Jak rozwiązać problem Tybetu
Bodała
Po pierwsze należy stworzyć warunki ekonomiczne, uwzględniające specyfikę regionów „etnicznych". Korzyści, jakie przynosi Tybetowi obecna polityka rządu centralnego, wydają się oczywiste, lecz wcale nie zyskują na niej mieszkańcy regionu (podkreślam, że nie mam na myśli wyłącznie Tybetańczyków, ale także Hanów i Hui, którzy ściągali tu przez setki lat). Wystarczy się rozejrzeć, gdziekolwiek, żeby się przekonać, że służy ona przede wszystkim nowym przyjezdnym z różnych prowincji i miast Chin właściwych. Trudno się więc dziwić, że motywacja oraz propaganda towarzyszące nakładom Pekinu muszą budzić podejrzliwość.
Sytuacja obecna oraz ta sprzed 1959 roku są różne jak dzień i noc, niemniej w tamtej, niezwykle zacofanej gospodarce opartej na wiekowej tradycji hodowli był tak wymiar ludzki, jak i niezależność. Nie zamierzam nawoływać do powrotu do średniowiecza, ale jeśli przeanalizujemy gospodarkę Tybetu od czasu przejęcia pełnej kontroli przez centrum po dobę reform i otwarcia, zauważymy, że w przeciwieństwie do innych prowincji zawsze wlekła się ona w ogonie. Nic też nie zapowiada, by kiedykolwiek miało się to zmienić. Z drugiej strony, nie można wykluczyć, że dzięki dobrej polityce i pomocy zewnętrznej Tybetańczycy mogliby przejąć ster i doskonale kierować rozwojem własnego regionu.
Nawet jeśli gospodarka lokalna ma potencjał dynamicznego rozwoju i stanie się z czasem wzorem dla innych regionów etnicznych, to o ile Tybetańczycy nie staną się bardziej aktywni i zostaną zepchnięci na margines, podzielą smutny los amerykańskich Indian.
Aby uniknąć katastrofalnych skutków „amerykańskiego imperializmu", moim zdaniem gospodarka Tybetu wymaga wymiaru etnicznego, lokalnego i modernizacji. Słowo „etniczny" odnosi się do polityki makroekonomicznej, którą należy tak zmienić, by chroniła dominującą pozycję Tybetańczyków i traktowała ich preferencyjnie. W obszarach, w których rdzenni mieszkańcy nie są aktywni z uwagi na ideologię czy obyczaje, rozważyłbym subsydiowanie podmiotów zewnętrznych, ale i poddanie ich kontroli władz lokalnych.
„Modernizacja" nie stoi w sprzeczności z charakterem „etnicznym", czego najlepszym dowodem liczne nowoczesne przedsięwzięcia realizowane dziś w różnych regionach przez samych Tybetańczyków. Choć nie odgrywają one roli pierwszoplanowej, warto zwrócić uwagę na korzyści społeczne, jakie przynoszą, o czym zresztą piszą często z uznaniem chińskie media. W przyszłym Tybecie rodzime przedsiębiorstwa będą działać w warunkach, jakie same wytworzą. Dzięki racjonalnemu wykorzystywaniu zasobów naturalnych i zewnętrznej pomocy technicznej, korzystając z rozwoju gospodarczego całych Chin, zdołają wspiąć się na nowe wyżyny „efektywnego zarządzania", „fachowości personelu" i „ekonomicznej siły". Dzięki temu Tybetańczycy mogliby dumnie nosić głowę i przejąć kontrolę ekonomiczną, a to warunki konieczne do zachowania i rozwoju ich kultury.
„Lokalność" towarzyszy etniczności i modernizacji, zakładając stopniowe przejęcie przez Tybetańczyków gospodarki regionu, bowiem tylko pozycja dominująca uchroni ich przed wyrzuceniem za burtę społecznych i ekonomicznych przemian.
