Gdzie są tybetańscy prawnicy?
Oser
Pod koniec maja ponad dwudziestu chińskich adwokatów straciło czasowo lub bezpowrotnie prawo wykonywania zawodu. Po zeszłorocznym „tybetańskim incydencie" ośmiu z nich - Jiang Tianyong, Cheng Hai, Li Xiongbing, Li Dunyong, Li Jinglin, Liu Wei, Peng Jian, Wen Haibo - podpisało petycję, w której (wraz z trzynastoma innymi prawnikami) deklarowali gotowość reprezentowania aresztowanych Tybetańczyków. Władze natychmiast ostrzegły ich, żeby nie wtykali nosa w sprawy tybetańskie, a departament sprawiedliwości zagroził kancelariom, że w przypadku nieposłuszeństwa nie zostaną dopuszczone do dorocznego egzaminu koniecznego do odnowienia licencji. „Zastanowimy się, jak odebrać im środki do życia", rzucił przewodniczący pekińskiej adwokatury. Słowo stało się ciałem: Teng Biao stracił licencję, Jiang Tianyong został odsunięty od egzaminu.
Przy okazji władze zakomunikowały, że „w Tybecie jest wystarczająco wielu prawników i nie potrzebują oni pomocy z zewnątrz". Weźmy to na chwilę za dobrą monetę. Faktycznie, 20 grudnia 2008 roku w lokalnej telewizji podano, że w Tybetańskim Regionie Autonomicznym pracuje dziewięćdziesięciu czterech adwokatów z siedemnastu kancelarii. Najgorsze jest jednak to, że po „incydencie" żaden z tych Tybetańczyków nie tylko nie podpisał petycji - nie udzielili też autentycznej pomocy prawnej więzionym rodakom.
Prości Tybetańczycy nigdy nie mieli świadomości własnych praw i nie wiedzieli, jak ich dochodzić. W przypadku presji politycznej sytuację dodatkowo pogarsza paniczny lęk. Władze lubią natomiast, gdy obrońców wyznaczają sądy. Mogą wtedy utrzymywać, że Tybetańczykom zapewniono pomoc prawną, choć istnieje ona tylko na papierze. W maju zeszłego roku rządowe media informowały, że trzydziestu Tybetańczyków oskarżonych o udział w lhaskim „incydencie 14 marca" reprezentuje trzydziestu jeden adwokatów. Nie dodano, że - bez wyjątku - z urzędu. Oprócz prawników lokalnych wyznaczono dwóch obrońców z Pekinu, którzy nie podpisali petycji. W takiej sytuacji łatwo wyobrazić sobie przebieg postępowania. „Kiedy weszłam do aresztu śledczego - opowiadała tybetańska adwokatka Dolkar, reprezentująca Lobsanga Samtena - podejrzanych opatrywało dwóch lekarzy. W kolejce czekało kilkanaście osób. Dwie leżały pod kroplówką". Wygląda na to, że tybetańscy więźniowie mają doskonałą opiekę medyczną. Szkoda, iż nigdzie nie dodano, że jak wynika z relacji zwolnionych, wszyscy zatrzymani byli bici i maltretowani. Niektórzy, mnisi i świeccy, stracili w ten sposób zdrowie, zmysły, a nawet życie. Osoby w stanie krytycznym przewożono czasem do szpitali, a wtedy policja groziła im drakońskimi karami za ujawnienie, że były torturowane w celu wymuszenia zeznań.
Dwudziestu jeden chińskich sygnatariuszy petycji znalazło się nie tylko pod presją władz. Do ich kancelarii przychodziły też maile od skrajnych nacjonalistów: „Czekajcie, świnie, aż was dorwę. Wychylcie tylko łeb. Każdy, kto stanie w obronie tybetańskich terrorystów, straci najbliższych i życie". Wstyd, że wśród tych, którzy się „wychylili", nie było adwokatów tybetańskich. Gdzie oni są? Dlaczego nie stać ich na to, co prawników z Pekinu i innych miast? Czyżby tamci mieli więcej odwagi? A może władze trzymają Tybetańczyków na jeszcze krótszej smyczy? Czy na wieść, że praw rodaków bronić będą stołeczni adwokaci, odetchnęli z ulgą czy raczej pokryli się rumieńcem wstydu?
Tybetańczycy naprawdę powinni zabiegać o pomoc prawną i współpracować z adwokatami, czego najlepszym dowodem są procesy Phurbu Ceringa Rinpoczego i Lamy Dzigme, których uratowała odwaga Li Fangpinga i Jiang Tianyonga z Pekinu. Czapki z głów przed nimi oraz innymi prawnikami gotowymi pomagać Tybetańczykom. I módlmy się, żeby było ich więcej.
Pekin, 8 czerwca 2009
List gończy, Lhasa, marzec 2008