Tybet w 2007 roku
Słowo „Tybet" (tyb. bod) odnosi się tu do płaskowyżu nazywanego obecnie „Tybetańskim Regionem Autonomicznym" (TRA) oraz do części sąsiadujących z nim prowincji Chin - Qinghai, Sichuanu, Gansu i Yunnanu. Ziemie te są dla zamieszkujących je od wieków Tybetańczyków Czolka-Sum (tyb. mchol-kha-gsum), „trzema prowincjami" (U-Cang, Kham i Amdo). W ten sposób definiuje się Tybet „etnograficzny", odpowiadający „Pięciu [tybetańskim] Obszarom i Regionom Autonomicznym" (chiń. wu shen qu, tyb. zhin-chen dang rang-skyong-ljongs lnga), które w 1951 roku przyłączono do Chińskiej Republiki Ludowej (ChRL). Władze chińskie określają terminem „Tybet" (chiń. xizang, dosł. „zachodni skarbiec") wyłącznie TRA, stanowiący trzecią, centralną część Tybetu etnograficznego.
Wprowadzenie
Status „dawnego" Tybetu bywa przedmiotem (głównie ideologicznych) dysput i polemik, nie ulega jednak wątpliwości, że w latach 1913-50 kraj ten, w środkowo-zachodniej części, spełniał wszystkie warunki państwowości uznawane przez prawo międzynarodowe: posiadał naród, terytorium oraz niezależny od obcych władz rząd, który sprawował na owych ziemiach władzę wewnętrzną, utrzymywał stosunki i zawierał traktaty z innymi państwami, bił własną monetę itd.
Po proklamowaniu Chińskiej Republiki Ludowej w 1949 roku przewodniczący Mao Zedong zapowiedział „wyzwolenie" terenów, które Pekin uznawał za strefę swoich wpływów, powołując się na czasy mongolskiej dynastii Yuan i mandżurskich Qingów. W październiku 1950 roku oddziały Armii Ludowo-Wyzwoleńczej (AL-W) szybko rozbiły nieliczne i źle uzbrojone wojska tybetańskie. Siedem miesięcy później Tybetowi narzucono siedemnastopunktową „Ugodę w sprawie pokojowego wyzwolenia" - w gruncie rzeczy pierwowzór przyznanego później Hongkongowi modelu „jeden kraj, dwa systemy" - która zmuszała Lhasę do „powrotu do rodziny macierzy" i „udzielania aktywnej pomocy" AL-W, gwarantując Tybetańczykom miedzy innymi „autonomię regionalną", poszanowanie „wierzeń, tradycji i obyczajów", „ochronę klasztorów" tudzież zachowanie „istniejącego systemu politycznego", „ustalonego statusu, funkcji oraz uprawnień" Dalajlamy, Panczenlamy i urzędników „różnych szczebli". Traktat dotyczył tylko Tybetu centralnego (w latach 1950-54 pozostałe ziemie tybetańskie formalnie przyłączono do chińskich prowincji Qinghai, Sichuan, Gansu i Yunnan). Strona chińska, którą w tym czasie reprezentowały wyłącznie struktury wojskowe, zaczęła natychmiast łamać jego postanowienia, systematycznie ograniczając władzę i uprawnienia tybetańskiego „rządu lokalnego".
Mieszkańcy Khamu i Amdo - prowincji, których Ugoda nie tyczyła - chwycili za broń już na początku lat pięćdziesiątych w odpowiedzi na prześladowania towarzyszące wprowadzaniu komunistycznych „reform demokratycznych" w północnej i wschodniej części kraju. Krwawe represje zmusiły do ucieczki tysiące osób, potęgując antychińskie nastroje w Tybecie centralnym, gdzie początkowo Pekin prowadził bardziej umiarkowaną politykę. 10 marca 1959 roku mieszkańcy stolicy, obawiając się, że chińscy żołnierze uprowadzą Dalajlamę - politycznego i duchowego przywódcę Krainy Śniegu - otoczyli jego rezydencję. Zgromadzenie przerodziło się w falę niepodległościowych demonstracji, te zaś - w powstanie. Kiedy stało się jasne, że nie ma już żadnych szans na rozmowy i negocjacje, Dalajlama zdołał opuścić Lhasę i dotrzeć do Indii. W jego ślady poszło ponad 80 tysięcy Tybetańczyków.
Powstanie zostało utopione we krwi. Ze zdobytych przez tybetańskich bojowników tajnych dokumentów AL-W wynika, że w samej Lhasie i jej okolicach „zlikwidowano" 87 tysięcy Tybetańczyków. Wyobrażenie o skali represji daje dopiero zestawienie z innymi liczbami: w stolicy Tybetu mieszkało w tym czasie jakieś 30 tysięcy osób, a w pobliskich klasztorach żyło drugie tyle mnichów; wokół „Miasta Bogów" koczowały również tysiące uciekinierów ze wschodniej części kraju. Jednocześnie całe Chiny przeżywały tragedię kampanii „wielkiego skoku" i „wojny z czterema szkodnikami". Szaleństwa Mao, któremu marzyło się błyskawiczne uprzemysłowienie przy pomocy „generała żelazo" z przydomowych dymarek i gigantyczne oszczędności ziarna, kosztowały życie ponad 30 milionów obywateli ChRL.
Po stłumieniu powstania władze chińskie przystąpiły do tworzenia „spółdzielni", a następnie „komun", odbierając ziemię świeżo uwłaszczonym chłopom oraz niszcząc pozostałości tradycyjnych struktur politycznych i społecznych. Wtrącano do więzień przedstawicieli „starego" systemu i „kontrrewolucjonistów" - hierarchów i duchownych, arystokratów, przywódców klanów, urzędników państwowych itd. - oraz ich „agentów". Na thamzingach, wiecach walki klasowej, podczas których zmuszano najbliższych, często uczniów i dzieci, do publicznego lżenia i torturowania nauczycieli, sąsiadów i krewnych, zamęczono na śmierć niemal sto tysięcy Tybetańczyków.
Natychmiast po dotarciu do Indii Dalajlama powołał rząd emigracyjny, którego głównymi zadaniami było organizowanie pomocy dla uchodźców, zabieganie o wsparcie społeczności międzynarodowej i demokratyzacja archaicznych struktur politycznych. Do końca lat siedemdziesiątych celem nadrzędnym pozostawał powrót do niepodległego Tybetu.
