Władze chińskie: 4000 zatrzymanych
Rewizje, aresztowania i „zniknięcia" wciąż są codziennością Lhasy. Coraz większe obawy budzi los mnichów Drepungu, do którego w ostatnich dniach ściągnięto dodatkowe oddziały wojskowe. Okoliczności nie są jasne, wydaje się jednak, że nowe niepokoje wywołało pojawienie się w klasztorze „grupy roboczej" odpowiedzialnej za prowadzenie „edukacji patriotycznej". W innych stołecznych klasztorach brakuje wody i żywności; duchowni wciąż nie mogą opuszczać murów świątyń.
Od 10 marca i pierwszych demonstracji w Lhasie do protestów doszło co najmniej w 52 tybetańskich okręgach administracyjnych oraz w Chengdu (stolicy prowincji Sichuan), Lanzhou (stolicy Gansu) i Pekinie. Według rządowych mediów niemal 4000 uczestników „rozruchów" zostało zatrzymanych (lub oddało się w ręce policji) w Lhasie i prefekturze Kanlho (chiń. Gannan) prowincji Gansu - dwa razy więcej niż podawano wcześniej. Ponad połowa miała już zostać zwolniona; formalnie aresztowano 400 osób.
W Lhasie, twierdzi źródło ICT, „Tybetańczycy śpią w ubraniach na wypadek walenia w drzwi w środku nocy". Po 14 marca z każdego tybetańskiego domu w mieście „zniknęła" co najmniej jedna osoba. Mieszkańcy stolicy mówią o „drugiej rewolucji kulturalnej". Na zebraniach komitetów dzielnicowych urzędnicy udzielają instrukcji odpowiadania na telefony z zewnątrz, grożąc surowymi karami za ujawnianie informacji.
Część zatrzymanych wywozi się z Lhasy. Naoczny świadek opowiada o kilkuset Tybetańczykach eskortowanych przez policję do pociągu jadącego do Qinghai. W grupie było wielu mnichów - często bosych. W zeszłym tygodniu informowano natomiast o przywiezieniu około 300 więźniów do Silingu: „Każdy sprawiał wrażenie pobitego. Niektórzy mieli krew na twarzach. W grupie była starsza kobieta z nogami skutymi ciężkim łańcuchem. Nie miała butów. Bili ją policjanci".
Część zatrzymanych - wśród których było wielu przypadkowych przechodniów czy po prostu mieszkańców tybetańskiego kwartału Lhasy - została już zwolniona. Znana pisarka twierdzi, że w magazynach stołecznego dworca przetrzymywano ponad 800 osób, które brutalnie bito i głodzono. Inne źródło utrzymuje, że zatrzymywano też ludzi, którzy rozmawiali z krewnymi za granicą.
Wiarygodne raporty mówią również o wywożeniu Tybetańczyków z Lhasy do Sichuanu. Młody mnich, którego zatrzymano w stolicy, ponieważ nie miał dokumentów, trafił najpierw do lokalnego aresztu. Przez kilka dni codziennie go bito. „Biją zawsze w grupach, po czterech. Nie odróżnisz nocy od dnia. Skuli mu ręce na plecach, ciasno, jedną zza karku, drugą od dołu. Dzienna racja to jedna mała bułka i jakieś pół litra wody na cztery, pięć osób. Ludzie śpią koło kibla, zabierają im buty". W zeszłym tygodniu mnicha przewieziono do więzienia Mianjang w Sichuanie, skąd został zwolniony, gdyż bano się, że umrze, jeśli nie otrzyma pomocy medycznej. W tej chwili ma kłopoty z chodzeniem, mówieniem i oddychaniem. We wspomnianym więzieniu przebywa obecnie wielu Tybetańczyków z Lhasy.
Restrykcje w stolicy sprawiają, że mieszkańcy mają problemy ze zdobyciem ubrań i jedzenia. Szczególnie zła jest sytuacja w klasztorach. W Gandenie, Drepungu i Sera, odciętych od świata wojskowymi kordonami po pierwszych protestach, od dawna brakuje żywności. W ostatnim oświadczeniu kaszag, gabinet Centralnej Administracji Tybetańskiej w Indiach, mówił o kryzysie humanitarnym i zgonach z głodu. Według źródeł ICT mnisi klasztoru Sera nie mogą przynieść do świątyni nawet wody.