Olimpijski Tybet
Oser
W marcu 2008 roku ziemią tybetańską i całym światem wstrząsnął krzyk, który potrafią dobyć ze swych gardeł tylko koczownicy z górskich pastwisk. Chińskie media nazwały go „wilczym wyciem".
Kiedy przez Lhasę niesiono znicz olimpijski, Tybetańczycy nie mogli opuszczać domów bez specjalnych przepustek. „Skoro obywatelom Chin wolno przyglądać się sztafecie w innych miastach, czemu zakazuje się tego nam? - pytali moi przyjaciele. - Nie jesteśmy obywatelami tego kraju?".
Wielu mnichów znikło. Gdzie są tysiące duchownych z trzech wielkich lhaskich klasztorów? Gdzie moi dwaj zakonni przyjaciele? W zeszłym roku widziałam zdjęcia Dalajlamy w ich cichej, spowitej dymem kadzidła klasztornej celi. Niektórzy szepcą, że ponad tysiąc mnichów uwięziono - jako „terrorystów" - w Golmudzie, na pustyni Gobi w prowincji Qinghai: chińskim Guantanamo. Nie zostaną zwolnieni przed zakończeniem igrzysk olimpijskich.
Odwołuje się święta buddyjskie, ponieważ władze boją się zgromadzeń duchownych i wiernych. Los ten podzieliło również wiele dorocznych festynów ludowych. Kiedy znicz dotarł do Qinghai, Tybetańczykom zakazano oddawania czci bóstwom gór i ścigania się na koniach. Zabroniono zorganizowania tradycyjnego festiwalu pieśni ludowych z Amdo oraz słynnych wyścigów w khampowskim Lithangu.
„Rozumiem, że ta olimpiada to takie nasze wyścigi - rzekł mi tam pewien Khampa. - Ale my w tym roku ich nie mamy".
Do tybetańskich regionów Gansu i Sichuanu zwieziono tłumy wojska. Wszędzie widzi się posterunki i paramilitarną policję. Tylko w okręgu Kardze jest ponad siedemdziesiąt tysięcy żołnierzy - znacznie mniej ściągnięto do tłumienia powstania w 1959 roku. Dziesięć tysięcy rozbiło obozy w Maczu: jeden żołnierz na jednego mieszkańca. W Lhasie, w ramach kampanii zamiatania po marcowych niepokojach, każdy musi zdać test lojalności. Tam te igrzyska nie mają żadnego sensu.
Ale są jeszcze tysiące Tybetańczyków w Pekinie. Uczniom kazano wrócić na wakacje do domów (podczas gdy w Tybecie nie mogą opuszczać terenu szkół). Ośrodek studiów tybetańskich wysłał swoich pracowników na niespodziewane, długie urlopy. Nie ufają nawet tym, „którzy służą na cesarskim dworze", czyli są na państwowym żołdzie. Policja zatrzymała na miesiąc mojego znajomego, przewodnika. Nikt mu nie powiedział, w jakiej sprawie.
Zaprzyjaźnionego malarza przesłuchiwali cały dzień, bo umieścił na swoim obrazie słowa tybetańskiej modlitwy buddyjskiej. Moja przyjaciółka Deczen Pempa, Tybetanka urodzona w Londynie, która studiowała i pracowała w Pekinie, został deportowana do Anglii bez słowa wyjaśnienia.
A ja, cóż, jeśli będę w Pekinie w czasie igrzysk, osadzą mnie pewnie w areszcie domowym. Może więc lepiej wrócić do Lhasy? „Poczekaj na zakończenie olimpiady", radzą mi krewni i znajomi.
31 lipca 2008