Tybetańscy uczniowie i ja
strona główna

Teksty. Z perspektywy Chińczyków

 

Tybetańscy uczniowie i ja

***

 

W Chinach właściwych jest wiele programów edukacyjnych dla Tybetańczyków, którzy mogą się o nie ubiegać już po ukończeniu szkoły podstawowej. Dla absolwentów gimnazjum są szkoły średnie (furtka na studia uniwersyteckie) i takież zawodowe, po których wraca się prosto do Tybetu. Do pracy tam wracają zresztą wszyscy Tybetańczycy, ponieważ ich naukę i stypendia opłaca rząd.

 

Od 1998 do 2000 roku pracowałam w szanghajskiej Szkole Administracji i Zarządzania - jednej z dwóch szkół w tym mieście, które mają programy tybetańskie. Kiedy mi go powierzono, poczułam dreszcz podniecenia: kraina śniegu, jedwabne szarfy, pałac Potala. Razem z naczelnym wyszliśmy na dworzec po nowych uczniów w towarzystwie Tybetańczyków, którzy zdążyli przywyknąć do życia w Szanghaju. Byli sprawni i doskonale się sobą opiekowali. Kiedy nowi trafili do szkoły, naprawdę nie musiałam się o nic martwić. W ciągu kilku krótkich lat wszyscy zmieniali się nie do poznania.

 

Pierwsze spotkanie z tybetańskimi uczniami było jednak szokiem. Choć przez trzy lata uczyli się w chińskiej szkole średniej, wielu sprawiało wrażenie zaskakująco nieśmiałych. Nawet na najłagodniejsze słowa reagowali przestrachem lub nerwowym śmiechem. To zapewne typowa reakcja na obcą, hałaśliwą metropolię ze strony ludzi, którzy latami żyli w zamkniętym, czystym środowisku. Pamiętam, było jeszcze gorąco. Kiedy się pocili, tybetańscy uczniowie wydzielali ostry, przykry zapach, trudny do zniesienia dla ich chińskich rówieśników i nauczycieli. Okazywanie obrzydzenia byłoby jednak bardzo obraźliwe. Wpojenie nowym uczniom nawyku mycia stanowiło trudne zadanie. Dziewczęta dostosowywały się szybko, z chłopcami szło nieco oporniej.

 

Nasza polityka etniczna, mówię to zupełnie szczerze, zdziałała bardzo wiele. Czytam często, że pod tym względem polityka Komunistycznej Partii Chin jest najlepsza w historii naszego kraju. Tego nie wiem, mogę jednak powiedzieć, co sama widziałam. Państwo pokrywa koszty nauki, utrzymania i opieki lekarskiej, zaś szkoła zapewnia podręczniki i wszystko, co potrzebne do życia. Dodatkowo dwa przedsiębiorstwa wypłacają jeszcze wysokie stypendia. Z okazji Nowego Roku kalendarza tybetańskiego uczniowie dostają pieniądze na dekoracje i świąteczne posiłki. Jeżdżą na darmowe wycieczki, chodzą do kina, teatru, na wystawy. Nie ma żadnej „kontroli myśli". Jako dyrektorka nigdy nie powiedziałam słowa o podstawowych zasadach. Podczas cotygodniowych spotkań prosiliśmy tylko cierpliwie, żeby nie palili i nie łączyli się w pary. Nie znaczy to jednak, że nie dostrzegłam żadnych problemów.

 

Z tego, co wiem od uczniów, na ziemiach tybetańskich istnieje głęboka przepaść między bogatymi a biednymi. Środowisko naturalne jest tam bardzo surowe. Przeciętny chłop lub pasterz, który utrzymuje się z własnej pracy, zarabia niewiele i z trudem wiąże koniec z końcem. Gigantyczne inwestycje państwa sprawiają jednak, że każdy, kto nie pracuje na roli i ma jakiś etat, jako urzędnik czy nawet robotnik niewykwalifikowany, dostaje krocie. Widziałam teczki uczniów, w których są informacje o ich pochodzeniu. Już wtedy, w 1998 roku, ojciec jednego, zwykły robotnik, zarabiał sześć tysięcy yuanów miesięcznie, podczas gdy w Szanghaju byłoby to trzy czy nawet sześć razy mniej. Ten rozziew w dochodach dawał o sobie znać. Uczniowie z regionów wiejskich nie mieli grosza poza państwowym stypendium na podstawowe wydatki. Dzieci pracowników etatowych wydawały zawrotne sumy, znacznie więcej niż ich przeciętni rówieśnicy z Szanghaju. Największy utracjusz w mojej klasie, przyprawiający mnie ciągle o ból głowy, był synem dyrektora partyjnej szkoły w Tybetańskim Regionie Autonomicznym. Później wyczytałam, że rząd centralny dostrzegł ten problem i zwiększył dotacje dla chłopów i pasterzy. Chiny są jednak ogromne, a subsydia nigdy nie przyniosą sprawiedliwości ani równości. W zeszłym roku kolega pojechał do Qinghai jako przedstawiciel ministerstwa edukacji. U nas, jak powszechnie wiadomo, oliwi się skrzypiące koła. Państwo inwestowało więc w Tybecie i Xinjiangu, zaniedbując Qinghai, gdzie życie jest bardzo ciężkie. W tej prowincji, Sichuanie oraz Gansu Tybetańczycy żyją pośród innych grup etnicznych, więc państwo nie może ich dotować, co sprawia, że skorzystali znacznie mniej od rodaków w TRA. Każdy, kto śledzi wiadomości, wie, że do częstych incydentów dochodzi nie tam, a właśnie w Qinghai i Sichuanie.