Po pierwszym, najtrudniejszym okresie, kiedy wyczerpanych, pozbawionych środków do życia uciekinierów dziesiątkowały choroby tropikalne i głód, diaspora zorganizowała prężne osiedla w Indiach i w Nepalu. Na wygnaniu odtworzono najważniejsze instytucje monastyczne, dzięki którym udało się ocalić dziedzictwo kultury tybetańskiej; powstały też szkoły, uniwersytety, szpitale, wioski dziecięce, warsztaty, osady rolnicze i wreszcie sprawne organizacje pozarządowe. Dalajlama konsekwentnie ograniczał swoje „buddokratyczne" prerogatywy polityczne, przekazując je nowo powoływanym instytucjom demokratycznym. Uciekinierzy z Tybetu wybierają dziś parlament i - bezpośrednio - premiera oraz uchodzą za jedną z najlepiej zorganizowanych społeczności na wychodźstwie. (Poziom wykształcenia, opieka zdrowotna, stopa życiowa, wolność intelektualna i mechanizmy demokratyczne diaspory stanowią najbardziej wymowny kontrapunkt kolonialnych rządów Pekinu w pełnym analfabetów, prostytutek i żebraków najsłabiej rozwiniętym regionie ChRL, jakim wciąż pozostają ziemie tybetańskie.)
Znacznie gorzej wiodło się jednak Tybetańczykom na arenie międzynarodowej. Choć w latach 1959-65 Zgromadzenie Ogólne Narodów Zjednoczonych przyjęło trzy rezolucje, wzywające Chiny do przestrzegania ich praw - w tym prawa do samostanowienia - nie uczyniono nic, by je zrealizować. Sprawa Tybetu odeszła w polityczny niebyt w 1971 roku po zajęciu przez ChRL miejsca Republiki Chińskiej (Tajwanu) w ONZ. Trzy lata później po dramatycznym apelu Dalajlamy złożyli broń wspierani potajemnie, acz symbolicznie, przez amerykańską Centralną Agencję Wywiadowczą partyzanci, którzy nękali wojska chińskie - zdobywając przy okazji bezcenne dla CIA tajne dokumenty - z baz w nepalskim królestwie Lo.
W 1966 roku przewodniczący Mao - którego pozycja chwiała się po fiasku kampanii wielkiego skoku i wywołanym przez nią głodzie - wezwał młodzież do zaatakowania „partyjnej biurokracji". W czasie dziesięcioletniej rewolucji kulturalnej bezlitośnie zwalczano wszelkie przejawy „starego myślenia i obyczajów", co oznaczało między innymi całkowity zakaz praktykowania i manifestowania wiary religijnej, noszenia tradycyjnych strojów, a w niektórych regionach nawet posługiwania się językiem tybetańskim. Tybetańczycy „wykorzystali" koszmar anarchii i walk frakcyjnych w łonie Czerwonej Gwardii, wzniecając serię krwawo tłumionych, lokalnych powstań. Mieszkańcy Tybetu nazywają ten okres niebywałej brutalności i okrucieństwa - w Chinach dochodziło między innymi do aktów rytualnego kanibalizmu - „czasem, gdy niebo i ziemia zamieniły się miejscami".
Po odsunięciu „bandy czworga" Pekin zdecydował się na bardziej liberalną politykę. W 1980 roku wizytę w Lhasie złożył pierwszy sekretarz Komunistycznej Partii Chin (KPCh) Hu Yaobang i przeprosił Tybetańczyków za katastrofę, jaką okazały się dla nich trzy dziesięciolecia chińskich rządów. Przerażony nędzą i spustoszeniami, zapowiedział „jak najszybsze przywrócenie warunków bytowych sprzed 1959 roku" oraz wycofanie większości funkcjonariuszy i urzędników narodowości Han.
Liberalizacja gospodarcza i polityczna oznaczała przede wszystkim elementarne poszanowanie własności prywatnej oraz religijnej, kulturowej i językowej odrębności Tybetańczyków. Zwolniono większość więźniów politycznych, wydawano zgody na odbudowę zrównanych z ziemią klasztorów i świątyń, promowano język tybetański i zakładano szkoły. Dengowskie reformy przyniosły jednak również nowe zagrożenia, takie jak drakońska polityka kontroli urodzeń - w ramach której, choć teoretycznie miała nie dotyczyć „mniejszości", sterylizowano i poddawano przymusowym aborcjom, nawet w ósmym miesiącu ciąży, tysiące tybetańskich kobiet - czy postępująca dewastacja niezwykle kruchego środowiska naturalnego na skutek rabunkowej eksploatacji surowców.
W odpowiedzi na złożoną w 1979 roku deklarację Deng Xiaopinga, który oświadczył, że gotów jest rozmawiać z tybetańską diasporą o wszystkim poza „niepodległością", Dalajlama zapowiedział rezygnację z fundamentalnych aspiracji swego narodu, przedstawiając „korzystny dla obu stron" model „drogi środka", zakładający zapewnienie Tybetańczykom „prawdziwej" autonomii - którą, teoretycznie, gwarantuje im konstytucja i ustawy ChRL - oraz przeobrażenie Tybetu w „strefę pokoju", czyli w pewnym sensie powrót do postanowień Ugody z 1951 roku i tradycyjnej roli stabilizującego bufora pomiędzy najludniejszymi państwami świata. Do ojczyzny wyruszyły cztery delegacje wysłanników Dalajlamy, którzy mieli na własne oczy zobaczyć „postępy", jakich dokonano pod rządami Pekinu.
Na podstawie zgromadzonych wtedy dokumentów, relacji i statystyk źródła emigracyjne szacują, że chińską okupację przypłaciło życiem ponad milion dwieście tysięcy z sześciu milionów Tybetańczyków - piąta część narodu. W gruzach legły niemal wszystkie z 6259 klasztorów, będących ośrodkami religii, kultury, nauki, medycyny i sztuki tybetańskiej.
Odsunięcie Hu Yaobanga w styczniu 1987 roku oznaczało koniec liberalizacji politycznej i załamanie kontaktów między Pekinem a diasporą. Dekadę „odwilży" zamknęła fala niepodległościowych manifestacji w Lhasie, które tłumiono, strzelając z broni maszynowej do demonstrujących mnichów, mniszek i świeckich. Po trzech latach niepokojów - na wniosek ówczesnego sekretarza partii TRA i obecnego prezydenta ChRL, Hu Jintao - w marcu 1989 roku ogłoszono stan wojenny.
