Nieosiągalny cel
strona główna

Teksty. Z perspektywy Chińczyków

 

Nieosiągalny cel

Xu Guoqi

 

Miernikiem pozycji Chin w świecie nie są wyniki w rzucie dyskiem czy dziesięcioboju, ani nawet oszałamiający rozwój gospodarczy tudzież postmodernistyczne drapacze chmur - tylko piłka nożna. A tu jesteśmy już nie chorym człowiekiem Azji, lecz całej planety.

 

Nasza futbolowa tragedia ma wymiar epicki. Od końca lat siedemdziesiątych, kiedy Chiny wyszły z cienia po dekadach narzuconej sobie izolacji, awansowaliśmy do Pucharu Świata tylko raz, w dwa tysiące drugim roku. Niedawno, w czerwcu, przegraliśmy kolejne eliminacje. Symbolicznie, wschodzące mocarstwo zostało pokonane przez państwo upadłe, Irak.

 

To pasmo klęsk prowokuje do dyskusji o męskości Chińczyków, polityce, kulturze, społeczeństwie, a nawet tożsamości narodowej.

 

Piłka nożna i ChRL tworzą mieszankę wybuchową: ta piękna dyscyplina ma zdumiewającą zdolność wstrząsania zbiorową świadomością miliarda trzystu milionów ludzi. W tym niezwykle niespokojnym roku, w którym przez śnieżyce i katastrofalne trzęsienie ziemi ludzie zaczęli się bać wychodzić z domu, wielką karierę zrobiło powiedzonko: »W krytycznej chwili chińska reprezentacja narodowa stanęła na wysokości zadania i udowodniła światu, że nie zmienia się nic: przerżnęła«. Po meczu z Irakiem jedna z lokalnych gazet opublikowała na pierwszej stronie wielki, czarny tytuł: »Nasza drużyna piłkarska znowu przegrała. Nie mamy nic do powiedzenia«. To wszystko, żadnego artykułu. Rzecz niesłychana w historii komunistycznej prasy chińskiej.

 

Futbolowa tragedia ukazuje największy paradoks współczesnych Chin. Z pozoru, z naszym wzrostem gospodarczym, nowym bogactwem, pokazowymi igrzyskami, buńczucznym „jednym światem, jednym marzeniem", wydajemy się kipieć energią i entuzjazmem. Jesteśmy przekonani, że przyszłość należy do nas. Lecz na poziomie głębszym wielu Chińczyków - zwłaszcza my, mężczyźni - jest nieszczęśliwych, sfrustrowanych, podatnych na nagłe ataki poczucia bezradności i rezygnacji. A wszystko przez piłkę nożną.

 

Czytelnik zdziwi się zapewne, że naród, który tyle osiągnął, może pogrążyć w depresji futbol. W chińskiej kulturze pojęciem kluczowym jest jednak „twarz", uczy się nas też od małego, zwłaszcza chłopców, że Chiny nie mają sobie równych. I nie wystarcza nam, że sami w to wierzymy - chcemy to słyszeć od innych.

 

Tu wkracza futbol. Dyscyplina, która wydaje się nam najbardziej merytokratyczna i, nie bójmy się tego słowa, demokratyczna. Szansę na wygraną ma każdy kraj - bogaty czy biedny, duży czy mały. Żadne państwo ani reżim, nawet najpotężniejszy, nie jest tu w stanie produkować zwycięzców jak, powiedzmy, Wschodnie Niemcy w ponurych czasach zimnowojennych olimpiad. Na boisku piłkarskim - darwinizm społeczny w postaci sportu - Chiny konfrontują się z rodziną narodów.

 

Nic dziwnego, że miliony Chińczyków utożsamiają piłkę z honorem narodowym. Jeśli jednak ma się kiepską reprezentację, takie połączenie może doprowadzić do tragedii. W osiemdziesiątym piątym graliśmy w Pekinie o awans do finałów z Hongkongiem. Byliśmy stuprocentowym faworytem. Stadion Ludowy wypełniło osiemdziesiąt tysięcy kibiców. Chiny, ma się rozumieć, przegrały. Ta porażka była upokorzeniem szczególnym. Dumny, antyimperialistyczny naród uległ kolonii brytyjskiej. Na murawę leciały butelki i powyrywane ławki, pryskały witryny, podpalano autobusy i samochody z tablicami ambasad. Piłkarzy trzeba było ratować przed tłumem wielbicieli. Kiedy drużynę udało się przewieźć do ośrodka, kibice otoczyli budynek, intonując ze łzami w oczach „Międzynarodówkę" z jej apelem do wyklętego ludu ziemi. Myślicie, że to wszystko? Przed czterema laty graliśmy na tym samym stadionie z Japonią o Puchar Azji. Chińscy kibice śpiewali stare antyjapońskie pieśni i skandowali: „Zabić! Zabić! Zabić!". Gdy Japończycy, jakżeby inaczej, wygrali, trybuny eksplodowały. Palono japońskie flagi, pluto na rywali. Incydent odbił się szerokim echem, wywołując dyskusję o sporcie i nacjonalizmie.

 

Jedną z przyczyn naszej nieszczęśliwej miłości do futbolu jest wiara, że to właśnie my wymyśliliśmy tę dyscyplinę. W czasach dynastii Song pewien wybitny piłkarz ponoć został nawet premierem. W latach dwudziestych i trzydziestych poprzedniego stulecia należeliśmy do najlepszych na kontynencie. Japonia mogła być silniejsza militarnie, ale na boisku nie miała z nami szans. Doskonałego napastnika Li Huitanga nazywano wtedy „piłkarskim królem Azji".

 

Ale to tylko wspomnienia. Dziś jedynym jasnym punktem jest drużyna kobieca, „Żelazne Róże", które radzą sobie doskonale, co tylko pogarsza sprawę i jeszcze bardziej upokarza mężczyzn. Jeśli Chińczycy mogli wygrywać, dowodząc swej męskości przed siedemdziesięciu laty, co dzieje się teraz? I dlaczego wypadamy tak marnie na tle kobiet?

 

Niektórzy mędrcy prawią, że żyjemy w epoce kobiecego yin, i dumają, co dolega naszemu yang. Inni dowodzą, iż problem wynika z faktu, że sport uprawia ledwie promil naszej potężnej populacji. Są i tacy, którzy wykorzystują piłkarski kryzys do wołania o zmiany. Nie będzie lepiej, słyszymy, póki nie zaprowadzi się rządów prawa, przejrzystych zasad i radykalnych reform. Wedle tej diagnozy fundamentalnym problemem futbolu są archaiczne rządy partii komunistycznej. Nie brak też oskarżeń o korupcję. I to nie tylko wśród sędziów, ale i zawodników. Jeszcze inni eksperci obarczają winą naszą kulturę. Z pozoru, przekonują, potrafimy grać zespołowo - popatrzcie tylko na te tamy, kanały czy Wielki Mur - lecz w praktyce skomercjalizowane Chiny odwracają się od wspólnych wartości. W takich czasach wszyscy chcą strzelać gole, a nie stać na bramce. Żadna z tych interpretacji nie przekonuje mnie do końca, wszystkie jednak dają do myślenia. Przeglądamy się w piłce jak w lustrze, pytając o nasze miejsce przy światowym stole.

 

 

sierpień 2008

 

 

Xu Guoqi, chiński historyk ze Stanów Zjednoczonych