 

Ta sytuacja stała się katalizatorem problemu korupcji urzędników. Absolwentka, z którą się zaprzyjaźniłam, córka koczowników, powiedziała mi, że zdanie egzaminu do szkoły w Chinach właściwych jest u nich jedyną szansą na odmianę losu, więc wszyscy bardzo się starają. Jeśli jednak region ma przydział na dziesięć miejsc, na egzaminie trzeba znaleźć się w pierwszej trójce, bo resztę zgarniają ludzie z koneksjami. W Tybecie biurokracja KPCh stawia na wyszkolone przez siebie kadry, które - zważywszy na drażliwość kwestii etnicznych - są znacznie mniej zdyscyplinowane niż w innych prowincjach, co prowadzi do ogromnej korupcji, mającej o wiele poważniejsze, złożone konsekwencje w regionach mniejszościowych. Część tybetańskich uczniów nie dba o naukę, ponieważ wiedzą, że ktoś za nimi stoi, gdyż ich rodzice lub krewni są urzędnikami. Z drugiej strony, najciężej pracujące dzieci z regionów wiejskich, mają świadomość, że nawet najlepsze wyniki nie zapewnią im wspaniałych perspektyw. Tybet to nie wielkie miasto z licznymi możliwościami, gdzie każdy zdolny człowiek znajdzie sobie niszę, ale uzależniony od rządowych dotacji region, w którym pracę dostaje się z nadania - czyli matecznik korupcji. Dziewczyna, którą bardzo polubiłam, była rok w rok pierwsza, ale po ukończeniu nauki została księgową w jakiejś knajpie na prowincji. Inny prymus trafił na wieś. Nie mają tam nawet elektryczności. Pisze do mnie z wisielczym humorem, że co wieczór organizuje przyjęcie przy świecach, podczas gdy znany obibok zarabia krocie na rządowym etacie w Lhasie. Kiedy pomyślę, że społeczne nierówności wśród uczniów są tylko słabym refleksem sytuacji w regionie, boję się myśleć o ukrytych problemach, przed którymi stoi TRA. Korupcja i nierówności są chlebem powszednim w całych Chinach, lecz w regionach mniejszościowych mogą mieć o wiele poważniejsze konsekwencje.

 

Ponieważ dobry etat jest przepustką do zupełnie innego świata, niektórzy uczniowie ze wsi dają z siebie w szkole wszystko. Kiedy ogłosiłam listę gospodarzy klasy, pewien chłopiec został po lekcji prosić o powierzenie mu tego stanowiska. Mówił, że nie będę musiała się o nic martwić - zależało mu tylko na tym. Chwilę później z identyczną prośbą przyszedł następny. Z czasem przekonałam się, że uczniowie nieszczerzy i cyniczni są z reguły dziećmi urzędników, bo zdążyli już wejść na salony władzy. Energią i inicjatywą wykazywała się natomiast młodzież ze wsi, która rozpaczliwie chciała się na nie dostać. Mój gospodarz klasy był bardzo zdolny. Dbał o wszystko i nie musiałam mu w niczym pomagać. Próbowałam wprowadzić system demokratyczny i głosowanie na tę funkcję, ale nawet taki drobiazg wywołał podziały i walki frakcyjne. Kiedy dowiedziałam się, że gospodarz donosi nawet na mnie, poczułam gniew. Wkrótce potem znalazł na boisku imienną kartę magnetyczną. Oczywiście, wiedział, że należała do innego Tybetańczyka (wydawano im je i co miesiąc wpłacano na nie określoną kwotę, którą można było wydać w szkolnej kawiarence lub sklepie). Mimo to wziął ją i wydał wszystko za jednym zamachem. Mieliśmy jednak tylko dwustu, trzystu Tybetańczyków, a sklepikarz znał ich wszystkich z widzenia. Rozrzutnik, który do tej pory oszczędzał, po prostu musiał rzucić mu się w oczy. I tak właściciel karty bez trudu poznał prawdę. Gdyby o całej sprawie dowiedziała się szkoła, winny natychmiast straciłby stanowisko gospodarza klasy. Opowiadano mi, że ukląkł, błagając, by nie mówić Hanom o wstydliwym incydencie wśród Tybetańczyków. Odpuścili mu, ale nie wszyscy i ta sprawa doszła do mnie. Wezwałam go do biura. Z początku zaprzeczał, ale szybko spuścił z tonu. Widziałam, że jest strasznie spięty, więc zmieniłam temat i spytałam o sytuację rodzinną. Zmuszając się do uśmiechu, opowiedział, jak było im trudno wyżyć z pracy na polu, zwłaszcza gdy rodzice zaczęli się starzeć. Mówił też o wypadku starszego brata i śmierci drugiego, którego porwała rzeka podczas wyrębu lasu. Miał metr osiemdziesiąt, szeroką, ogorzałą twarz, wciąż próbował wykrzywić wargi w uśmiechu, ale po policzkach kapały mu wielkie łzy. Rodzicom, wykrztusił, został tylko on. Wyjeżdżając, obiecał mamie, że osiągnie sukces i odmieni ich los. Większość uczniów dostawała mniejsze czy większe pieniądze z domu - on nawet grosza. Zakupy kolegów budziły w nim zazdrość, więc gdy znalazł kartę... Chyba nigdy nie zapomnę twarzy z uśmiechem i płaczącymi oczami.

