Klęska miękkiej siły
strona główna

Teksty. Z perspektywy Chińczyków

 

Klęska miękkiej siły

Li Datong

 

Dla rządu Chin rok igrzysk miał być manifestacją narodowej dumy i pewności siebie na arenie międzynarodowej. Póki co jest zupełnie inaczej. Marcowe protesty w Tybecie i związane z nimi przepychanki wokół sztafety olimpijskiej zupełnie zaskoczyły rządzących. Teraz stanęło przed nimi kolejne wyzwanie - również wizerunkowe - w postaci trzęsienia ziemi. Atmosfera „roku triumfu" systematycznie gęstnieje.

 

Reakcje władz na te wydarzenia wpisują się w schemat i mówią wiele o tym, jak rządzi się dziś Chinami i jak rozumują ich przywódcy.

 

Znicz zasługi

 

Sztafeta olimpijska została bezprecedensowo zakłócona w Wielkiej Brytanii, Francji i innych państwach. Momentami tonęła w chaosie. W odpowiedzi rząd ChRL przypuścił - też bezprecedensowy - kontratak medialny. Teraz, gdy znicz dotarł do Chin - wojna w eterze ucichła.

 

Łatwo zrozumieć furię przywódców - protesty były niesamowitym upokorzeniem dla Chin. Dla wizerunku państwa to największy cios od dwudziestu lat. Można go porównać tylko z tym, co działo się w 1989 roku po Tiananmen. Reputacja kraju poniosła wtedy niepowetowane straty, posypały się amerykańskie i europejskie sankcje.

 

Ale wtedy rząd był przynajmniej przygotowany na konsekwencje represji. Przywódcy po prostu poświęcili coś za utrzymanie się przy władzy. Deng Xiaoping wiedział, że sankcje przeciwko tak wielkiemu państwu nie będą trwać wiecznie i że wyprowadzi kraj z tej burzy. Rozumiał też konieczność poprawy wizerunku Chin i już w 1990 roku przedstawił plan zorganizowania igrzysk olimpijskich.

 

Rząd spodziewał się wszystkiego, tylko nie pasztetu ze sztafetą. Wspomnienie Tiananmen zacierało się od dwóch dekad, a szybki wzrost gospodarczy uczynił z Chin - ku zdumieniu świata - jedną z największych gospodarek. Odczuły to dosłownie wszystkie państwa. Po bezskutecznych zabiegach o zorganizowanie olimpiady w 2000 roku Pekin, już jako faworyt, wygrał dla siebie rok 2008. Kraj ponad miliarda ludzi, stały członek Rady Bezpieczeństwa ONZ oraz Światowej Organizacji Handlu miał do tego prawo nie mniejsze niż koreański reżim wojskowy w 1988 roku.

 

Wielkość Chin sprawia, że w przeciwieństwie do Grecji igrzyska nie wpędzą ich w długi. Suche fakty i liczby czyniły z nich idealnego wprost gospodarza. Rząd czuł się bardzo pewnie i założył, że świat przyklaśnie sztafecie. Stało się jednak inaczej.

 

Prawa człowieka

 

Rząd Chin przeoczył, że kluczem jest tu nie twarda, a miękka siła, która wyrasta z przestrzegania praw człowieka, zależy od postępów w sferze uniwersalnych wartości i stanowi o stopniu zaufania społeczności międzynarodowej. Niezależnie od tego, ile będzie się mówić o konieczności oddzielenia igrzysk od polityki, potencjalny gospodarz musi spełniać choćby warunki minimalne. Trudno, na przykład, wyobrazić sobie olimpiadę w RPA pod rządami apartheidu.

 

Bądźmy sprawiedliwi - jeśli idzie o prawa człowieka, sytuacja w Chinach poprawiła się po 1989 roku. Jest najlepsza od 1949 roku i dlatego rząd czuje się traktowany niesprawiedliwie. „Dlaczego nikt nie mówi o osiągnięciach?" - nie posiada się ze zdumienia. Odpowiedź tkwi w rządach praw i instytucjach. Większa wolność i poszanowanie praw człowieka nie mają żadnych prawnych i systemowych fundamentów. Priorytetem władz pozostaje strzeżenie monopolu rządzącej partii. W takiej sytuacji śrubę można dowolnie przykręcać i odkręcać.