W tym okresie służby bezpieczeństwa stosowały strategię „obrotowych drzwi", która polegała na masowych, stosunkowo krótkich, z reguły przypadkowych aresztowaniach połączonych z okrutnym biciem. „Prowodyrów" i „podżegaczy" skazywano na kilkuletnie kary więzienia. Ponieważ świadkami brutalności policji byli zachodni turyści, dla których na początku lat osiemdziesiątych otworzono największe miasta środkowego Tybetu, władze zrezygnowały z taktyki „pasywnej", starając się „aktywnie" zapobiegać protestom i wystąpieniom niepodległościowym. Budowano agenturę, instalowano kamery przemysłowe w newralgicznych punktach Lhasy, zatrzymanych i więźniów poddawano torturom, aby wydobyć informacje i zastraszyć całą społeczność tybetańską.
Ponieważ dziesięcioletnie rozmowy z chińskimi aparatczykami nie przyniosły żadnych rezultatów politycznych, Dalajlama, którego cztery miesiące po masakrze w Pekinie w czerwcu 1989 roku uhonorowano Pokojową Nagrodą Nobla, ponownie zaapelował o pomoc wolnego świata. Sprawa Tybetu wróciła na pierwsze strony gazet, a w państwach demokratycznych zaczęły powstawać liczne grupy i organizacje, popierające aspiracje Tybetańczyków. Zdominowana przez twardogłowych przeciwników reform politycznych partia zareagowała na „umiędzynarodowienie problemu" zerwaniem wszelkich kontaktów z diasporą w 1993 roku.
Przewodniczący Jiang Zemin, który zastąpił odsuniętego po Tiananmen Zhao Ziyanga, ogłosił też nową strategię dla Tybetu: „chwytanie oburącz", czyli szybki rozwój gospodarczy, mający nieodwracalnie związać Dach Świata ze strukturami ChRL i rozładować niezadowolenie Tybetańczyków, oraz ścisłą kontrolę polityczną. Ostateczny, instytucjonalny kres polityce liberalizacji położyło zwołane w 1994 roku III Forum Robocze w sprawie Tybetu. Stały Komitet Biura Politycznego KPCh uznał, że prawdziwym problemem jest tożsamość Tybetańczyków - oraz ich lojalność wobec Dalajlamy: „głowy węża", którą trzeba odrąbać, żeby „zabić gada lokalnego nacjonalizmu" - i wydał jej otwartą wojnę.
„Rozwój gospodarczy" sprowadzał się do pompowania gigantycznych dotacji na rozbudowę infrastruktury oraz agend administracji partyjnej i rządowej, niemal całkowicie pomijając najważniejsze z perspektywy Tybetańczyków edukację, szkolenia zawodowe i opiekę zdrowotną w regionach wiejskich. Za miliardami yuanów z budżetu centralnego, preferencyjnymi kredytami, ulgami podatkowymi i ułatwieniami meldunkowymi popłynęła fala chińskich osadników z sąsiednich prowincji, błyskawicznie obracając rdzennych mieszkańców w marginalizowaną, ubożejącą i pozbawioną perspektyw mniejszość w ich własnym kraju - jak wynika z oficjalnych danych, po dwakroć uprzywilejowany, jako mężczyzna i mieszkaniec stolicy, statystyczny Tybetańczyk z Lhasy jest gorzej wykształcony (o guanxi, niezbędnych do załatwienia czegokolwiek „koneksjach", nie wspominając) od podwójnie dyskryminowanej wieśniaczki z Sichuanu, skąd pochodzi większość imigrantów. Wielu obserwatorów uważa, że Pekin czeka na „ostateczne rozwiązanie" problemu tybetańskiego, topiąc, wzorem Mandżurii, Mongolii Wewnętrznej i Turkiestanu Wschodniego, „lokalny separatyzm" w morzu Hanów.
W 2001 roku - w ramach zakrojonego na ogromną skalę programu „rozwijania ziem zachodnich" (chiń. xibu da kaifa) - Pekin przystąpił do budowy linii kolejowej, która cztery lata później połączyła Tybet centralny z innymi prowincjami ChRL, a w 2002 roku władze chińskie, które do tej pory kategorycznie temu zaprzeczały, oficjalnie przyznały, że Tybetańczycy stają się mniejszością we własnym kraju.
Głównym instrumentem „drugiej ręki", czyli „kontroli", uczyniono natomiast kampanie „edukacji patriotycznej", którymi objęto najpierw partyjne kadry oraz urzędników, potem uznawanych za najgroźniejsze źródło „nacjonalizmu" duchownych i wreszcie całe społeczeństwo tybetańskie. Po raz pierwszy od czasów rewolucji kulturalnej machina propagandowa zaatakowała Dalajlamę (wcześniej mówiła o „separatystycznej klice Dalaja") i zaczęła kwestionować jego autorytet religijny.
Tybetańczyków znów wtrącano do więzień za każdą, nawet symboliczną próbę sprzeciwu wobec komunistycznej władzy - choćby posiadanie flagi narodowej czy przekładu Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka. Konflikt zaostrzyło uwięzienie sześcioletniego Genduna Czokji Nimy, którego Dalajlama zgodnie z wiekową tradycją uznał w maju 1995 roku za nowe wcielenie Panczenlamy, drugiego hierarchy buddyzmu tybetańskiego. Ateistyczne władze mianowały innego, „autentycznego" Panczenlamę i zaczęły zmuszać tybetański kler do jego zaakceptowania oraz „odrzucenia" dziecka wskazanego przez Dalajlamę. Pekin do tej pory odmawia niezależnym obserwatorom dostępu do uwięzionego chłopca i jego rodziców, choć zabiegały o to liczne rządy, parlamenty i organizacje międzynarodowe z agendami ONZ na czele.
Protesty duchownych wywołały brutalne represje i kampanie „reedukacji politycznej" w klasztorach. Mnisi i mniszki musieli zadeklarować lojalność wobec „macierzy" oraz potępić Dalajlamę, którego zdjęć nie można dziś wystawiać na widok publiczny w całym Tybecie. Opornych aresztowano lub wydalano ze świątyń. Grupy robocze, komitety demokratycznego zarządzania oraz lokalne biura ds. religii, które nadzorują działalność klasztorów, wprowadzały nowe restrykcje, dotyczące na przykład liczby i wieku duchownych. W 1998 roku władze zaczęły wysyłać na przymusowe emerytury mnichów, którzy ukończyli sześćdziesiąt lat. Stanowi to ogromne zagrożenie dla zasadzającej się w dużej mierze na bezpośrednim, ustnym przekazie tradycji buddyjskiej, w której starzy mnisi zawsze odgrywali kluczową rolę jako wychowawcy, nauczyciele, mistrzowie rytuałów i medytacji. W ramach owych kampanii usunięto ze świątyń ponad dwadzieścia tysięcy duchownych. Po spacyfikowaniu klasztorów ogłoszono „kampanię ateizacji", która objęła całe społeczeństwo. Ze szczególną gorliwością wprowadzano ją w szkołach, wpajając dzieciom, że praktykowanie buddyzmu jest „wyrazem zacofania" i „kłodą na drodze postępu".