Po drugie, w regionach mniejszościowych zewnętrzne podmioty gospodarcze muszą okazywać szacunek lokalnym wierzeniom i kulturze. Na obecnym etapie rozwoju przyjezdni mają przewagę gospodarczą i należy do nich większość najbardziej dochodowych przedsiębiorstw. Doskonale zarabiając, przywożą ze sobą do Tybetu usługi typowe dla Sajgonu z czasów wojny wietnamskiej. Ilością burdeli, barów i tancbud bijemy na głowę każde średniej wielkości miasto Chin właściwych. Taka deprawacja i degeneracja pod błyszczącą fasadą kłóci się ze stylem życia większości Tybetańczyków oraz stanowi zagrożenie dla zdrowego rozwoju nowego pokolenia. Tybet ma długą historię i tradycję, której bogactwo oraz głębia są dziedzictwem całej ludzkości, stanowiąc ważny element współczesnej kultury globalnej. Naszym najważniejszym obowiązkiem jest strzeżenie tego historycznego dziedzictwa. Owoce „przemysłu rozrywkowego", który służy wyłącznie zbijaniu pieniędzy i nie przynosi żadnych korzyści regionowi ani społeczeństwu, porównać można do niszczycielskiego wpływu opium na ludzką duszę. Faktyczna realizacja polityki państwa w dziedzinie ochrony kultury mniejszości - zapisanej w trzecim [sic - czwartym] artykule konstytucji Chińskiej Republiki Ludowej, wedle którego państwo pomaga w ekonomicznym i kulturalnym rozwoju mniejszości zgodnie z ich charakterem i potrzebami - wymaga podjęcia kroków hamujących propagowanie „rozrywek" obcych kulturze lokalnej.
Po trzecie, konieczne jest otworzenie kanałów komunikacyjnych oraz pozwolenie Dalajlamie i Tybetańczykom z zagranicy na prywatne odwiedzanie kraju. Dawno już powiedziano, że „Dalajlama jest kluczem do rozwiązania kwestii Tybetu", nie zamierzam więc cytować tu traktujących o tym artykułów tybetologów z kraju i ze świata. Wierzę, że Komunistyczna Partia Chin, która konsekwentnie kieruje się hasłem „szukania prawdy w faktach", również to kiedyś dostrzeże.
Zmarły chiński przywódca Deng Xiaoping powiedział wyraźnie: „Możecie mówić o wszystkim poza niepodległością Tybetu". Odłóżmy na bok miliony argumentów podnoszonych latami przez obie strony - problem istnieje i nie rozwiąże go ani trywializowanie, ani rozdymanie, a pewne jego aspekty odciskają się na wizerunku Chin na arenie międzynarodowej. Pokazanie światu oświeconej twarzy rządu, zaspokojenie jedynego żądania tybetańskich wiernych, zakończenie ponadczterdziestoletniego wygnania stu tysięcy rodaków, wyeliminowanie separatystycznego zagrożenia oraz skuteczna ochrona zjednoczenia - wszystko to wymaga zezwolenia Dalajlamie i innym na składanie prywatnych wizyt w Tybecie. Trzeba też zacząć z nimi rozmawiać. W tym celu należy wspólnie wypracować uproszczone procedury imigracyjne, z wyprzedzeniem ustalić skład i program przyjeżdżających grup, dbając przy tym o pewną dyskrecję. W ten sposób lata mściwości i wrogości zastąpi współpraca. Z punktu widzenia rządu Chin będzie to wydarzenie o strategicznym, epokowym znaczeniu.
Po czwarte, trzeba zweryfikować „projekt budowy nowej tybetańskiej wsi" i zagwarantować prawo do prowadzenia niezależnego życia. Program ten, związany z ogromnymi nakładami państwa, jest już realizowany. Zdrowy rozsądek podpowiada, że gdy budują ci dom, należy się cieszyć. Zapomnijmy na chwilę o rzekomych pożytkach, jakie przynoszą masom rzędy tysięcy identycznych, skolektywizowanych budynków: już sam pomysł przesiedlenia w okolice szos tylu koczowników i chłopów budzi ogromne wątpliwości prawne i moralne, odbierając ludziom prawo do niezależnego życia. Podnoszenie standardów bytowych nie musi oznaczać budowy mrowisk na poboczach ani mieszkania w domach, które niczym się od siebie nie różnią. Odbierając prawo do niezależności - nawet w zamian za wymierne korzyści materialne - można utracić lojalność ludu.
Na bogactwo i różnorodność kultury narodu składają się niezliczone abstrakcyjne elementy. Tego dorobku nie wolno zamieniać na rzędy baraków do pokazywania w dzienniku telewizyjnym. Jeśli faktycznie jest to finansowo opłacalne i służy rozwojowi kultury chłopskich mas, dlaczego nie przystąpiono jeszcze do „udrogowienia" wiejskiej gospodarki wzdłuż podpekińskich autostrad i szos? Chiny - wielkie imperium wśród państw rozwijających się - mają, jak sądzę, więcej ekonomistów niż Lhasa mieszkańców. Pamiętając o doświadczeniach wielkiego skoku i komun, nie powtórzyliby tych samych błędów. Cały ten projekt jest więc co najwyżej dekoracją. Wydawanie pieniędzy na zakup „twarzy" nie zjedna przecież ludzkich serc, bo dając dom, odbiera prawo do życia w wolności.