 

Innymi słowy, postęp, jakiego dokonano w Chinach, to nie ulica jednokierunkowa. Gdy wszystko idzie dobrze, jest dobrze, ale gdy tylko pojawiają się problemy, monopartyjny totalitaryzm automatycznie wraca do najgorszych wzorców. To właśnie w takich chwilach rząd szokuje świat brakiem ogłady i tępotą. Kiedy zaczęło się ostatnie odliczanie do rozpoczęcia igrzysk i wszyscy patrzyli na Chiny, zamknięto, na przykład, Hu Jia - kruchego młodego człowieka, którego „próba obalenia rządu" sprowadzała się do opublikowania kilku artykułów w internecie.

 

Pytany o to przez zagranicznych dziennikarzy, na co dzień elokwentny premier Wen Jiabao potrafił tylko wykrztusić, że Chiny są „państwem prawa". Biorąc pod uwagę, że konstytucja chroni wolność słowa, brzmi to doprawdy żałośnie. Nie sposób zrozumieć, czemu rząd robi takie idiotyzmy.

 

Wołanie Tybetu

 

Z ostatnim kryzysem w Tybecie też można się było uporać inaczej. Jeżeli kilka osób chce wyjść ze świątyń i protestować - w czym problem? Jeśli wyznaczyć im miejsce i czas zgodnie z prawem, wykrzyczą swoje hasła i wrócą do domów. Im bardziej ludzi się uciska, tym większe w nich pragnienie buntu - a na koniec chaos.

 

Państwo prawa powinno gwarantować swobodę protestowania. Jeśli w takich okolicznościach obywatele łamią prawo, należy ich bezzwłocznie zatrzymać. W Chinach stoi to jednak na głowie. Najpierw mnichom odebrano należne im prawo demonstrowania, a gdy zaczęły się kłopoty, nie interweniowano ze strachu przed światową opinią publiczną. W ten sposób sytuacja wymknęła się spod kontroli, powodując ofiary śmiertelne i straty materialne.

 

Nie koniec na tym. Zanim doszło do przemocy, zabrakło informacji i przygotowania. Kiedy rząd się ocknął, wyrzucił wszystkich dziennikarzy, żeby potem przywozić ich w zorganizowanych grupach. Najpierw winą za wszelkie nieszczęścia obarczył Dalajlamę, by za chwilę, pod naciskiem światowej opinii publicznej, ogłosić, że rozpoczyna z nim rozmowy. Wszystko to świadczy i o pasywności władz, i wrodzonej głupocie totalitaryzmu.

 

Kłopoty ze zniczem obudziły nacjonalizm części Chińczyków, rząd wciąż pozostaje jednak w szoku. Potrzebuje czasu na przeżucie faktów. Musi też zadać sobie pytanie: dlaczego dla świata bardziej przekonująca jest grupka ludzi, skandujących „Wolny Tybet", niż setki miliardów yuanów, które wpompowały tam władze? Dlaczego zagraniczna opinia publiczna ufa bardziej doniesieniom mediów niż chińskim przywódcom? Dlaczego coraz potężniejsze Chiny są postrzegane jako zagrożenie, a nie rzecznik pokoju?

 

Więzy prawa

 

Tragedia w Sichuanie jest na czołówkach na całym świecie. Akcję ratunkową prowadzi się w bardzo trudnym terenie. Rząd ma bolesną świadomość, że tym razem musi wykazać się skutecznością. Jednak teraz, jak nigdy na oczach własnych obywateli i światowych mediów, wysłużone mechanizmy kontroli i perswazji mogą okazać się zawodne. Tuż pod powierzchnią - a nieraz nad - czai się kwestia zaufania. I tak jesteśmy świadkami rozgrywki między twardą a miękką siłą.

 

Kiedy więc rząd wreszcie zmądrzeje? Odpowiedź jest bardzo prosta - gdy zacznie działać zgodnie z prawem. Gdy bezwarunkowo zagwarantuje wszystkim zapisane w konstytucji wolności i zajmie się tymi, którzy łamią prawo. Władze muszą zrozumieć, że dla zagranicznych mediów znacznie bardziej od rządowego rzecznika wiarygodni będą niezależni chińscy dziennikarze. Żaden głos nie ma monopolu na prawdę - wyłania się ona powoli z ich mnogości. Zrozumienie tej prostej zasady jest kluczem do miękkiej siły.

 

Niezależnie od tego, co się wydarzy, igrzyska w Pekinie dostarczą wielu lekcji chińskim przywódcom. Jeżeli wciąż potrafią się uczyć, przekują upokorzenia niedoszłego triumfalizmu w siłę zmiany.

 

 

 

19 maja 2008 

 

Li Datong - popularny dziennikarz i redaktor, zwolniony z pracy za krytykowanie rządowej cenzury.