 

Brak sprawiedliwości społecznej może zwichnąć ludzką psychikę. Wielu tybetańskich uczniów posługuje się językiem biurokracji lepiej niż Hanowie i bije ich na głowę w chińskiej grze toczącej jak rak kulturę władzy. Zdumiewa mnie niezwykła popularność - mimo upływu pięćdziesięciu lat - Dalajlamy wśród Tybetańczyków. Nie bez znaczenia jest tu z pewnością siła religii, lecz moim zdaniem pomaga także brak wiarygodności przedstawicieli rządu.

 

Kolejny problem, jaki zauważyłam, to brak komunikacji między Hanami a Tybetańczykami. W szkole takie przyjaźnie zdarzały się bardzo rzadko. Ponieważ państwo prowadzi politykę ochrony mniejszości etnicznych, w każdym sporze ich przedstawiciele są na pozycji uprzywilejowanej. Szkoła i nauczyciele bezustannie powtarzają Hanom, żeby wystrzegali się prowokowania problemów o charakterze etnicznym. Ta psychologia strachu zachęca do minimalizowania wzajemnych kontaktów, bez których cała grupa zauważa tylko przypadki skrajne, najlepsze bądź najgorsze. Ciągle czytam w internecie opowieści o pijanych uczniach z Tybetu, którzy atakują nożami Hanów. W naszej szkole też mieliśmy takie przypadki - na przykład chłopaka, który po alkoholu rozbijał kamieniami latarnie i okna. Miasto nawet nie pisnęło, pozwalając mu tłuc do woli. Był to odosobniony incydent, lecz brak interakcji z grupą skupia całą uwagę właśnie na nich. Kontakt uczy natomiast, że ludzie są w większości dobrzy. W końcu mamy też skandaliczne występy Hanów za granicą i nikt nie uznaje ich za reprezentatywne dla całego narodu.

 

Bardzo kocham moich tybetańskich uczniów, ale moje romantyczne wyobrażenia szybko się rozwiały. Uważam, że wszyscy ludzie są tacy sami. Jeśli mają jakieś cechy szczególne, musiało je na nich odcisnąć otoczenie. Przyjmujemy, że Tybetańczycy są prości, ciepli, nieskażeni materializmem. Moim zdaniem należy to przypisać długiemu życiu w zamkniętym, górskim regionie. Z doświadczenia wiem, że bardzo szybko przystosowują się do życia w Szanghaju, zastępując początkową nerwowość i nieśmiałość modnymi ciuchami i pewnością siebie. Jeśli mają pieniądze, po kilku miesiącach nie różnią się niczym od rówieśników wychowanych w metropolii. Nie poddają się asymilacji, lecz urbanizacji i nowoczesnym trendom. Z całą pewnością nie ma to nic wspólnego z jakąkolwiek premedytacją ze strony władz.

