocjować, ale wysłannicy mogą do nich znów przyjechać w lipcu przyszłego roku – wypada zadać sobie pytanie: dlaczego w lipcu?

Na początku listopada rozpocznie się proces zasadniczych zmian w chińskich władzach; ster przejmie czwarta generacja (pierwsza – to ta od Mao). Według Zonga Hariena (pseudonim partyjnego aparatczyka), którego książkę na ten temat Disidai (“Czwarta generacja”) – opublikuje za miesiąc chińskie wydawnictwo z USA, zmieni się nie jeden czy dwóch liderów, ale cała najwyższa sfera. Ostatnie nominacje w strukturach armii i rządu zostaną nadane w marcu 2003 roku, kiedy do formalnie zaakceptuje je Zgromadzenie Przedstawicieli Ludowych. W lipcu będziemy więc mieć w Pekinie zupełnie nowy reżim i szczerze wątpię, by znalazł on czas na bezsensowne spotkanie, które mogła, mimochodem, naznaczyć poprzednia administracja, by “separatyści nie zakłócili ostatniej oficjalnej wizyty byłego prezydenta w Stanach Zjednoczonych.

Z równowagi wytrąca mnie tylko to, ba, napawa palącym wstydem, że naszych ograniczonych, pochlipujących, zalęknionych przywódców i “dyplomatów” wyprowadził w pole – jak dzieci – nie jakiś demonicznie przebiegły dr Fu Manchu, ale taki tani, oczywisty trik. Boję się, że nawet trudno nazwać to trikiem. Wygląda na to, że nasi przywódcy coraz bardziej wyrabiają sobie odruchy warunkowe. Kłania się Pawłow. Dziś Pekin musi tylko pstryknąć palcami, a brat Dalajlamy i inni wysłannicy natychmiast przebierają nóżkami. Nie zadając żadnych pytań.

Ta deklaracja dan xiang siczyli, jak pięknie ujmują to Chińczycy, jednostronnej miłości” – tybetańskich przywódców jest tak rozdzierająco żałosna, że graniczy z masochizmem. Agencja AP, na przykład, doniosła 28 września, że tybetański rząd emigracyjny oświadczył w sobotę, że chińscy urzędnicy po raz pierwszy traktowali tybetańskich wysłanników jak równych sobie”. Jakież to miłe z ich strony! Jak zatem traktowano poprzednie delegacje? Musiały bić pokłony? Albo całować Chińczyków w dupę?

Chińczycy zawsze mieli złe zdanie – o ile, oczywiście, nie traktowali ich z jawną pogardą – o “barbarzyńskich wysłannikach”, którzy przybywali do Czang’anu lub Pekinu, by złożyć hołd” cesarzowi. Postawa ta zakorzeniona jest w tradycyjnym, rasistowskim, sinocentrycznym i zupełnie bezpodstawnym przekonaniu o wyższości chińskiej kultury. Tybetańscy ministrowie, tacy jak wielki Gar Tongcen, błyszczeli na dworze Tangów inteligencją, przebiegłością i dyplomatycznymi zdolnościami. Tybetański minister, który przeszedł do historii pod nadanym mu przez chińskiego kronikarza imieniem Żong-Zong, wprawił w zdumienie cesarza głęboką znajomością chińskiej literatury i języka. Bądźmy jednak sprawiedliwi. Wśród licznych tybetańskich, mongolskich czy ujgurskich dygnitarzy, którzy odwiedzali stolicę Chin, musieli być przecież i ludzie głupi, służalczy czy wręcz skorumpowani (na takich misjach można było dobrze zarobić i dorobić handlem), zasługujący zapewne na miano “barbarzyńców”. Społeczność tybetańska potraktuje dzisiejszych wysłanników z podobną pogardą, jeśli uzna, że się sprzedali. Jeżeli wykonają rozkazy Pekinu i poproszą rząd emigracyjny o zatrzymanie wszystkich demonstracji i protestów podczas wizyty Jiang Zemina w Stanach Zjednoczonych, historia z pewnością osądzi ich znacznie surowej.

Proszę wszystkich Tybetańczyków, przyjaciół i aktywistów, by całe to zamieszanie nie odebrało im ducha. Witajcie Jianga wszędzie tam, gdzie się pojawi. Niech wasze okrzyki rozdzierają uszy, niech wypełnią się ulice, latają zgniłe pomidory, policjanci nacierają w oparach gazu łzawiącego – wszystko to na tak bezprecedensową skalę, by stary Jiang zapamiętał sobie, że jeśli nawet uda mu się ogłupić kilku naszych liderów lub ułożyć z nimi, to naród tybetański i jego wypróbowani przyjaciele nigdy – nigdy, nigdy, nigdy – nie zrezygnują z walki o niepodległość Tybetu i sprawiedliwość.


[powrót]