Przygody miejskiego szaraczka
strona główna

Teksty. Z perspektywy Chińczyków

 

Przygody miejskiego szaraczka

***

 

Jaki to dzień mieliśmy wczoraj? Właśnie, jaki? Zapomniałem. Ostatnio nie dopisuje mi pamięć. Mniejsza o datę, chyba nigdy nie zapomnę za to tego, co spotkało mnie w ciągu tych trzech godzin, między piątą a ósmą wieczorem.

 

Czerwcowa pogoda w Pekinie przypomina twarz dziecka z zespołem Downa: zmienia się w mgnieniu oka. Wkrótce po czwartej w tym właśnie trybie bezkształtne szare chmury zlały się w spowijającą miasto pierzynę burz i pyłu. Deszcz nie przyniósł ulgi. Był wilgotny i duszny, jak smutny, rozeźlony pijak. Pachniał przy tym krwią.

 

Ja, miejski szaraczek, maszerowałem sobie chodniczkiem, analizując przewagi serwowanego przy bramie Xuanwu gulaszu z sosem sojowym nad zimnym makaronem Yanji z rogu ulicy Xin. Kluski miały dodatkowy atut w postaci przeceny skarpet naprzeciwko. Za gulaszem przemawiała z kolei panorama rozebranej południowej bramy. Sami rozumiecie - codzienne rozterki zwykłego człowieczka.

 

Te banalne myśli przeciął nagle autobus numer czterdzieści sześć, z którego uchylających się drzwi przypłynęła do mnie najpiękniejsza melodia na świecie: „Coś tam, coś tam (mówiłem, cholerna pamięć) czerwony sztandar, tyś mą dumą, radością i nadzieją, łopot twój cenniejszy niż życie me!".

 

Słodki głos zdmuchnął miraże klusek i przecen, kierując mój umysł ku sprawom wyższym, przypominając o rzeczach ważniejszych niż strawa i rozrywki, większych niż samo życie. Jakiż kaprys niebios tchnął w kilka łokci czerwonego sukna i garść geometrycznych znaków tę magiczną moc? Siłę, która każe z uśmiechem ginąć - nie, oddawać życie! - i przepełnia serce tajemniczym smutkiem - nie, wzniosłym wzruszeniem!

 

A więc w drogę! Tak, pójdę! Chcę paść na kolana przed totemem barwy krwi! Chcę go czcić, chcę sławić, chcę szeptać, że kocham nad życie! Tylko gdzie go teraz znajdę? Czyż na tym przystanku nie staje jedynka? Diabła, jak on się nazywa? Mniejsza, najważniejsze, że mają tam ludzi, którzy odprawiają wielki rytuał cały dzień, od świtu do zmierzchu. Na Placu, którego nazwa wyleciała mi z pamięci. Naprawdę jest z nią ostatnio coraz gorzej. Nic to, po prostu natychmiast tam ruszę. Won gulasze i skarpety! Tak bardzo chcę być z siebie dumny, jak siostra Peng Liyuan, która wyśpiewała ten nieśmiertelny hołd.

 

Wskoczyłem więc do środka tuż przed zamknięciem drzwi po to tylko, by odkryć, że czterdziestka szóstka nie jedzie na Plac nie do zapamiętania. Drobiazg, przesiądę się w Xidanie, póki co rozkoszując się błogosławieństwami klimatyzacji. Przy wejściu do metra mój wzrok zatrzymał się na umorusanej buzi małej kwiaciarki. Impuls zrodzony z żalu i bezczelności sprawił, że kupiłem od niej białą chryzantemę. Nigdy bym nie zgadł, jaki los zgotuje mi ten poryw.

 

- Przepraszam, obywatelu, poczekajcie. Co tam macie napisane na koszulce? - zapytał mnie miły policjant.

 

- Prawdę mówiąc, nie mam pojęcia. Wy mi powiedzcie - odparłem.

 

- Faktycznie, nic. Możecie iść - powiedział, odwracając się na pięcie.

 

Koszulkę dali mi w szkole, zwyczajnie sknocili coś w napisie. Zaciekawiło mnie tylko, że funkcjonariusz na służbie miał czas zajmować się takimi bzdurami. Wstyd, panie oficerze!