 

Nie wierzę, że przed pół wiekiem Tybet był rajem, ponieważ uczniowie pokazywali mi zdjęcia z lat pięćdziesiątych. Przeraziły mnie one. Przedstawiały ludzi o ciemnej skórze, wychudzonych, pozbawionych życia niczym drzeworyty. Pewna dziewczyna powiedziała, że przed wyzwoleniem ludzie dożywali ledwie trzydziestki. Nie mieli też prawdziwego systemu małżeńskiego. Odniosłam wrażenie, że jej młodsze siostry pochodzą od innych ojców. Być może wielu przybyszów chce oglądać dziewiczą kulturę, ale jej przedstawiciele mają prawo do szczęśliwego życia, a nie udawania skamienieliny dla turystów. Z drugiej strony pragnę przestrzec chińskich rodaków przed uznawaniem innych za prostaczków. Wydaje się wam, że wyzwoliliście ich z ciemności i horrorów feudalnego niewolnictwa, więc powinni być za to dozgonnie wdzięczni. Uważacie, że wydawszy tyle pieniędzy, zasługujecie na rewanż rozanielonych beneficjentów. Jasne, fakty są faktami, ale każda jednostka - a zwłaszcza grupa etniczna - ma własną godność i prawo do niezależnego myślenia.

 

Na każdej masówce wicedyrektor odpowiedzialny za Tybetańczyków wzywał uczniów do „pamiętania o goryczy i kontemplowania słodkości". Raz powiedział coś w tym guście: Doceńcie warunki życiowe i szkołę w Szanghaju. W zeszłym roku odwiozłem grupę absolwentów do Tybetu, nie na prowincję, pod samą Lhasę, ale to, co jedli ludzie na polach... Starsi uczniowie nie dali mu dokończyć - został wygwizdany, a nauczyciele szeptali do siebie, że Tybetańczycy nie są już tacy, jak kiedyś. Dla absolwentów zawsze organizowano wycieczki do wielkich szanghajskich fabryk. Dawniej byli tym niezwykle podekscytowani, teraz nie okazują cienia entuzjazmu. Nic ich to nie obchodzi. Jeden z nich powiedział mi prywatnie: „Chcecie tylko pokazywać nam swoją wyższość i nasze zacofanie, ile nam daliście i jak bardzo jesteśmy od was uzależnieni". Innym razem wezwałam do gabinetu gospodarza mojej klasy po nowy plan lekcji. Rzuciwszy okiem na kartkę, powiedział: „Nauczycielko, dopiszę słowo". Zdziwiłam się, bo wydawało mi się, że nie popełniłam żadnego błędu. Wyjął pióro i dopisał „chińskie" przed „nauki humanistyczne". „Co za różnica?", spytałam. „Są i tybetańskie - odparł stanowczo - więc wypada doprecyzować". Tyle że szkoła nie uczy języka tybetańskiego. Nie dlatego, że nie przywiązuje do niego znaczenia. Zatrudniała nawet kiedyś tybetańskiego nauczyciela, ale po roku odszedł, bo czuł się samotny. Te błahe incydenty uprzytomniły mi przywiązanie Tybetańczyków do rodzimego języka i kultury.

 

Często rozmyślam o tym, że młode pokolenie - tak Hanowie, jak i Tybetańczycy - jest zupełnie inne od poprzednich. To wszystko dzieci nowoczesności, lecz mają też we krwi świadomość swego pochodzenia etnicznego. Chińczycy nie powinni patrzeć na mniejszości przez prostacki pryzmat: daję ci mnóstwo pieniędzy i dbam o ciebie, zrozum więc, co dla ciebie dobre, i wyciągnij z tego praktyczne wnioski. Wszyscy jesteśmy takimi samymi ludźmi żyjącymi w epoce radykalnych zmian, industrialnej kultury i urbanizacji - oszołomieni i rozdarci między pragnieniem zachowania dziedzictwa tradycji a zdobyciem przepustki do nowoczesności. Musimy okazywać sobie miłość, dbać o wzajemną komunikację, zacząć nowe, wspólne życie.

 

Najbardziej przejmującym wspomnieniem jest dla mnie pożegnanie z tybetańskimi uczniami, z którymi rozstałam się po dwóch latach, rozpoczynając studia podyplomowe. Lato 2000 roku było potwornie gorące. Tybetańczycy powiedzieli, że muszą się napić, a że szkoła tego zabrania, poszłam z nimi do akademika. Prawie całe pomieszczenie zastawione było piętrowymi łóżkami. Ze trzydzieści osiem stopni i tyleż osób w pokoju. Każda wręczyła mi białą szarfę i zaśpiewała toast, podnosząc szklankę. Pociłam się jak mysz, z trudem łapałam oddech i rozklejałam pod górą hataków. Ile razy w życiu zdarzają się tak spontaniczne, czyste chwile?

 

Kocham moich tybetańskich uczniów. Dla mnie Hanowie są jak starszy brat w rodzinie, który powinien opiekować się młodszym rodzeństwem. Obawiam się jednak, że nie powinien wszystkiego planować, ale słuchać uważnie braci i sióstr. W końcu starszy dojrzewa, a młodsi dorastają - i nic nie jest takie, jak dawniej.

 

 

 

 

Esej „Tybetańscy uczniowie i ja" (podpisany pseudonimem „Kryształ") pojawił się na blogu Oser, a za nim na wielu innych chińskich portalach, pod koniec kwietnia 2009 roku.