Błaganie o dzieci w Pekinie
***
W ostatnich latach w naszym kraju uprowadzono niezliczone dzieci. Szukamy ich wszędzie, sprzedając majątek, domy i zaciągając astronomiczne długi. Niektórzy z nas już nie żyją, inni stracili zdrowie i zmysły, reszta jest na skraju załamania nerwowego.
Oczywiście, większość tych spraw można było rozwiązać od ręki, „czynnik ludzki" (nie rozwinę tego z uwagi na służby bezpieczeństwa) sprawia jednak, że zawiadomienie o zaginięciu przyjmują dopiero po dwudziestu czterech godzinach. Moim zdaniem ta doba wystarcza bandytom na bezpieczne wywiezienie dziecka. Dobijaliśmy się do wszystkich drzwi, ale mijały kolejne miesiące. Niektóre rodziny po prostu się poddały.
Rozwieszałem plakaty, chodziłem do telewizji i gazet, kontaktowałem się w sieci z wieloma rodzicami, którzy przeżywają podobne katusze. W ten sposób dowiedziałem się o rodzinie, która straciła ośmiomiesięczne dziecko i zdołała powiadomić o tym premiera Wen Jiabao. Jego interwencja w służbach załatwiła sprawę w ciągu kilku dni. Widząc w tym ostatni promyk nadziei, postanowiliśmy pojechać razem do Pekinu, żeby opowiedzieć premierowi o naszym bólu. Nie chcieliśmy narażać na szwank wizerunku państwa, więc wyruszyliśmy dopiero po igrzyskach olimpijskich, 22 września 2008 roku.
Zameldowaliśmy się w tanim hoteliku z pokojami w piwnicach. Najbiedniejsi zostali na dworcu. Następnego ranka wszyscy - ponad czterdzieści osób z dziesięciu prowincji - poszliśmy pod Ptasie Gniazdo rozwinąć transparenty z opisami naszych tragedii. Napotkany po drodze student zaoferował nam pomoc. To wystąpienie zainteresowało również amerykańskiego dziennikarza, ale baliśmy się z nim rozmawiać, żeby nie stawiać w kłopotliwym położeniu rządu. Uznaliśmy, że najlepiej skontaktować się z CCTV, chińską telewizją publiczną.
Dzięki pomocy studenta dotarliśmy do siedziby telewizji, ale szybko zdaliśmy sobie sprawę, że idzie za nami trzech agentów, którzy musieli uznać, że jesteśmy jakimiś aktywistami. Przed bramą zatrzymał nas uzbrojony policjant, pytając o sprawę, którą natychmiast naświetliliśmy. Odparł, że musi powiadomić przełożonego, ale dodał, że na jego oko nasz problem kłóci się ze sloganem „harmonijnego społeczeństwa". Zrozumieliśmy, że nie zostaniemy wysłuchani, i znów rozwinęliśmy transparenty. Strażnicy od razu zadzwonili po policję. Podjechały do nas trzy samochody i posypały się następne pytania. Student poradził, żebyśmy wrócili do hostelu, biorąc na siebie rozmowę z funkcjonariuszami. Kiedy do niego zadzwoniliśmy, powiedział, że zwolnili go z komisariatu dopiero po osobistej interwencji dyrektora szkoły.
Po naradzie postanowiliśmy wysłać do CCTV trzech przedstawicieli, żeby sprawdzić, czy zechcą nas wysłuchać. Starszy pan obwieścił nam dyplomatycznie, że szanse są marne. Pojechaliśmy więc do Wangfujingu, gdzie natknęliśmy się na dwie zagraniczne ekipy telewizyjne. Straciwszy wiarę w media krajowe, zgodziliśmy się rozmawiać z cudzoziemcami. Ale i to okazało się trudne. Właściciel hotelu, postraszony przez policję (zasugerowali, że stoi za całą sprawą), kazał nam przerwać. Zdenerwowani, wyszliśmy na ulicę poszukać innego miejsca. Wtedy policjanci zmienili zdanie i pozwolili nam wrócić do środka. Wszyscy obecni - w tym dziennikarze - płakali, słuchając naszych historii.