W grudniu 1999 roku uciekł do Indii czternastoletni Ugjen Trinlej Dordże, XVII Karmapa, najwyższy hierarcha buddyjski przebywający na terenie Tybetu. Rząd ChRL zezwolił na intronizowanie tego lamy, zaaprobowanego wcześniej przez Dalajlamę, w ostatnich miesiącach dogasającej liberalizacji w 1992 roku; propaganda nieodmiennie przedstawiała go jako „patriotycznego duchownego, miłującego politykę partii i jedność macierzy" oraz żywy dowód wolności religii w Tybecie. Władze znów zaostrzyły represje: zakazano obchodzenia świąt buddyjskich, grożono dymisjami urzędnikom, którzy odważą się odwiedzać klasztory, prowadzono rewizje w prywatnych domach, konfiskowano i publicznie niszczono już nie tylko wizerunki Dalajlamy, ale i przedmioty kultu religijnego. Nowa strategia Pekinu, który zaczął mówić o „obcości" buddyzmu jako religii przeniesionej przed ponad tysiącem lat z Indii, kojarzyła się Tybetańczykom tylko z czasami rewolucji kulturalnej. Za ucieczkę Karmapy zapłacił stanowiskiem Chen Kuiyuan, sekretarz KPCh w TRA odpowiedzialny za prowadzenie brutalnych kampanii politycznych w latach dziewięćdziesiątych, po mianowaniu nowego przewodniczącego władze nie zmieniły jednak ani retoryki, ani twardej polityki antyreligijnej.
Spacyfikowawszy klasztory w Tybecie centralnym, wydano wojnę religii na ziemiach tybetańskich poza granicami TRA. W przyłączonym do Sichuanu Khamie rozbito wielkie obozowiska klasztorne - w tym Instytut Serthar, największy ośrodek renesansu buddyzmu we współczesnym Tybecie, z którego wydalono ponad 8500 duchownych, burząc ich domy, by nie mieli dokąd wracać - a w grudniu 2002 roku, nie przedstawiając żadnych dowodów winy oskarżonych, kpiąc z apeli i ostrych protestów społeczności międzynarodowej, skazano na karę śmierci znanego nauczyciela buddyjskiego i działacza społecznego Tulku Tenzina Delka oraz byłego mnicha Lobsanga Dhondupa, którego miesiąc później stracono. Była to pierwsza od ponad dwudziestu lat egzekucja tybetańskiego więźnia politycznego.
Innymi słowy, w czasie ponaddziesięcioletniej fali nowego, życzliwego zainteresowania świata, naszpikowanej niezliczonymi kampaniami i dziesiątkami parlamentarnych deklaracji w obronie Tybetańczyków, Pekin konsekwentnie zaostrzał politykę w Tybecie, mnożąc restrykcje i potęgując represje, a przy okazji obracając rdzennych mieszkańców w marginalizowaną i jawnie dyskryminowaną mniejszość. Co więcej, działania organizacji pozarządowych i sympatia międzynarodowej opinii publicznej w żaden sposób nie przekładały się na politykę rządów, których głównym celem stał się wyścig do chińskiego rynku. W latach dziewięćdziesiątych minionego wieku Stany Zjednoczone i Unia Europejska całkowicie wycofały się z mechanizmów przypominających „trzeci koszyk" KBWE, oddzielając kwestię poszanowania praw człowieka od innych aspektów - przede wszystkim gospodarczych - stosunków z Chinami i na własne życzenie odbierając sobie w ten sposób możliwość skutecznego upominania się o prześladowanych. Po 11 września 2001 roku i gwałtownym przewartościowaniu na arenie międzynarodowej, którego ofiarą padły przede wszystkim standardy praw człowieka, sytuacja pogorszyła się jeszcze bardziej, a Pekin, z błogosławieństwem zachodnich rządów, zaczął wykorzystywać globalną wojnę z terroryzmem do prześladowania mniejszości, zwłaszcza Ujgurów z Turkiestanu Wschodniego i Tybetańczyków.
W tej sytuacji priorytetem diaspory musiało stać się ponowne, jak najszybsze nawiązanie kontaktów z władzami ChRL. Rok później Pekin przyjął pierwszych od niemal dziesięciu lat wysłanników Dalajlamy. Do kolejnych rozmów doszło w maju 2003, wrześniu 2004, lipcu 2005, lutym 2006 i lipcu 2007 roku. Choć wydaje się, że kontakty te nie przyniosły przełomu ani znaczących rezultatów poza „ukazaniem poważnych różnic w samym podejściu do problemu", emigracyjni przywódcy konsekwentnie apelują do Tybetańczyków i „sympatyków" ich sprawy o poniechanie „aktywnych" protestów w imię budowania „atmosfery sprzyjającej kontynuowaniu dialogu".
Wielu ekspertów uważa, że ChRL nie zamierza prowadzić żadnych rokowań, kupując jedynie czas i czekając na śmierć Dalajlamy, która - jak najwyraźniej wierzy wielu chińskich dygnitarzy - rozwiąże problem raz na zawsze. W maju 2004 roku Rada Państwa opublikowała białą księgę, w której wykluczyła przyznanie Tybetowi jakiegokolwiek specjalnego statusu na zasadzie „jeden kraj, dwa systemy". Władze centralne oświadczyły dobitnie, że „o losie i przyszłości Tybetu nie decyduje już Dalajlama i jego klika, lecz wyłącznie cały naród chiński", wzywając przywódcę Tybetańczyków do „spojrzenia prawdzie w oczy, dokonania właściwej oceny sytuacji, faktycznego porzucenia stanowiska w sprawie »niepodległości Tybetu« oraz zrobienia czegoś pożytecznego dla rozwoju Chin i regionu tybetańskiego w latach, jakie mu jeszcze zostały". Inni obserwatorzy sądzą jednak, że partyjni pragmatycy dostrzegają szansę, jaką stwarza koncyliacyjna postawa Dalajlamy, i rozumieją zagrożenia, przed którymi staną Chiny - uznające za najwyższy priorytet „strzeżenie stabilizacji i narodowej jedności" - jeżeli nie wypracują trwałego rozwiązania z cieszącym się ogromnym autorytetem na całym świecie, niekwestionowanym przywódcą narodu tybetańskiego, którego charyzma i wierność zasadom ahimsy zjednują sprawie Tybetu coraz więcej orędowników wśród chińskich dysydentów i intelektualistów w kraju oraz za granicą.
