Wielu zabitych i rannych – Chiny rozbijają protesty w Lhasie
W sobotę rano - po dniu gwałtownych antychińskich protestów, które tłumiono strzelając do tłumu, zabijając i raniąc wielu Tybetańczyków - Lhasę patrolowały pojazdy wojskowe. „Władze chińskie wyprowadziły na ulice całe siły, w tym kilkaset czołgów, z których strzelano w tłum - mówi źródło RFA. - Użyli też granatów z gazem łzawiącym".
Inne źródła również informują o wojskowych pojazdach - czołgach lub wozach pancernych. Mieszkańcy mówią o ogłoszeniu stanu wojennego w Lhasie, nie udało się jednak uzyskać oficjalnego potwierdzenia tych doniesień. Do protestów dochodzi też w innych prowincjach.
Świadkowie opowiadają o licznych zabitych na stołecznych ulicach, nie ma jednak szans na ustalenie ich dokładnej liczby. „Widzieliśmy dwa trupy przed Ramocze, dwa w ogrodzie, dwa w drukarni Gandenu. Ludzie, którzy noszą jedzenie tybetańskim więźniom w Drapczi, widzieli zwłoki 26 osób w czarnym samochodzie - twierdzi uczestnik zajść. - Mogło zginąć nawet 80 osób, ale panuje zbyt wielki chaos, by to sprawdzić".
„Podpalono wiele budynków należących do chińskich imigrantów i Hui, chińskich muzułmanów - opowiada świadek. - Wszystkie sklepy będące ich własnością zostały splądrowane i spalone. Tybetańskim sklepikarzom kazano oznakować własne stragany białymi szarfami".
Bardzo ucierpiała świątynia Ramocze, w której żyje 110 mnichów, gdy w jej pobliżu pojawili się, skandując „Niepodległość dla Tybetu!", Tybetańczycy z portretami Dalajlamy. Zatrzymała ich lokalna policja, ale została zaatakowana przez tłum - mnichów i młodych ludzi. „Policjanci się przestraszyli i wtedy wezwano wojsko z czołgami". Według tego samego źródła na znak protestu podpaliło się czterech mnichów z Gandenu.