 

Zaraz jednak o nim zapomniałem. Tak! Czyż to nie ów Plac, którego nazwa płata figle mojej pamięci? Jaki on wielki i piękny! Majestatyczny widok psuje tylko nadymająca się szara chmura. Sztandar, który kocham i którego zew mnie tu wezwał, musi być już blisko. Wkraczałem na Plac z sercem przepełnionym szacunkiem.

 

Na posterunku, który strzeże nas przed terrorystami, oddałem do prześwietlenia cały dobytek: książkę i chryzantemę. I wtedy wydarzył się cud. Drugim końcem maszyna wypluła tylko księgę. Kwiat zniknął! Czary - albo w środku urządzenia ukrywał się roślinożerny potwór.

 

A może po prostu coś się zacięło. Ryzykując napromieniowanie, wcisnąłem głowę do środka, wydobyłem chryzantemę i ruszyłem przed siebie, lecz - nie wierzyłem własnym oczom - drogę zagrodziło mi czterech zdenerwowanych policjantów i dwóch żołnierzy (diabła tam, znów wyleciała z głowy nazwa formacji). Wyhodowano kwiaty masowego rażenia czy wyglądałem jak Bin Laden?

 

- Ilu was jest? - zapytał jeden z policjantów.

 

- Proszę? Nie rozumiem - wykrztusiłem. Dlaczego uznał, że mam towarzystwo? Jak do tego doszedł? Nie wyglądał na detektywa jasnowidza z komedii kryminalnej.

 

- Ilu was jest? Ilu was jest? - powtarzał jak uszkodzona płyta.

 

- Jakich „was"? Nie ma żadnych „was". Jestem sam.

 

- Po co wam ten kwiat?

 

- Nie wolno posiadać kwiatów? - naprawdę nic nie rozumiałem.

 

- Dowód.

 

- Nie wziąłem.

 

- Zaczekajcie, musimy ustalić tożsamość.

 

- Mój numer to 11... - ale zanim skończyłem, prorok odmaszerował, jak gdyby mógł się obyć bez tak przyziemnych danych. Jednak był jasnowidzem! W tej samej chwili wyrósł przy mnie cywil, który, dziwna rzecz, pozostawał w najlepszej komitywie z podążającym za nim żołnierzem.

 

- Co to za książka?

 

- Dostojewski.

 

- Kto to taki? - chciał wiedzieć pogodny cywil. - Mogę zajrzeć?

 

- Oczywiście, proszę bardzo.

 

- Nic takiego - orzekł, przerzuciwszy kilka stron. - Co robicie na Placu?

 

- Chcę obejrzeć ceremonię opuszczania sztandaru.

 

- Po co przynieśliście białą chryzantemę?

 

- Prawo tego zabrania?

 

Cywil zasępił się i zamilkł. Jego mundurowy cień przygryzł wargę, jakby się bał, że wybuchnie śmiechem.

­

 

- Czym się zajmujecie?

 

- Niczym. A pan? Zwiedza?

 

- Nie, pracuję.

 

- Naprawdę? Gdzie?

 

- Tutaj - machnął rękę w stronę roślinożernej maszyny.

 

- W prześwietlaczu? - mundurowy nie wytrzymał i zarechotał. Cywil posłał mu krzywe spojrzenie.

 

- Skąd jesteście?

 

- Z Pekinu - odparłem. - A pan?

 

- Z Liaoningu.

 

- Z wyspy Hulu?

 

- Spod góry Maan.

 

- Naprawdę? Byłem tam kiedyś...

 

Kiedy nasza młoda przyjaźń zaczęła nabierać rumieńców, czar prysł za sprawą powrotu proroka. Najwyraźniej jego dar chwilowo szwankował, ponieważ zaprosił mnie „na punkt" w celu komputerowej weryfikacji danych. Chwyciłem więc książkę oraz chryzantemę i chwilę później znalazłem się w zaparkowanym na Placu policyjnym samochodzie.

 

Klimatyzacja działała doskonale, ale strasznie śmierdziało papierosami. W środku siedziała cioteczka ze smutną miną i słuchawkami w uszach. Ukłoniłem się grzecznie domniemanej pokrewnej duszy bez dowodu w torebce. Już otwierałem usta, by przekląć wspólnego pecha, gdy zapytała z uśmiechem:

 

- Ile macie lat?

