Właściciel i jego pies
strona główna

Teksty. Z perspektywy Tybetańczyków

 

Właściciel i jego pies

Oser

 

Po „incydencie marcowym" zmieniło się wiele, ale bodaj najbardziej - relacje między Tybetańczykami a Hanami, czy raczej status tych pierwszych w Chinach. Wydarzenia w Lhasie obnażyły je jak nigdy wcześniej. Dotąd obie nacje dzieliła kotara, która nie tylko zamazywała kontury, ale i tworzyła coś w rodzaju miłej dla oka iluzji, jakby obraz kwiatu we mgle. Co więcej, wielu Tybetańczyków, mając o sobie bardzo dobre mniemanie, przypisywało swej grupie szczególny status pośród pięćdziesięciu pięciu chińskich mniejszości, uważając się za najmilszych Hanom i znaczących dla nich więcej niż choćby Ujgurzy. Inkarnowani lamowie i mnisi krążyli między Tybetem a Chinami, z dumą kolekcjonując chińskich uczniów. Wśród Hanów jest też sporo „tybetofilów", którzy, używając ich własnego określenia, „zdryfowali do Tybetu" w poszukiwaniu utraconego smaku życia. Kiedy w dwa tysiące szóstym do Lhasy zajechał pociąg i cały kraj oszalał nagle na punkcie Płaskowyżu Qinghai-Tybetu, odnosiłam wrażenie, że niemal każdy Chińczyk marzy o przekroczeniu progu Potali. Hanów i Tybetańczyków, ujmijmy to w ten sposób, od lat łączyły ciepłe uczucia, czekające na swoją chwilę prawdy.

 

Kurtyna opadła w marcu - i okazało się, że to, co kontentuje tak wielu Tybetańczyków, sprowadza się do statusu pupila Hanów w stadku pięćdziesięciu pięciu mniejszości etnicznych. Z kolei przedstawiciele grupy dominującej - czy to zakochani w Tybetańczykach przed, czy to nienawidzący ich po „incydencie" - pokazali jasno, że ich uczucia przypominają emocje, jakie budzi we właścicielu jego pies. Choćby tybetański mastif, najsłynniejszy czworonóg Płaskowyżu, tak rzadki i cenny, że wielu potentatów i pozerów prześciga się w wydawaniu fortun na zwierzęta, które w dodatku muszą karmić górami mięsa. Ale przychodzi dzień, gdy zdenerwowany pies gryzie swego nowego pana i natychmiast zostaje zatłuczony na śmierć. Chińskie gazety często opisują takie historie, które doskonale oddają istotę stosunków między Tybetańczykami a Hanami, czy raczej wszystkimi grupami etnicznymi tego społeczeństwa. Póki Tybetańczycy dobrze czują się w roli piesków, Hanowie darzą ich ciepłymi uczuciami i - niczym właściciel pasący ulubieńca - „kochają" Tybet. Ludzi różni jednak od zwierząt wola i poczucie własnego ja. Tybetańczycy nie chcą być pieskami, bo oznacza to utratę tożsamości, a z czasem i samego Tybetu. Kłopoty wybuchają, kiedy przestają się cieszyć statusem pieszczocha i zaczynają dzielnie walczyć o swe człowieczeństwo, o tybetańskość. Już je mamy: Tybetańczycy są aresztowani, wtrącani do więzień, torturowani, a nawet mordowani. Ten reżim wymierza takie kary. Hanom, którzy trzymają się z daleka od rządu, ta błyskawiczna zamiana miejsc otworzyła oczy na prostą prawdę: Tybetańczycy nie mogą zachowywać się jak ludzie. Kiedy to robią, narażają się na śmiertelne niebezpieczeństwo.

 

Ujgurzy odebrali tę lekcję znacznie wcześniej. Morał jest oczywisty: ani oni, ani Tybetańczycy nie zdołali wybić się na równość w społeczeństwie zdominowanym przez Hanów. To jest przesłanie tybetańskiego marca. A dla wielu poczciwych, zadowalających się byle czym Tybetańczyków - niezwykle pouczający cios w twarz.

 

 

Kunming, 2 czerwca 2008