Sądowe sztuczki hańbą chińskiego wymiaru sprawiedliwości
Oser
Przed zeszłorocznymi igrzyskami olimpijskimi pojawił się film zatytułowany „Pożegnanie ze strachem", ukazujący prawdziwe nastawienie Tybetańczyków wobec polityki władz i pekińskiej olimpiady oraz marzenia o powrocie do kraju Dalajlamy. Autor, zwykły Tybetańczyk Dhondup Łangczen, został zatrzymany podczas marcowych niepokojów i ślad po nim zaginął. Jego asystent Golog Dzigme też trafił za kraty, ale został warunkowo zwolniony.
Niedawno okazało się, że Dhondup Łangczen przetrzymywany jest w areszcie śledczym w Silingu, w prowincji Qinghai. Jego krewnym udało się wynająć adwokata Li Dunyonga z pekińskiej kancelarii Gongxin, który w zeszłym roku wraz z dwudziestoma innymi prawnikami podpisał petycję, publicznie ogłaszając gotowość reprezentowania zatrzymanych Tybetańczyków. Li był właśnie w Silingu, gdzie zdołał uzyskać jedno widzenie z klientem, jednak lokalne biuro sprawiedliwości i władze w Pekinie wywierają ogromną presję i nie pozwalają mu przyjąć sprawy, utrzymując, że musi prowadzić ją ktoś z Qinghai. Li mógł więc tylko wrócić do Pekinu.
Jego zdaniem Dhondup Łangczen sądzi, że jest niewinny i że zostanie potraktowany sprawiedliwie. Li uważa, iż nakręcenie filmu nie może zostać uznane za przestępstwo i nie wyobraża sobie wyroku skazującego. Tyle że ostatni trend polegający na odsuwaniu od tybetańskich spraw prawników ze stolicy, może świadczyć o tym, że władze szykują się do ogłoszenia drakońskiej kary, w czym pomoże im dyspozycyjny adwokat.
Podobnie wygląda sytuacja w prowincji Gansu, gdzie 21 maja na niejawnej rozprawie Pośredni Sąd Ludowy skazał dwóch mnichów z klasztoru Labrang w prefekturze Kanlho. Cultrim Gjaco dostał dożywocie za zbrodnię „dzielenia macierzy", a Diki piętnaście lat więzienia za „podżeganie" do tegoż. Obaj złożyli apelacje i są obecnie przetrzymywani w areszcie śledczym Biura Bezpieczeństwa Państwa. Ponieważ poprzednio skazanych reprezentował adwokat z urzędu, rodziny robiły wszystko, żeby wynająć Li Fangpinga z pekińskiej kancelarii Ruifeng. W kwietniu i maju Li bronił Tybetańczyków uwięzionych w związku z zeszłorocznym „incydentem"; to będzie jego trzecia sprawa.
Li spotkał się z rodzinami skazanych 18 czerwca, wziął od nich upoważnienia i, w ramach przygotowań do rozprawy apelacyjnej, dokumenty z pierwszego procesu. Tego samego dnia udał się do aresztu, by dopełnić formalności wymaganych do uzyskania zgody na widzenie. Areszt, jak wspomniałam, należy do kompleksu Biura Bezpieczeństwa Państwa. Strażnik przy bramie powiedział Li, że aby wejść, musi być z kimś umówiony. Po dłuższej dyskusji powtórzył mu to niejaki Xie Tao (funkcja nieznana), który wydawał się odpowiadać za bezpieczeństwo budynku. Adwokat zadzwonił więc do pracownika aresztu, który oświadczył, że najpierw musi uzyskać zgodę „jednostki produkcyjnej" na przyjęcie sprawy, a następnie zatelefonować ponownie. Li powoływał się na kodeks postępowania karnego, ustawę o adwokaturze i przepisy wszelkich ministerstw oraz komitetów. Bez skutku. Za każdym razem słyszał tylko: „To są nasze regulacje wewnętrzne".