Latem 2005 roku, przed hucznymi obchodami czterdziestolecia TRA - poprzedzonymi rutynowym polowaniem na potencjalnych wichrzycieli i byłych więźniów politycznych, dla których zakończenie wyroku oznacza nie wolność, lecz ciągłą inwigilację i nowe szykany - w klasztorach centralnego Tybetu, gdzie na początku dekady, gdy walec najbrutalniejszych represji przetoczył się na wschód, zapanował względny spokój, ogłoszono kolejną kampanię edukacji patriotycznej, aresztując lub wydalając ze świątyń dziesiątki duchownych, którzy odmawiali podpisania lżących Dalajlamę deklaracji lojalności. Jednocześnie na zamkniętym posiedzeniu Biura Politycznego KPCh ponowne zatwierdzono priorytety „chwytania oburącz", czyli zacieśniania kontroli politycznej oraz „skokowego" rozwoju gospodarczego. Wkrótce potem stanowisko sekretarza partii TRA powierzono Zhangowi Qingli, weteranowi walki z „lokalnym nacjonalizmem" i architektowi programu przesiedlania Hanów do Turkiestanu Wschodniego, który zaczął urzędowanie od zaostrzenia zbierającej już ofiary śmiertelne kampanii reedukacji politycznej w Lhasie, czyli, jak sam to ujął, „walki na śmierć i życie" z tybetańskim „separatyzmem", karanym wyrokami sięgającymi już przeciętnie dziesięciu lat i jedenastu miesięcy więzienia.
Udzielając jubileuszowej inicjacji Kalaczakry w styczniu 2006 roku, Dalajlama wezwał Tybetańczyków do chronienia przyrody i wszelkiego życia, a zwłaszcza zwierząt należących do gatunków zagrożonych wyginięciem. W odpowiedzi na ten apel we wszystkich regionach Tybetu zaczęto publicznie palić szmuglowane z Indii skóry tygrysów, panter i wydr oraz obszywane nimi ubrania, które w ostatnich latach stały się symbolami statusu i - mimo martwych przepisów zakazujących ich posiadania - aprobowanym przez władze egzotycznym magnesem dla turystów. Organizatorzy spontanicznej kampanii, wystrzegający się retoryki politycznej i podkreślający zgodność swoich działań z chińskim prawem, doprowadzili do puszczenia z dymem futer wartych dziesiątki milionów yuanów i sprowokowali władze, które uczyniły zagrożoną wyginięciem tybetańską antylopę cziru jedną z maskotek „zielonych" Igrzysk w Pekinie, do przekroczenia granic absurdu: służby bezpieczeństwa nie tylko wydawały zakazy, zatrzymywały i zastraszały „winnych", ale też zaczęły zmuszać tybetańskich spikerów do pojawiania się na wizji w kurtach obszytych kontrabandą. Przy okazji ogłoszono wzmożenie kampanii „mocnego uderzenia" w tybetańskich dysydentów i intensyfikację reedukacji politycznej w instytucjach monastycznych, a Pekin przypuścił zmasowany atak propagandowy na Dalajlamę, odrzucając idee „większego Tybetu" i „prawdziwej autonomii" jako próby „obalenia rządów partii, systemu socjalistycznego i zasady autonomii oraz powrotu do władzy i ponownego skazania Tybetańczyków na niewolnictwo".
W osiemdziesiątą piątą rocznicę założenia KPCh w lipcu 2006 roku do Lhasy ruszyły z wielką pompą i nadzwyczajnymi środkami bezpieczeństwa (pięciu do dziesięciu żołnierzy na każdym kilometrze tysiąckilometrowej trasy oraz, jak w samolotach, antyterroryści i agenci w wagonach) pierwsze pociągi pasażerskie z chińskich miast. Zgodnie z zapowiedziami Pekinu kolej przyniosła Tybetańczykom zmiany, wobec których „skarlały wszystkie dotychczasowe osiągnięcia": przymusowe przesiedlenia bez rozkradanych przez urzędników odszkodowań, zagładę tradycyjnych pastwisk i ostoi dzikiej zwierzyny, a przede wszystkim (kilkakrotnie taniej niż samoloty oraz o wiele szybciej i bezpieczniej niż autobusy) „cztery tysiące nowych turystów, kupców i osadników pochodzenia chińskiego", zwiększając ich liczbę do pięciu, sześciu tysięcy dziennie. Choć władze twierdziły, że kolej da Tybetańczykom zatrudnienie, wśród budujących ją 27 tysięcy robotników wykwalifikowanych nie znalazło się miejsce dla żadnego z nich. Tydzień później Chiny i Indie otworzyły dla handlu granicznego przełęcz Nathu-la w Sikkimie, która przed wojną z 1962 roku miała aż osiemdziesięcioprocentowy udział w wymianie towarowej między tymi państwami. Znaczne obniżenie kosztów i czterdziestopięciokrotne zwiększenie przepustowości transportowej Tybetu stworzyło szansę na uczynienie z regionu alternatywy dla drogi morskiej i pasa transmisyjnego chińskich produktów do Azji Południowej, dając kolejny impuls ekonomiczny osadnictwu na Dachu Świata. Jak wynika z badań Chińskiej Akademii Nauk, większość pracowników napływowych (poza kadrami, setkami tysięcy mundurowych i robotnikami przemysłowymi) zajmuje się w TRA świadczeniem usług - nowej klasie średniej, turystom i sobie nawzajem, zmieniając to zjawisko w perpetuum mobile i pogłębiając marginalizację rdzennej ludności.