Po piąte, w ramach poszanowania kultury mniejszości należy poważnie traktować wszystkie przepisy, których celem były ochrona i rozwój języka tybetańskiego. Rząd TRA przyjął je w latach osiemdziesiątych, ale obecna sytuacja nie pozostawia wątpliwości, że istnieją wyłącznie na papierze. Nakładały one między innymi na kadry narodowości Han obowiązek uczenia się i używania tybetańskiego, tymczasem dziewięćdziesiąt dziewięć procent chińskich urzędników nie potrafi sklecić w tym języku nawet najprostszego zdania.
Weźmy prosty przykład. Dokumenty omawiające „ducha" posiedzeń Komitetu Centralnego, Rządu Ludowego TRA oraz lokalnego komitetu partii przekazywane są niższemu szczeblowi w obu wersjach językowych, tyle że po drodze egzemplarz tybetański nieodmiennie gdzieś ginie czy to dlatego, że przeważają urzędnicy pochodzenia chińskiego, czy to przez to, że nikomu nie chce się go wydrukować. Czy traktowanie w ten sposób dokumentów wagi państwowej może dobrze służyć rodzimemu językowi? Teraz spójrzmy z dołu: podczas lhaskich wyborów do Zgromadzenia Przedstawicieli Ludowych w 2006 roku nie było tybetańskojęzycznych kart do głosowania. Należący do KPCh „wyzwoleni niewolnicy", którzy ledwie znają chiński, musieli bardzo się biedzić - i czuć porzuceni przez swoją partię.
Tybetańczycy stanowią w Tybecie większość, ale nie tylko oni posługują się naszym językiem. Dotyczy to również wiernych, którzy przyjęli go za sprawą liturgii, czy też potomków przybyłych tu przed wiekami muzułmanów i nepalskich kupców.
Choć Tybetańczycy w Tybecie mówią po tybetańsku, po pięćdziesięciu latach dorobili się ledwie dwóch stacji nadających audycje w tym języku (z czego jednej posługującej się dialektem z Amdo). W szkołach podstawowych i średnich dzieci uczą się w rodzimym języku tylko jego samego, matematyki i przyrody. Mogą uczestniczyć w regionalnych, a nawet krajowych konkursach pisarskich - tyle że nie we własnym języku. Ograniczanie liczby jego godzin lekcyjnych w stołecznych szkołach ma w sobie coś przerażającego. Absolwenci wyższych uczelni, którzy go studiowali, mogą zrobić tylko dwie rzeczy: zamknąć się w domu i zostać pisarzem lub dom ten opuścić, odcinając się od korzeni i bliskich. Z kolei chiński student lub urzędnik nigdy nie napotka trudności w znalezieniu pracy czy otrzymaniu awansu z powodu nieznajomości tybetańskiego. Starczy wyjrzeć za okno - tam „rozwój" tybetańskiego krzyczy z wielkich bilbordów operatorów telefonii komórkowej czy firm internetowych maleńkimi lub niemal niewidocznymi literami, śmiesznymi błędami ortograficznymi, żałosnymi tłumaczeniami albo li tylko chińskimi znakami.
Takie przykłady można mnożyć w nieskończoność. Prawdziwy rozwój i ochrona języka tybetańskiego wymagają odpowiednich warunków społecznych oraz nowych, dobrych przepisów. Zacząć należy od szkół, etatów, awansów, tytułów naukowych oraz pensji dla tybetańskich kadr, urzędników i studentów. Wymaganie od wszystkich Hanów w Tybecie nauki tybetańskiego byłoby niepraktyczne, niemniej urzędnicy najniższych szczebli, którzy na co dzień stykają się z masami, po prostu muszą choć trochę mówić, czytać i pisać w naszym języku.
