Losar w Lhasie
strona główna

Teksty. Z perspektywy Tybetańczyków

 

Losar w Lhasie

***

 

Minął Nowy Rok - po cichu, bez incydentów. Prawdę powiedziawszy, tak cicho, że gdyby nie fajerwerki odpalane przez wojskowe patrole, moglibyśmy go nawet nie zauważyć. Wcześniej rząd wymiótł z miasta „niepożądany element". Tysiące tybetańskich pielgrzymów, mnichów i młodych ludzi upakowano w areszcie na wschodnich przedmieściach, a następnie wywieziono tam, skąd przyszli. W Lhasie zostali tylko posiadacze meldunków i czasowych zezwoleń na pobyt.

 

Rozmaite urzędy tygodniami zwoływały zebrania, ogłaszając, że wszyscy na państwowym wikcie muszą godnie obchodzić Nowy Rok - to jest, tradycyjnie: sztucznymi ogniami, nowymi zasłonami w oknach i drzwiach oraz flagami modlitewnymi na dachach. Członkom partii powierzono zadania specjalne: świętować i nie schodzić z frontu tej bitwy na śmierć i życie. Oraz nie pić i dwadzieścia cztery godziny na dobę pod żadnym pozorem nie wyłączać telefonów. W wigilię Losaru esbecy i członkowie komitetów dzielnicowych wymienili stare kotary i flagi modlitewne w okolicach Dżokhangu oraz dreptali od drzwi do drzwi, przypominając mieszkańcom stolicy o nowym patriotycznym obowiązku.

 

Każdą ulicą, uliczką i zaułkiem przechadzali się funkcjonariusze Ludowej Policji Zbrojnej i tłumy tajniaków. Szczególnie upodobali sobie Barkhor i Potalę. W gruncie rzeczy, gdyby nie oni, nie byłoby tam zupełnie nikogo.

 

Przeszedłem się do Dżokhangu. W powietrzu napięcie i strach. Do północy sporadycznie, niemal wyłącznie za sprawą wojskowych patroli i jednostek produkcyjnych, wybuchały petardy.

 

Kiedy wstał noworoczny świt, okazało się, że większość Tybetańczyków nie wymieniła zasłon ani flag modlitewnych, obywając się starymi. Nikt nie tańczył i nie śpiewał, mało kto wyszedł z domu. Ludzie, z którymi rozmawiałem, w tym kadry, powiadają, że ten Nowy Rok był inny od poprzednich. Jak gdyby go w ogóle nie było.

 

 

Lhasa, 25 lutego 2009

 

 

 

Anonimowy wpis na tybetańskim blogu