 

- Dwadzieścia pięć.

 

- Chodzicie do szkoły?

 

- Skończyłem.

 

- Po co przynieśliście na Plac kwiaty?

 

- Jeden. Chciałem obejrzeć opuszczanie sztandaru. Panią też ciekawią kwiaty?

 

- Mogę go obejrzeć?

 

- Jasne.

 

- Gdzie kupiliście chryzantemę?

 

- Na Xidanie. Za grosze.

 

W ręku cioteczki pojawiła się nagle krótkofalówka:

 

- Uwaga, uwaga, na Xidanie ktoś sprzedaje białe chryzantemy.

 

Byłem w takim szoku, że prawie przestałem myśleć o jasnowidzu.

 

Po co kobieta w wieku mojej matki i bluzce w kwiaty miałaby w wolnych chwilach siadywać w policyjnym radiowozie? Dlaczego interesowały ją chryzantemy? I czemu dzieliła się ze światem swoimi odkryciami przez nadajnik? Jeśli na zasmarkaną kwiaciarkę nie zwracały uwagi nawet służby miejskie, czym zafascynowała tę niewiastę? Wreszcie, po co zwykłej kobiecinie słuchawki i krótkofalówka?

 

- Czy ta chryzantema coś znaczy? - przypomniała sobie o mnie.

 

- Znaczy? Nigdy się nad tym nie zastanawiałem.

 

- No jakże. Każdy kwiat ma znaczenie. Weźmy różę. Każdy wie: miłość. A chryzantema?

 

- Chwytam. Może dobroć, czystość albo szczęście?

 

- Ale ona jest biała.

 

- Prawda. One zwykle są białe, żółte, purpurowe...

 

- Białe chryzantemy składa się ku pamięci? Pod pomnikami? - miała swoją teorię cioteczka.

 

- Pod pomnikami? Tak pani myśli? Pamięci czego?

 

Zanim odpowiedziała, do samochodu dosiadł się prorok i dwóch gości, którzy wyglądali na jego kolegów z siłowni. Cioteczka oświadczyła, że idzie coś przegryźć i rzuciła mi przeciągłe, pożegnalne spojrzenie.

 

- Ten chłopczyk jest w wieku mojego syna. I siostrzyczki Xianglin z Lu Xuna.

 

Prorok znów wyszedł, zostawiając mnie z kulturystami: miłośnikiem rzeki i stryjkiem. Pierwszy zadał mi kilka pytań i trzasnął drzwiami, przekazując pałeczkę najwyraźniej znacznie ważniejszemu stryjowi.

 

- Po co przynieśliście na Plac kwiat?

 

- Przyszedłem obejrzeć opuszczanie flagi.

 

- Macie dwie możliwości: zostawić chryzantemę i iść pod sztandar albo zabrać się z kwiatkiem do domu.

 

- Dobrze zrozumiałem? Prawo zabrania przyglądania się fladze narodowej z kwiatami w ręku?

 

- Nic takiego nie powiedziałem. Po prostu wykonuję rozkazy.

 

- Wykonuje pan rozkaz niedopuszczania do masztu nikogo z kwiatami?

 

- Nie. Wydano nam polecenia związane z sytuacją.

 

- Ale dlaczego? Komu może zaszkodzić biała chryzantema? Z pewnością nie ma jej na liście niebezpiecznych przedmiotów.

 

- Jakie „dlaczego"? Na co one komu w stanie wojennym? - uprzejmość i cierpliwość stryjka wyparowały nagle bez śladu.

 

- Na Placu ogłoszono stan wojenny? Nie widziałem żadnych obwieszczeń.

 

Otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale najwyraźniej zmienił zdanie.

 

- Szanujecie mnie? - zapytał miękko po dłuższej chwili. - Tak po ludzku, szanujecie?

 

- Ależ oczywiście. Przecież, zwracam się do pana „pan".

 

- W takim razie, zróbcie zaraz, co radzę.

 

- Szanuję prawo, szanuję pana, ale jeśli mam się zastosować do tego polecenia, chcę znać paragraf. Jakie przepisy zabraniają noszenia chryzantem?