Po szóste, trzeba zamknąć kopalnie, które zatruwają środowisko. Wszyscy wiedzą, że sytuacja w Tybecie, na Dachu Świata, ma wpływ na przyrodę i klimat całej planety. Bezmyślne niszczenie tego ekosystemu stanowi zagrożenie dla ludzkości. Ochrona środowiska naturalnego Tybetu wpłynie pozytywnie nie tylko na sąsiednie ekosystemy. To wystarczająco dobry powód do zamknięcia szkodliwych przedsięwzięć.
Po siódme, należy podnieść morale i wykształcenie urzędników państwowych odpowiedzialnych za sprawy religijne oraz zmniejszyć kontrolę administracyjną nad grupami roboczymi w tym obszarze. Za sprawą ogromnego napływu obcych w Tybecie - rzecz niepojęta - mała część urzędników, którzy zajmują się kwestiami religijnymi, nie przestrzega prawa ani zasad moralności. Zachowania takie uchodzą płazem, a odpowiednie departamenty nie tylko nie reagują - podejmowano kroki i narzucano ograniczenia działalności religijnej, które kłócą się z obowiązującym w Chinach prawem. Realizacja polityki państwa, gwarantującego obywatelom swobody religijne oraz niezależność miejsc kultu, wymaga rozluźnienia mechanizmów kontroli administracyjnej i wycofania się z bezprawnych posunięć.
Po ósme, powinno się systematycznie promować edukację w dziedzinie tradycyjnej kultury oraz sztuk pięknych, by ich bogactwa i znaczenia nie ograniczał więcej brak przestrzeni ani wiedzy. Entuzjastyczne przyjmowanie wystaw i ekspozycji na całym świecie jest najlepszym dowodem, że rynek na naszą sztukę istnieje nie tylko w Tybecie. Inny przykład to obfitość barów z nangmą w Lhasie. Rzeczywiście mamy dziś wiele oficjalnych instytucji, takich jak zespoły taneczne czy teatralne oraz Akademię Sztuk Pięknych. Choć odgrywają one ważną rolę, pomagając zachować i rozwijać sztukę narodową, nie można zdać się tylko na nie. Wszechobecna komercjalizacja wymaga dotowania kultury - choćby inwestycji w przynoszące dochód sceny teatralne i galerie, by nie zmieniały się na naszych oczach w kina lub markety. Edukacja to jednak znacznie więcej niż jedna akademia czy teatr. W Lhasie promuje się dziś nangmę - której w końcu nie tak dawno groziło całkowite wymarcie - ale inne dziedziny sztuki leżą odłogiem. Powtarzam, trzeba tu oświaty i systematycznej promocji.
Po dziewiąte, należy kontrolować liczbę osób przyjeżdżających do regionu. Jednym z największych ukrytych zagrożeń i przyczyną powstawania sprzeczności między Tybetańczykami a Hanami jest masowy napływ obcych do Tybetu. Gospodarka ich potrzebuje, nie idzie tu więc o proste narzucanie limitów, lecz o kontrolowanie napływu siły roboczej. Tylko w ten sposób obie strony, oba narody, osiągną długoterminową stabilizację i rozwój. W kwietniu 2007 roku lhaska popołudniówka informowała, że w Tybecie podaż rąk do pracy znacznie przewyższa popyt. W interesie ochrony jedności Tybetańczyków i Hanów leży więc wprowadzenie skutecznych środków kontroli w tej materii.
Po dziesiąte, Tybetańczycy w kraju i poza jego granicami powinni być traktowani tak samo jak Hanowie w Chinach i po drugiej stronie Cieśniny Tajwańskiej. Innymi słowy, należy popierać i organizować programy wymiany oraz zerwać z polityką całkowitego izolowania Tybetańczyków z zagranicy.
W kwietniu 2006 roku Biuro Informacji Rady Państwa tak pisało o stosunkach z Tajwanem: „W celu umożliwienia normalnego przepływu ludności rząd Chin, wzywając przy tym do pokojowego zjednoczenia, podejmuje następujące kroki, by promować stosunki dwustronne.
Na froncie politycznym dokonuje korekty polityki i metod, żeby załagodzić nastroje konfrontacyjne. Najwyższy Sąd Ludowy i Najwyższa Prokuratura Ludowa postanowiły, że nie będą ścigać tajwańskich prawodawców za przestępcze postępowanie przed proklamowaniem Chińskiej Republiki Ludowej.
Na froncie militarnym podejmuje inicjatywę wyjścia z martwego punktu, zaprzestanie bombardowania wysp takich jak Jinmen oraz otworzy część baz obronnych i obserwacyjnych, zmieniając je w strefy rozwoju gospodarczego oraz atrakcje turystyczne.