W tym samym czasie - w ramach okrzyczanego programu yuan zang, „pomagania Tybetowi", oraz nowinki, wenhua anquan, strzeżenia „bezpieczeństwa kulturowego" - szukający nowych metod zwiększenia kontroli nad rozproszoną populacją regionów wiejskich Pekin ogłosił kampanię namdrang rangdrik, w wolnym przekładzie „zrób to sam", zmuszając koczowników oraz mieszkańców tradycyjnych, rozrzuconych na dużej powierzchni osad do zaciągania astronomicznych kredytów i budowania domów w zwartych kompleksach, przypominających ogrodzone, stalagowe baraki z obowiązkowym czerwonym sztandarem na każdym dachu. Władze lokalne, zajęte rozkradaniem dotacji rządu centralnego, nie zaprzątały sobie głowy tym, że w zuniformizowanych osiedlach - z reguły pozbawionych nowoczesnych „udogodnień", takich jak bieżąca woda czy elektryczność - nie ma miejsca dla stad przesiedlanych chłopów i pasterzy ani żadnych alternatywnych źródeł utrzymania dla ludzi, znających się wyłącznie na hodowli i uprawie roli. (Trudno o lepszy przykład bezsensownej inwestycji, tłumaczącej diagnozę życzliwego Pekinowi Banku Światowego, który stwierdza, że mimo imponującego wzrostu gospodarczego realne dochody najuboższych dziesięciu procent obywateli ChRL - a więc, statystycznie, wszystkich Tybetańczyków - systematycznie maleją; jednocześnie w wioskach, a jest ich w całych Chinach osiemset tysięcy, urzędnicy wydają na własne pensje oraz koszty administracyjne i reprezentacyjne 44 procent budżetów swoich regionów.) Wedle oficjalnych danych tylko w 2006 roku programem tym objęto niemal trzysta tysięcy mieszkańców TRA, czyli ponad dziesiątą część populacji regionu, a na opuszczonych przez nich terenach natychmiast zaczęły wyrastać kopalnie i inne projekty infrastrukturalne, przyciągające jak magnes zastępy Hanów. Najwyraźniej przestano też dbać o didaskalia, mające przekonywać, że Tybetańczycy posiadają jakikolwiek wpływ na los swojej „autonomicznej" ojczyzny: po dorocznych egzaminach służby cywilnej w Lhasie przypadły im ledwie dwa na sto oferowanych etatów, a w stołecznym komitecie partii, na którego czele po raz pierwszy od ćwierć wieku postawiono aparatczyka pochodzenia chińskiego, znalazło się ich najmniej od czterdziestu lat: ośmiu na trzydzieści osób, trzykrotnie mniej niż przed dekadą.
Władze TRA - pustynniejącego i ocieplającego się w tempie zastraszającym nawet dla rządowych ekspertów, ale też bogatszego o bezcenne dla ogołoconych z zasobów naturalnych Chin właściwych i dostępne dzięki kolei setki nowo odkrytych złóż miedzi, żelaza, cynku, ołowiu, ropy itd. - rozpoczęły rok 2007 od przyjęcia „Regulacji kwestii religijnych", drastycznie zwiększających kontrolę państwa nad instytucjami monastycznymi, procesem przekazywania nauk buddyjskich, duchownymi i wiernymi, oraz przywłaszczenia sobie wszystkich przedmiotów kultu oraz wizerunków religijnych w świątyniach i klasztorach. (Wkrótce potem na tej podstawie oddział Ludowej Policji Zbrojnej roztrzaskał ufundowany przez Chińczyków, wart ponad sto tysięcy dolarów, wielki posąg Guru Rinpocze w Samje, pierwszym klasztorze buddyjskim Tybetu.) Kilka miesięcy później, jakby na potwierdzenie słów sekretarza Zhanga, utrzymującego, że „Komitet Centralny jest dla Tybetańczyków prawdziwym Buddą", KPCh zadała potencjalnie śmiertelny cios niemal tysiącletniej tradycji, formalnie przejmując całkowitą kontrolę nad procesem aprobowania, poszukiwania, rozpoznawania i kształcenia inkarnowanych lamów - elity hierarchii buddyjskiej - na terenie całych Chin Ludowych.
W marcu, w dorocznym orędziu Dalajlama niespodziewanie pozdrowił wszystkich „członków partii komunistycznej, przywódców, urzędników i fachowców, którzy nie utracili tybetańskiego ducha i pracują na rzecz prawdziwych interesów naszego narodu", wyrażając przy tym „najwyższy podziw" ich „niezwykłej odwadze", a mieszkający w Pekinie Bapa Phuncog Łangjal - weteran ruchu komunistycznego, który spędził w karcerze 18 lat i został zrehabilitowany po śmierci Mao - wezwał przewodniczącego Hu do zmiany polityki partii wobec Dalajlamy oraz odsunięcia „jastrzębi, robiących kariery i majątki na walce z separatyzmem oraz blokujących proces pojednania i dialogu". Władze chińskie odpowiedziały na te słowa falą restrykcji i zakazów obchodzenia świąt religijnych, kolejną kampanią „edukacji patriotycznej" oraz bezprecedensową czystką Tybetańczyków na najniższych szczeblach administracji TRA, zarezerwowanych do niedawna dla przedstawicieli rdzennej ludności. Usunięcie 54 (z 78) okręgowych sekretarzy oskarżanych o „brak gorliwości" w walce z separatyzmem oraz zastąpienie ich chińskimi „ochotnikami" z różnych prowincji ChRL zbiegło się z szóstą, jeszcze bardziej jałową od poprzednich, rundą rozmów między przedstawicielami chińskiego państwa a wysłannikami zapowiadającego stopniowe przejście na „całkowitą emeryturę polityczną" i poświęcenie się sprawom duchowym Dalajlamy.