 

Odpuśćmy sobie zapis dyskusji ze stryjkiem (czyli policjantem Wang Kunem, numer służbowy 051911) o korelacji wysokości podatków i wolności słowa. Pomińmy milczeniem niezliczone pytania korowodu wścibskich postaci, które z nudów wsiadały do samochodu, oraz subtelności wywodów na temat konieczności noszenia na sercu dowodu po przekroczeniu progu domu. Powiedzmy tylko, że godzinę później, przeklinając w myślach jakość służby ludowi (wciąż nie potrafili sprawdzić jednego głupiego numeru) i tłumiąc żal za niewidzianym sztandarem, zabrałem swoją książkę tudzież chryzantemę i podreptałem za jadącym pod prąd radiowozem na „komisariat".

 

Ten budynek, dziwna rzecz, nie miał żadnego numeru. Przez drzwi płynął strumień pachnących warzywami, eskortowanych przez brzuchatych policjantów wieśniaków, podejrzanych typków ze słuchawkami w uszach i wreszcie tych ostatnich, najbardziej enigmatycznych, opalonych mężczyzn, którzy podpierają mury, przypatrują się wam spod półprzymkniętych powiek i sprawiają, że natychmiast pragniecie przejść na drugą stronę ulicy. W końcu nikt nie tęskni za spotkaniem z agresywnym psychopatą. Te ponure rozważania przerwał głos, jak się okazało, podążającego za mną krok w krok i pokazującego palcem ciemny korytarz miłośnika rzeki.

 

- Zachodźcie, zachodźcie, trzeba sprawdzić dane.

 

- Jeszcze czegoś nie wiecie?

 

- Co miałbym wiedzieć?

 

- System komputerowy powinien znaleźć mój numer w ułamku sekundy.

 

- System nie działa. Nie mamy dostępu do sieci - odwrócił wzrok miłośnik.

 

- Nie przystoi tak zmyślać funkcjonariuszowi na służbie.

 

- Wstyd! Jeśli mi nie wierzycie... - miałem wrażenie, że naprawdę gotów się rozpłakać.

 

- Dobrze, już dobrze. Przecież idę.

 

Przerażony perspektywą męskich łez, wkroczyłem w cuchnący korytarz, czując na plecach oddech kulturysty. Minęliśmy kilku chlipiących, jak mi się zdawało, prowincjuszy i trafiliśmy do intrygującego pomieszczenia. Żadnych komputerów ani telefonów - tylko krzesła, biurko, ryza papieru, pieczątka, poduszka z czerwonym tuszem, kilka kamer i kraty w oknach.

 

- Siadajcie - powiedział kark, wskazując krzesło.

 

- Co tam? - na scenie pojawił się nowy bohater, dość młody (trzydziestka), w mundurze, nazwijmy go proto-policjantem.

 

- Ten z kwiatem - odparł kulturysta, łypiąc na mnie spod oka.

 

- Po co przyszliście na Plac? - przysiadł się do mnie z uśmiechem nowy.

 

- Od razu chciałem podać wszystkie dane. Chciałem zobaczyć flagę, zapomniałem dowodu.

 

- Ale dlaczego z białym kwiatem? - wciąż się uśmiechał.

 

- Lubię chryzantemy.

 

- Naprawdę?

 

- Tak, mam ich mnóstwo w domu.

 

- Gdzie mieszkacie? - przeszedł do rzeczy. Do pokoju zajrzał mężczyzna w wojskowym mundurze i bez słowa usiadł za karkiem.

 

- Na Haidianie.

 

- Dlaczego przyszliście dziś oglądać flagę?

 

- Bo wczoraj nie miałem czasu i nie wiem, co będzie jutro.

 

- A może przynieśliście kwiat, żeby coś uczcić - najwyraźniej podniecił się śledczy.

 

- Proszę? Nie mam pojęcia, o czym pan mówi. Może jaśniej - byłem coraz bardziej zagubiony.

 

- Dziś jest czwarty czerwca - w oczach policjanta płonął ogień.

 

- Czwarty? Czerwca? I co z tego? - wytrzymałem jego spojrzenie.

 

Proto zamilkł.

 

- Proszę, co jest szczególnego w czwartym czerwca? - zapytałem głośniej, ale nikt mi nie odpowiedział. Kark udawał, że szuka czegoś w komórce. Znów otworzyły się drzwi.

