Sztafeta olimpijska
strona główna

Teksty. Z perspektywy Chińczyków

 

Sztafeta olimpijska

Guan Jun

 

Trzydziestodziewięcioletni Yao Ge zdziwił się niepomiernie, gdy 26 kwietnia wieczorem usłyszał z posterunku swego wózka inwalidzkiego głos spikera, wyczytującego listę stu trzynastu miast, które zaszczyci sztafeta olimpijska, znalazło się bowiem na niej jego rodzinne Benxi - średniej wielkości dziura w północno-wschodniej części prowincji Liaoning, która nie wydała żadnego sportowca ani bohatera rewolucji.

 

Wielu krajanów Yao podzielało te uczucia: zaskoczenie, zakłopotanie, ale i podniecenie. W telewizji ogłosili, że znicz jednego dnia zawita do trzech położonych obok siebie miast: Benxi, Liaoyangu i Anshanu. Mieszkańcy dwóch pierwszych prześcigali się w domysłach na temat zaradności i koneksji swoich urzędników.

 

Wybór Benxi zgodnie uznano za bezprecedensowy zaszczyt, a włodarze zwietrzyli okazję darmowej promocji w krajowych mediach. Kiedy wszyscy ochłonęli z pierwszego szoku, rozpoczęto staranne przygotowania. Miasto postanowiło „przeznaczyć wszystkie środki na powitanie znicza". I nie były to puste słowa. Wymogi bezpieczeństwa oznaczały nadzwyczajne środki, jak gdyby do miasta zbliżał się nie niewinny symbol igrzysk, a wóz pancerny śmiertelnego wroga.

 

Planując trasę sztafety, postanowiono puścić ją przez najsłabiej zaludnione dzielnice: z głównego stadionu pod dom pogrzebowy, gdzie nie ma wielu domów i ludzi.

 

Właścicieli przybytków uciech, takich jak bary, salony masażu i łaźnie, powiadomiono, że będę musieli zamykać o dwudziestej trzeciej trzydzieści. Ponieważ większość zarabiała tylko w nocy, niektórzy szybko się poddali i wystawili swoje lokale na sprzedaż.

 

Urzędnicy często pukali do drzwi mieszkańców kwartału Pengcheng, leżącego w pobliżu punktu A. Na trasę sztafety wychodziły tu setki okien. Na wszystkich balkonach wywieszono plakaty z pięcioma kółkami olimpijskimi i narodowym sztandarem. Entuzjazm mieszkańców wobec Świętego Ognia symbolizować miało morze czerwonych flag.

 

Po zawieszeniu dekoracji policjanci i kadry komitetów dzielnicowych odwiedzali mieszkańców jeszcze wielokrotnie. Przypominali o zakazie opuszczania domów w czasie sztafety, otwierania okien i zbliżania się do nich. W ramach rekompensaty każda rodzina dostała arbuza.

 

W czasie dwóch prób generalnych - pod koniec czerwca i na początku lipca - w każdym mieszkaniu czuwał policjant lub urzędnik. Żeby nie było niespodzianek.

 

Obywatela, który odmówił współpracy, zatrzymano na kilka dni. Inny miał więcej szczęścia: kiedy wykrzyknął, że nie można wchodzić do ludzi bez nakazu, urzędnicy poczuli, że nie mają argumentów i odeszli bez słowa.

 

Policjantka oddelegowana do mieszkania pary staruszków zawitała do nich o czwartej rano. Nie chcieli otwierać o tej porze i narzekali na taki system kontroli. Funkcjonariuszka usiadła więc na progu, czekając na wschód słońca. Dziadkowie zlitowali się po chwili i wynieśli jej krzesło.

 

Inny policjant spędził noc, strzegąc dachu jednego z budynków na trasie znicza. W mieście nigdy nie było tak nerwowo. „Doprowadzają nas do szaleństwa", powiedział mi oficer nazwiskiem Wang.

 

Poświęceń wymagano od wszystkich. Złożony podagrą dziennikarz musiał przywlec się na próbę, żeby nie utracić prawa do akredytacji.

 

Piętnastoletnia Tingting, która zdała właśnie ostatni egzamin i nie posiadała się z podniecenia wywołanego wizją spotkania ze zniczem, poczuła się oszukana, gdy powiedziano jej, że zwykli mieszkańcy nie będą mogli oglądać sztafety. To uczucie podzielało wielu obywateli.

 

Widzami mieli być tylko wybrańcy. Głównie urzędnicy państwowi i pracownicy oficjalnych instytucji. Prześwietlono polityczną przeszłość każdego kandydata i wydano im specjalne zezwolenia.

 

Do patrzenia wydelegowano też większość pracowników sądu ludowego. Mieli stawić się na miejscu o piątej trzydzieści rano i stać do dziesiątej z uśmiechami na twarzach. Nie pozwolono im przynieść z sobą zapalniczek ani butelek z napojami.

 

Ile Benxi - poza, rzecz jasna, entuzjazmem - zainwestowało w przyjęcie znicza? 50 milionów yuanów, zdradził mi pracownik Biura Finansów. Niezła sumka dla władz takiego miasta.

 

Rankiem 14 lipca grupa urzędników zażądała zdarcia reklam z okien punktu ksero, żeby nie szpeciły trasy sztafety. „Nie będzie tu żadnego znicza, nie słyszeliście?", zapytał ich zdumiony właściciel. Wytypowano go do niesienia Świętego Ognia, miał więc swoje źródła.

 

O dziesiątej ekipa robotników zaczęła rozbiórkę olimpijskiego podium przed stadionem. Powiadomiono ich - w przeciwieństwie do większości mieszkańców - że znicz faktycznie ominie Benxi i Liaoyang.

 

Wszyscy czuli, że zrobiono z nich durniów. „I co ja teraz powiem tym dzieciom?", pytał dyrektor Szkoły Średniej nr 1, która miała wysłać na trasę 750 uczniów.

 

Dzieci może były rozczarowane, ale większość mieszkańców miasta, z którymi rozmawiałem - w tym policjanci i starannie wyselekcjonowani widzowie - cieszyła się, że znicz do nich nie zawita.

 

„Wreszcie nie musimy się miotać", kolektywnie odetchnęli z ulgą. W ten oto sposób Święty Ogień ucieszył ich po raz drugi od 26 kwietnia, kiedy to dowiedzieli się, że do Benxi zawita sztafeta olimpijska.

 

 

 

 

 

Reportaż chińskiego dziennikarza opublikowany w internecie pod koniec lipca 2008.