Wczesnym rankiem 24 września udaliśmy się do Ogólnochińskiego Centrum Petycji. Od bramy hotelu towarzyszył nam policyjny samochód. Kiedy dotarliśmy do dzielnicy Xidan, pojawiło się osiem innych z osiemdziesięcioma funkcjonariuszami. Zatrzymali nas i kazali pokazać papiery. Jeden z ojców stracił cierpliwość i wykrzyknął, że przyjechał szukać swojego dziecka. Kiedy próbował wyjąć jego zdjęcie z plecaka, rzuciło się na niego dziesięciu policjantów, dusząc go i ciągnąc za włosy. Nie wierzyliśmy własnym oczom. Próbowałem coś tłumaczyć, ale i mnie chwycili za kark i powlekli do samochodu. „Stawiasz się rządowi?", usłyszałem. W areszcie zabrali nam dowody, a gdy próbowałem robić zdjęcia, odebrali mi telefon i wszystko wykasowali. „Tu rządzimy my", powiedział policjant.
Po południu zapakowali nas w dwie więźniarki i powieźli do Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. Wszystkim kazali spisać zeznanie, po czym wsadzili do autobusu i wywieźli gdzieś na przedmieścia.
Po półgodzinie - nikt nic nam nie wyjaśniał - dojechaliśmy do ośrodka dla „petentów". Zrewidowano nas w zakratowanym korytarzu, odbierając aparaty fotograficzne i telefony. Krzycząc, pozamykali wszystkich w różnych pokojach - według klucza prowincji. Były tam tysiące osób. Najwyżsi przywódcy naprawdę nie muszą jeździć w teren, żeby poznać prawdę o panujących tam warunkach: starczy półgodzinna wycieczka. Jestem z Hebei, ale straciłem dziecko w Shenzhenie, trafiłem więc do celi - z jednym okienkiem wentylacyjnym - zarezerwowanej dla Guangdongu. Zapytałem petenta z czterdziestoletnim stażem, czemu tu jest. Odparł, że domaga się rehabilitacji za krzywdy z czasów rewolucji kulturalnej. Zewsząd rozlegały się krzyki, gdy przedstawiciele władz lokalnych odbierali swoich „poddanych" w celu deportacji. Na własne oczy widziałem, jak wywlekają z celi siedemdziesięcioletnią staruszkę. Ktoś mi powiedział, że człowiek, który zabił Amerykanina i popełnił potem samobójstwo, też był petentem, od lat bezskutecznie dochodzącym swoich racji. Najwyraźniej mu dojadło.
Cztery godziny później odebrały mnie moje władze i internowały na trzy dni we własnych „pokojach gościnnych". Znów zabrali mi dowód i nie spuszczali z oka dwadzieścia cztery godziny na dobę. Kazali napisać zobowiązanie, że nie będę chodzić za swoją sprawą. Potem dyrektor biura kupił mi bilet i odeskortował na dworzec.
W Pekinie urzędował niegdyś cesarz. Ta wycieczka wiele nas nauczyła. Trzeba przyznać, że stołeczna policja jest najbardziej zagoniona, a jej samochody widać na każdym kroku. Nigdy bym nie pomyślał, że tutejsi funkcjonariusze - wypadający tak dobrze w telewizji - mają dla rodziców porwanych dzieci tylko pięści i obcasy. Nie potrafię zrozumieć, jak mogli nas bić, i zastanawiam się tylko, jak zareagowaliby na uprowadzenie własnych dzieci. Nam, rodzicom, zostaje jedynie rozpacz. Przyjechaliśmy do stolicy z nadzieją, ale nauczono nas, że nie ma w niej miejsca na argumenty. Ale gdzie ono jest? W niebie?
Relacja ojca porwanego dziecka pojawia się wielu chińskich portalach i, za sprawą cenzury, błyskawicznie z nich znika.