Li wrócił do Gansu 6 lipca i dwukrotnie rozmawiał z sędzią Zhengiem z Wyższego Sądu Ludowego, który będzie przewodniczył składowi orzekającemu w drugiej instancji. Zheng poinformował go, że mnisi mają już adwokata, a on - jako najęty przez krewnych - jest dopiero drugi w kolejce. Rodziny przecierały oczy ze zdumienia: mnisi nie znali w Lanzhou nikogo, nie mieli pieniędzy i wymierzono im już najsurowsze kary - jak mieliby samodzielnie znaleźć prawnika? Li, wynajęty przez krewnych, nie mógł się dostać do aresztu, jak więc ta sztuka udała się adwokatom „wybranym" na własną rękę przez mnichów? Prowadzący sprawę sędzia wie doskonale, że sąd nie przydzielił im obrońców z urzędu, musiało to więc zrobić Biuro Bezpieczeństwa Państwa. Jak, pytam, praw oskarżonych może bronić ktoś wyznaczony przez organ, który prowadził w sprawie śledztwo?
Wszystko to przypomina przypadek „podkładającego bomby Żywego Buddy" i wynajętego przez rodzinę Tulku Tenzina Delka adwokata Zhanga Sizhi. Sąd w Sichuanie nie dopuścił go do udziału w procesie, ponieważ skazany sam ponoć znalazł sobie obrońcę. Pisał o tym Wang Lixiong w „Trzech wątpliwościach w sprawie A'ana Zhaxi". Jedyna różnica polega na tym, że wtedy był to przypadek nadzwyczajny, a dziś, wydaje się, rutyna.
Po incydencie „5 lipca" w Urumczi pekiński Departament Sprawiedliwości błyskawicznie wydał instrukcję dla adwokatów. „W imię autorytetu państwa - czytamy - oraz jedności wszystkich nacji" prawnicy mają „jasno zrozumieć charakter incydentu, niewzruszenie stać na straży jedności macierzy i narodowości", „poważnie przemyśleć opinie prawne oraz nie upubliczniać swoich poglądów i teorii za pośrednictwem mediów i internetu, co mogłoby zakłócić lub wpływać na prace organów", tudzież „z rozwagą przyjmować zlecenia z Xinjiangu". Po dokładnym rozważeniu wszystkich czynników kancelarie winny „poddać się kontroli oraz stosować do wskazówek organów administracyjnych i adwokatury". Wielu chińskich prawników podejmujących się spraw związanych z naruszeniami praw człowieka pracuje w Pekinie. To właśnie oni podpisywali w zeszłym roku petycję związaną z sytuacją w Tybecie. Władze najwyraźniej robią wszystko, żeby się to nie powtórzyło.
„Adwokat musi mieć prawo do niezależnego podejmowania decyzji - mówi Li Fangping. - Niezawisłe sądownictwo pozwala na samodzielne wybieranie spraw w oparciu o własne kwalifikacje. To jest jawne mieszanie się administracji w sprawy wymiaru sprawiedliwości".
Jiang Tianyong, któremu nie pozwolono odnowić licencji za „mieszanie się" w sprawy tybetańskie, uważa, że metody są takie same, lecz tym razem władze działają znacznie szybciej. Wszystko zablokowano natychmiast po „incydencie". Tyle że jest to bezprawie. Przepisy mówią jasno: adwokat ma prawo spotykać się z klientem, a ten, jeśli wszystko odbywa się zgodnie z procedurami, wybrać sobie obrońcę.
Tybetańscy mnisi, tybetańscy świeccy, Ujgurzy - wszyscy oni są obywatelami Chin i powinni móc korzystać z prawa do jawnego, uczciwego procesu. Jeśli Chiny chcą dowieść, że - jak twierdzą - stały się państwem prawa, muszą stać na straży praw oskarżonych z prawem do swobodnego wyboru obrońcy na czele. Bez tego „rządy prawa" są jedynie pustym sloganem. Odsuwanie od spraw adwokatów pod płaszczykiem ich „samodzielnego zatrudniania" przez oskarżonych wydaje się bardzo niebezpiecznym trendem. Mam nadzieję, że zwrócą na to uwagę wszyscy, dla których znaczą coś prawa człowieka.
16 lipca 2009
Następnego dnia władze skonfiskowały komputery i zamknęły niezależny, pekiński ośrodek badawczy Gongmeng, który w maju opublikował raport ostro krytykujący politykę Chin w Tybecie. Licencje - i prawo wykonywania zawodu - straciło pięćdziesięciu trzech stołecznych adwokatów.