Rządy służb bezpieczeństwa w Sichuanie
strona główna

Radio Wolna Azja

8-04-2008

 

Rządy służb bezpieczeństwa w Sichuanie

 

Tybetańskie źródła informują o kolejnych protestach w prefekturze Kardze (chiń. Ganzi) prowincji Sichuan, gdzie przed trzema dniami policja otworzyła ogień do tłumu, ciężko raniąc cztery lub pięć osób.

 

„Tybetańczycy nie zdołają tu już zorganizować żadnego protestu" - mówi źródło RFA, potwierdzając, nie wprost, że w regionie wciąż stacjonują oddziały, które sprowadzono tam w trakcie zeszłotygodniowych protestów. „Wciąż jest tu mnóstwo wojska" - powiedział inny mieszkaniec prefektury, który bał się mówić dalej.

 

Według pracowników trzygwiazdkowych hoteli wszystkie pokoje są zarezerwowane przez funkcjonariuszy służb bezpieczeństwa. „Mamy samych wojskowych", twierdzi jeden z nich, dodając, że zostaną do września, czyli końca igrzysk olimpijskich w Pekinie. - „A grup zagranicznych nie będą tu wpuszczać".

 

Tybetańskim mieszkańcom Kardze zabroniono informowania świata o zeszłotygodniowej strzelaninie pod groźbą „sankcji prawnych": „Naprawdę nie mogę o tym rozmawiać. Przeczytajcie sobie w gazetach. Cokolwiek tam piszą, tak było. I nie dzwońcie do mnie więcej. Rozmawiajcie z kimś innym. Nie będę łamać prawa".  

 

Tybetańczyk z Dału (chiń. Daofu), też w Kardze, powiedział RFA, że podczas protestu 15 osób odniosło rany - w tym pięć ciężkie. Wszyscy ranni zostali zabrani przez służby bezpieczeństwa. „Na to mnisi powiedzieli władzom okręgu, że jeśli ich nie zwolnią, duchowni będą protestować nawet za cenę życia. Wtedy przewodniczący kazał zwolnić aresztowanych. Proszę, powiedzcie światu, co tu robimy, i z jaką przemocą reagują na to Chiny" - w tej samej chwili połączenie zostało przerwane i RFA nie zdołało się ponownie dodzwonić do tego rozmówcy.

 

Urzędnik lokalnego Biura Bezpieczeństwa Publicznego potwierdził protest, ale dodał, że „teraz wszystko jest pod kontrolą". Podobne informacje docierają do tybetańskich uchodźców, którzy dzwonią do krewnych w regionie. Jeden z nich twierdzi, że mnisi klasztoru Minco postanowili odprawić rytuały za zabitych we wcześniejszych protestach, choć władze ostrzegały, że każdy, kto podejmie jakikolwiek protest, zostanie zastrzelony bez ostrzeżenia: „Dołączyli świeccy, w sumie tysiąc osób. Szli poboczem, spokojnie, ale na skrzyżowaniu stanęli im na drodze chińscy funkcjonariusze. Przepuszczali mnichów, zatrzymując zwykłych ludzi. Wtedy Tybetańczycy, którzy do tej pory tylko powtarzali modlitwy, zaczęli skandować »Niech żyje Dalajlama« i wołać o wolność w Tybecie. Policjanci odpowiedzieli strzałami, ciężko raniąc pięć osób".

 

Mnisi zażądali wydania rannych i, według tybetańskiego źródła w Indiach, policja to zrobiła. „Zaniesiono ich do lokalnego szpitala, ale tam odmówili pomocy". Inny informator twierdzi, że przed wyłączeniem linii telefonicznych, powiedziano mu, że zraniono 14 osób, w tym cztery ciężko. „Stan dziesięciu osób jest stabilny. Cztery wiozą do szpitala do Chin samochodem klasztoru".