Na froncie gospodarczym otwiera szeroko drzwi, promuje wymianę, zaprasza tajwańskich przedsiębiorców do inwestowania oraz handlowania, proponując im preferencyjne warunki i ochronę prawną.
Chiński rząd przyjmie pozytywną postawę wobec przepływu innych grup, komunikacji elektronicznej, nauki i technologii, kultury, sportu, wiedzy i informacji oraz podejmie odpowiednie kroki w celu wymiany i współpracy we wszystkich obszarach. Pod auspicjami rządu powstanie organizacja obywatelska, która podejmie współpracę z odpowiednimi instytucjami tajwańskimi, aby chronić interesy prawne i promować rozwój stosunków po obu stronach Cieśniny".
Polityka rządu Chin wobec wyspy zyskuje zrozumienie oraz akceptację coraz większej liczby tajwańskich ziomków, rodaków z Hongkongu, Makau i zagranicy. Szerokie masy mieszkańców Tajwanu robią wiele na rzecz rozwijania stosunków dwustronnych. Z kolei tamtejsze władze w ostatnich latach też zmieniły politykę wobec Chin kontynentalnych, zezwalając na wyjazdy i odwiedzanie krewnych, ograniczając restrykcje w stosunku do organizacji obywatelskich, handlu, inwestycji, połączeń telefonicznych, przesyłek pocztowych czy wymiany walut. Wszystko to dobrze służy wzajemnej komunikacji. Szybko rośnie handel i rozszerzane są programy wymiany. W kwietniu 1993 roku podpisano w Wanggu cztery porozumienia, będące kamieniem milowym w rozwoju relacji dwustronnych. Atmosfera jest najlepsza od czterdziestu lat, co przybliża pokój i pokojowe zjednoczenie.
Wróćmy jednak do rzeczy. Tajwan był integralną częścią Chin od najdawniejszych czasów. Dharamsala, miasteczko w północnych Indiach - nie. Nie przypominam też sobie, by ktoś kiedykolwiek to sugerował. Mamy jednak ponad sto czterdzieści tysięcy tybetańskich ziomków w niej i w innych państwach. Pieśniarz, który opuścił kraj przed kilkudziesięciu laty, napisał: „Nigdy nie sprzedałem Lhasy, nigdy nie kupiłem Indii", co doskonale ilustruje pragnienie emigrantów powrotu do korzeni. Jeżeli Tybet jest częścią Chin, to oni muszą być Chińczykami z zagranicy i natychmiast otrzymać „jednolity status" przyznawany powracającym do macierzy Tajwańczykom. Jeśli się tego nie czyni - albo unika „zakazanych" słów, aby oddalić problem istnienia tych ludzi - własnoręcznie przekreśla się swój tytuł do Tybetu. Zerwanie z polityką, która trzyma rodaków z dala od domów i rodzin, będzie ogromnym wkładem w wielkie dzieło jednoczenia Chin i właściwego rozwiązania kwestii tybetańskiej. Obecny stan rzeczy jest powrotem do sytuacji sprzed 1978 roku. Dlaczego zamknięto drzwi przed powracającymi tybetańskimi ziomkami? Oczywiście polityka tamtej epoki i słowa, jakich używa się dzisiaj pod okiem społeczności międzynarodowej, nie mają z sobą nic wspólnego. Z pozoru stosunek do przekraczających granicę Tybetańczyków może nie mieć w sobie nic dziwnego dla przeciętnego Chińczyka, niemniej prawda jest taka, że rzuca się im pod nogi rozliczne kłody, odmawiając zgody na występy zespołom z kraju i zagranicy, zakazując wysyłania synów i córek do zagranicznych szkół (zwłaszcza w Indiach), szantażując tych, którzy to zrobili, utratą pensji i tak dalej. W stosunku do naszych ziomków obowiązuje zasada: „Skoro nie macie swojej niepodległości, nie wrócicie do domu". Z perspektywy sprawy zjednoczenia ludzie ci powinni być traktowani tak samo jak Tajwańczycy, co położyłoby solidne podwaliny pod skuteczną strategię frontu jedności.
7 kwietnia 2007
Bodała - pseudonim tybetańskiego intelektualisty, mieszkającego na terenie ChRL. „Rozwiązanie" krąży po wielu chińskich i tybetańskich portalach.