Latem, wzorem większości poprzedniczek, kampania „zrób to sam" przekroczyła granice TRA, w którym wedle oficjalnych doniesień chińscy imigranci zdążyli już stworzyć struktury mafijne (napływ osadników do Lhasy, i towarzyszącą im jak cień inflację, zwiększyła tego roku katastrofalna powódź, która odebrała dach nad głową milionom mieszkańców Chin właściwych). Pekin nakazał przesiedlenie do miast stu tysięcy tybetańskich koczowników z pustkowi Qinghai, uznając - tradycyjnie, wbrew opiniom ekspertów - że stanowią oni nie odwieczną, integralną część ekosystemu, lecz zagrożenie dla niezwykle kruchego, bo złożonego tylko z jednego łańcucha pokarmowego, środowiska naturalnego Płaskowyżu. Tymczasem w Gansu policja więziła i katowała grupkę dzieci podejrzewanych o wymalowanie na szkolnym murze niepodległościowego hasła, a w sąsiednim Khamie lawinę wydarzeń uruchomił koczownik z Lithangu, Rongje Adrak, który wskoczył na podium dla oficjeli podczas rocznicowej akademii AL-W, chwycił mikrofon i, ku żywiołowej aprobacie tysięcy ziomków zabranych tam z okazji wielkiej gonitwy koni, nawoływał do powrotu Dalajlamy. Jego natychmiastowe uwięzienie doprowadziło do fali demonstracji, oblężenia lokalnego komisariatu - zakończonego dopiero na prośbę lamów i tybetańskich urzędników, którzy bojąc się rzezi, ze złożonymi dłońmi błagali nomadów o rozejście się do domów - ściągnięcia do regionu tysięcy żołnierzy, totalnej czystki władz lokalnych i zastąpienia ich chińskimi aparatczykami, oraz uruchomienia długiej, brutalnej kampanii edukacji patriotycznej, wzbogaconej dla postrachu o nagłą egzekucję. (Głównego „winowajcę" skazano potem na osiem lat więzienia, a ludziom, którzy próbowali mu pomóc, przekazując informacje zagranicznym mediom, wymierzono - co charakterystyczne dla nowego modelu relacji Chin ze światem oraz priorytetów i ducha roku przedolimpijskiego - kary wyższe o rok i dwa lata). We wrześniu Komisja Kontroli Dyscypliny KPCh opublikowała poufny „Dokument nr 2", dając sygnał do kampanii „prześwietlania i oczyszczania" szeregów tybetańskich kadr: „W naszej partii wciąż istnieje mała grupa elementów dysydenckich, których oddanie ideałom, poglądom i stanowiskom politycznym jest niepewne. Ssą pierś partii komunistycznej, lecz nazywają Dalajlamę matką. Jeżeli nie zdołamy ich wyeliminować, sytuacja stanie się bardzo niebezpieczna".
Nowe nastawienie władz doskonale odzwierciedlał klimat październikowych zakazów, nakazów, szantaży i gróźb, którymi próbowano - jak zawsze, bezskutecznie - odstraszyć Tybetańczyków od świętowania ceremonii wręczenia Złotego Medalu Kongresu Dalajlamie, podczas której urzędujący prezydent Stanów Zjednoczonych stanął po raz pierwszy u boku przywódcy Tybetu i wezwał przewodniczącego Hu Jintao do przyjęcia go w Pekinie. Policja wystawiała blokady na drogach, zamykała blogi i portale internetowe, przeszukiwała samochody, konfiskowała anteny satelitarne, sztuczne ognie i kadzidła, rozpędzała, biła i zatrzymywała dziesiątki osób oraz na tydzień odcięła od świata lhaski Drepung - z setkami duchownych i pielgrzymów w środku - po tym jak mnisi na znak radości i oddania zaczęli zawieszać flagi modlitewne oraz bielić ściany szesnastowiecznej rezydencji „Obecności" w tym klasztorze. Sam Dalajlama, próbując zapewne dać do zrozumienia liderom partii komunistycznej, że mieszanie się w sprawy religii i reinkarnacji w celu przejęcia kontroli nad procesem sukcesji przywódców Tybetu jest nie tylko szkodliwe dla buddyzmu, ale też śmieszne i krótkowzroczne, zaczął publicznie napomykać, że może osobiście - lub w demokratycznym głosowaniu - wskazać swego następcę.
Mieszkańcy Tybetu, zwłaszcza ci z hukou, „meldunkiem" w TRA, mają ogromne trudności z uzyskaniem paszportu i zgody na opuszczenie kraju. Według chińskich mediów w 2003 roku za granicę wyjechało ich „o 200 więcej niż rok wcześniej", czyli dokładnie 300 (trzystu). Nie wiadomo, czy liczba ta obejmuje członków licznych delegacji rządowych. Każdego roku do Indii przedostają się dwa-trzy tysiące Tybetańczyków. Systematycznie zacieśniający współpracę z Pekinem rząd Nepalu, który wcześniej - na podstawie „dżentelmeńskiej umowy" z Wysokim Komisarzem ONZ ds. Uchodźców (UNHCR) - nie przeszkadzał w tranzycie Tybetańczyków do Indii, zmienił politykę w maju 2003 roku, wydając pracownikom ambasady ChRL w Katmandu 18 uciekinierów z Tybetu. Wszyscy oni spędzili kilka miesięcy w areszcie śledczym w Szigace, w którym byli bici i maltretowani. W tym samym czasie chińska straż graniczna kilkakrotnie otwierała ogień do uciekinierów z Tybetu i ścigała ich na terytorium Nepalu. W styczniu 2005 roku nepalskie Ministerstwo Spraw Wewnętrznych poleciło zamknąć stołeczne biuro przedstawiciela Dalajlamy oraz Tybetańskie Biuro ds. Opieki nad Uchodźcami. Przedstawicielstwo pełniło funkcję nieformalnej ambasady i rzecznika interesów społeczności tybetańskiej; Biuro Opieki działało od niemal 45 lat i służyło pomocą uchodźcom, którzy osiedlili się w Nepalu po upadku powstania w Tybecie w 1959 roku, oraz zapewniało schronienie (dach nad głową, wyżywienie i pomoc medyczną) nowym uciekinierom, wśród których przeważają duchowni oraz młodzież i dzieci. 30 września 2006 roku na oczach setek zachodnich himalaistów, którzy natychmiast przekazali tę informację przez telefony satelitarne, funkcjonariusze wujing, paramilitarnej Ludowej Policji Zbrojnej (LPZ), otworzyli ogień do grupy kilkudziesięciu uchodźców na granicznej przełęczy Nangpa-la, zabijając co najmniej dwie osoby. Chińskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych bezzwłocznie doniesienia te zdementowało. Kiedy kilka dni później okazało się, że wspinacze zrobili zdjęcia zwłok kilkunastoletniej mniszki i aresztowanych dzieci, Pekin oświadczył wtedy, że zaatakowani przez „przestępców" żołnierze strzelali w obronie własnej. Wkrótce potem ujawniono film, na którym widać, jak funkcjonariusze przyjmują pozycje strzeleckie, spokojnie mierzą i strzelają z karabinów szturmowych w plecy bezbronnych, oddalonych od nich o ponad sto metrów kobiet i dzieci. Tym razem władze chińskie odmówiły komentarza, informując zagranicznych dyplomatów, że była to po prostu „normalna procedura strzeżenia granicy". Z pewnością obowiązuje ona nadal, ponieważ nie ukarano winnych tamtego zabójstwa, a LPZ strzelała do tybetańskich uchodźców również w październiku 2007 roku.