 

- Mieszkacie na ulicy xxx na Haidianie? - zapytał łysy bez okolicznościowych „dzień dobry".

 

- Nie - odparłem.

 

- A gdzie dokładnie? - sięgnął do kieszeni po długopis.

 

- Czy mógłbym zobaczyć pańską odznakę?

 

- Nie mam przy sobie. Czekam - rzucił niecierpliwie.

 

- Najpierw muszę zobaczyć odznakę.

 

Łysy wiedział, że zlekceważył procedury, wycofał się więc po odznakę numer 05114, Wang coś tam (nie doczytałem). Podałem mu adres.

 

- Zatrudniony?

 

- Niezatrudniony. Pracuję na własny rachunek.

 

- Miejsce pracy rodziców?

 

- Od dość dawna jestem pełnoletni. Nie są moimi opiekunami. Mają swoje życie, ja swoje.

 

Łysy wyszedł, mamrocąc coś pod nosem.

 

Musiałem długo czekać, bo zdążyłem przeczytać pół książki. W międzyczasie na scenie pojawiły się dwie osoby: kobieta, która sprawiała wrażenie lekko zaburzonej (mówiła, że przyśnił się jej pewien przywódca i kazał szukać się przy - cholera, znów ta pamięć - przy jakiejś bramie) oraz mężczyzna w średnim wieku z tablicą z napisem „22. Dzień Nauczyciela". Był bardzo zdenerwowany i robił wszystko, co kazali policjanci. Oboje znikli w towarzystwie funkcjonariuszy, którzy mimochodem rzucili nazwę jakiegoś tam urzędu.

 

- Ludzie są dziwni - powiedziałem, zamykając książkę.

 

- Czemu? - zainteresowali się jednocześnie kark i wojskowy mundur.

 

- Tak beztrosko, ochoczo wychodzą z obcymi.

 

Nikt mi nie odpowiedział.

 

W końcu, z nudów, przypomniałem sobie klasyczny dialog z filmu o porywaczach (a i wciąż zdążyłbym na ceremonię ze sztandarem).

 

- Dlaczego nie ma jeszcze oficera, który sprawdzał moje dane?

 

- Wróci, kiedy nadejdzie czas.

 

- Przecież minęły już całe wieki. Co on robi?

 

- Ależ skąd. Po prostu system działa powoli.

 

- Ma pan dzieci? - zapytałem.

 

- Nie - odparł wojskowy.

 

- Ale będzie pan miał. Co pan odpowie, jak spytają kim pan jest?

 

Milczał.

 

- Kłamcą - wycedziłem. - Tatuś kłamie.

 

Z jakiegoś powodu wszyscy wybuchli śmiechem.

 

- Wy możecie sobie chociaż poczytać, a ja czekam tu z wami jak głupi - powiedział kark.

 

- Chcecie? Podaruję ją wam - ale on zbył mnie machnięciem ręki.

 

- A zostawicie kwiat? Zostawcie i pójdziecie do domu? - wtrącił policjant.

 

- Nie zostawię, ale może mógłbym komuś podarować.

 

- Dacie go mnie? - spytał z nadzieją.

 

- Nie - odparłem z godnością. - Pana nie lubię.

 

Minęła ósma (i druga godzina mego pobytu na „komisariacie"). Udrękę nudy dzielili ze mną tylko proto, kark i mundur wojskowy. Łysy, który miał sprawdzić dane, nie wracał. Powoli zacząłem godzić się z myślą, że przyjdzie mi zrewidować czołobitny, nabożny stosunek do flagi. A wszystko przez to, że zapomniałem dowodu i niosłem kwiatek! Nagle do pokoju wpadł łysy, ale nie sam. W dwuosobowej eskorcie był jak żywcem wyjęty z trzeciego aktu „Herbaciarni". A i B, choć ledwie dwaj, mieli wszystkie atrybuty szeregu.

 

- Idziemy - warknął A.

 

- Dokąd? - spytałem.

 

- Na xxx, przecież tam mieszkacie. Jesteśmy z waszego komisariatu - wyjaśnił B.

 

- Sam trafię do domu.

 

- Dajcie już spokój. Jesteśmy samochodem. Chyba nie jechaliśmy na próżno?

 

- Ja nikogo o nic nie prosiłem. I nawet nie wiem, kim jesteście. Pokażcie legitymacje.

 

- Nie mamy legitymacji - nerwowo oblizał ślinę B.

 

- Jakże to tak, bez legitymacji? - popatrzyłem z wyrzutem na milczącego łysego.

 

- Nie wiecie, gdzie jesteście? - powiedział A. - Pójdziecie, gdzie wam każemy.

 

- Nie wiecie, gdzie jesteście? A jeśli tylko udajecie policjantów? Dzwonię pod dziewięćset jedenaście. Nosicie ten sam mundur, ale znać różnicę - teraz zwracałem się tylko do łysego, który natychmiast opuścił pokój w towarzystwie swoich nowych towarzyszy.

 

Wrócił po chwili i powiedział cicho:

 

- Możecie jechać. Potrzebny transport?

 

Zza jego pleców wyłonił się A, potrząsając odznaką.

 

- Powolutku - poprosiłem. - 041128.

 

Łysy złapał go za rękę:

 

- Nic się nie dzieje. Jesteście wolni. I pamiętajcie, jeśli zechcecie złożyć kiedyś kwiaty, skontaktujcie się najpierw z odpowiednim urzędem.

 

- Kto mówi, że chciałem składać kwiaty? Chodziło mi tylko o flagę.

 

- Powiedziałem: „jeśli" - warknął łysy.

 

- Nigdy nie będę składać żadnych kwiatów.

 

- I świetnie - usłyszałem, nim zdążyłem skończyć.

 

- Jak możecie tak mówić? Widzicie w tym jakiś interes społeczny? - nie zamierzałem ustąpić.

 

- Udawajcie, że nic nie powiedziałem. Jesteście wolni.

 

Pożegnałem się z karkiem, dziękując za wspólnie spędzone popołudnie. Czekał ze mną, prawie we łzach, bo godzinami mógł mi się tylko przyglądać, a ja czytałem, ponieważ nie miałem nic innego do roboty. Wypocone na siłowni bicepsy zdały się psu na budę. Odprowadzili mnie do drzwi tego przedziwnego „komisariatu", a na koniec łysy wskazał mi uprzejmie postój taksówek.

 

- Do widzenia.

 

- Do widzenia.

 

Niepojęte. Jaka procedura każe policjantom jechać przez pół stolicy, żeby odwieźć mnie do domu? Czy w ogóle sprawdzili moje dane? Dlaczego zostałem zwolniony bez podpisania choćby skrawka papieru? Jaki mamy dziś dzień? Czym tłumaczyć tajemnicze słowa proto? Czego mi nie chciał powiedzieć? Czyżby wiedzieli coś, o czym ja nie wiem? Ten dzień był dla nich najwyraźniej wyjątkowy, ale z jakiego powodu? Chyba powinienem wrócić do szkolnego podręcznika historii i to sprawdzić. Jakaż to data mogła postawić na nogi tylu stróżów prawa i porządku? Kręci mi się w głowie: co jeśli nigdy nie znajdę odpowiedzi na te pytania?

 

Przeklęty autobusie czterdzieści sześć, czemuś przejeżdżał obok mnie, szaraczka? Podła Pang Liyuan, za jakie grzechy śpiewałaś tę niebiańską pieśń? Zepsuliście dzień maluczkiemu. A chciał tylko skosztować gulaszu albo klusek i okazyjnie coś kupić. To przez was przepełniony dumą ruszył na Plac oddać cześć sztandarowi. I kiedy jego życie miało już, już się uwznioślić, trupa marnych komediantów zmusiła go do wielogodzinnego statystowania w farsie. Skończył dopiero po zmroku - tak czarnym, że napawającym lękiem. I wyszedł, i stanął w alei Chang'an. Którędy ma wrócić do domu?

 

 

Pekin, 5 czerwca 2009

 

 

tiananmen2009przeswietlaniebagazu_400
 

 

 

tiananmen2009parasolki_400
 

 

 

Przygody" (podpisane pseudonimem „Siedemnaście kotów i ryba", omijające „newralgiczne" słowo Tiananmen, które uruchamia internetowe filtry i cyberpolicję) wywołały gorącą dyskusję na wielu chińskich blogach.