Według Freedom House Tybet pozostaje jednym z najgorszych miejsc na Ziemi pod względem braku poszanowania podstawowych swobód i praw człowieka.
Rok 2007
Chińska Republika Ludowa jest krajem, w którym naruszanie praw człowieka oraz ścisły nadzór i represje wobec obywateli mają charakter instytucjonalny. A także, jak nieodmiennie rozpoczyna swoje raporty Departament Stanu USA, „państwem autorytarnym, w którym władzę sprawuje Komunistyczna Partia Chin. Członkowie partii zajmują niemal wszystkie wysokie stanowiska w administracji cywilnej, wojskowej i policyjnej na szczeblu krajowym oraz regionalnym. Władza najwyższa należy do członków Politbiura".
W 2007 roku - z perspektywy Tybetańczyków zdecydowanie najgorszym od ponad dekady - rząd wprowadzał nowe restrykcje, dotyczące przede wszystkim działalności religijnej, społecznej i politycznej. Kontrolowano klasztory, obowiązywał zakaz posiadania zdjęć Dalajlamy, blokowano przepływ informacji, inwigilowano tybetańskie kadry, duchownych i zwykłych obywateli. Jak w poprzednich latach, rutynowo bici i torturowani więźniowie polityczni tracili zdrowie w zakładach karnych i aresztach śledczych. Masowy napływ osadników chińskich oraz czystki urzędników tybetańskich dramatycznie pogłębiły proces marginalizacji rdzennej ludności. Polityka władz wywoływała masowe protesty, które tłumiono przy pomocy policji i wojska, a następnie pacyfikowano „zbuntowane" regiony, odcinając je od świata i uruchamiając brutalne kampanie reedukacyjne.
W lipcu 2007 roku doszło do szóstego spotkania wysłanników Dalajlamy z przedstawicielami Pekinu. W najbardziej jak dotąd lakonicznym i minorowym komunikacie Dharamsala informowała, że obie strony „jednoznacznie określiły swoje rozbieżne stanowiska i poglądy w wielu kwestiach". Chiny wciąż bagatelizują znaczenie rozmów, stanowczo odrzucają propozycje Dalajlamy i nasilają kampanie, których głównym celem jest zniszczenie więzi między narodem tybetańskim a jego przywódcą.
Walka z opozycją polityczną
W 2007 roku udokumentowano liczne zatrzymania i wyroki (np. 10 lat więzienia za „przekazywanie zdjęć i informacji zagranicznym organizacjom" czy trzy lata za posiadanie nagrań Dalajlamy) związane z działalnością polityczną, którą władze uznają za „zagrożenie dla bezpieczeństwa państwa" (w znowelizowanym kodeksie postępowania karnego określeniem tym zastąpiono, tradycyjnie nie podając precyzyjnej definicji, „działalność kontrrewolucyjną"), nawet jeśli ma ona charakter całkowicie pokojowy czy wręcz symboliczny. Tortury są nadal codziennością więzień, aresztów śledczych i komisariatów Tybetu. Bicie, rażenie i gwałty elektrycznymi pałkami, krępowanie, skuwanie, zawieszanie za wykręcone kończyny, pozbawianie snu, głodzenie, szczucie psami, zamykanie w karcerach, wystawianie na ekstremalne temperatury, zmuszanie do wycieńczających ćwiczeń powodują poważne urazy fizyczne i psychiczne oraz zgony. Niemal wszyscy zatrzymani są maltretowani czy to przez funkcjonariuszy Biura Bezpieczeństwa Publicznego i Ludowej Policji Zbrojnej, czy to przez strażników - najczęściej przez jednych i drugich.
Środki ochrony prawnej zatrzymanych i uwięzionych Tybetańczyków są takie same jak w całych Chinach - niewystarczające tak w teorii, jak i w praktyce. Większość sędziów orzekających nie ma żadnego lub prawie żadnego wykształcenia prawniczego. Sądy nie są niezawisłe i bezstronne. Krótkie procesy z reguły odbywają się niejawnie. Najwyższa kara za przestępstwo przeciwko bezpieczeństwu państwa wynosi 15 lat więzienia; wyrok łączny nie może przekroczyć lat 20. W Tybecie sprawy takie dotyczą zwykle działalności niepodległościowej, która jest nielegalna, nawet jeśli nie wiąże się z użyciem lub nawoływaniem do stosowania przemocy.
Brak niezależnego dostępu do więzień sprawia, że trudno ocenić zasięg i brutalność naruszeń praw człowieka w instytucjach izolacyjnych oraz faktyczną liczbę tybetańskich więźniów politycznych. Z niezależnych szacunków, które z oczywistych względów nie mogą być pełne, wynika, że w 2007 roku w Tybecie odbywało kary - średnio 11 lat i dwóch miesięcy - około 130 znanych więźniów politycznych. Dla porównania, w 1996 roku za przestępstwa polityczne więziono niemal 700, w 1999 - 538, a w 2001 - 226 osób. Tendencja spadkowa wydaje się skutkiem czynników odstraszających - czyli kampanii brutalnych represji, którą uruchomiono w połowie lat dziewięćdziesiątych, i okrutnego traktowania więźniów politycznych - oraz szybkich, zwłaszcza w największych miastach, zmian gospodarczych.
Według danych zgromadzonych przez organizacje pozarządowe od 1987 roku na skutek tortur i nieludzkiego traktowania umierał jeden na 46 tybetańskich więźniów politycznych. Największe zagrożenie dla życia skazanych stanowiło niesławne Więzienie Tybetańskiego Regionu Autonomicznego (wcześniej „Więzienie nr 1 TRA", potocznie nazywane Drapczi), w którym ginął jeden na 28 więźniów politycznych. Jeszcze gorzej przedstawiała się sytuacja więźniarek tego zakładu - jeden zgon na 24 skazane.
W ostatnich latach ginie mniej tybetańskich więźniów - najgorszy pod tym względem był rok 1998 z co najmniej dziewięcioma zgonami - lecz odsetek ofiar utrzymuje się na tym samym poziomie, ponieważ spada liczba skazanych. Kiedy zgonów było najwięcej, w więzieniach i aresztach śledczych przetrzymywano trzy, a nawet pięć razy więcej osób.
W drugiej połowie 2005 roku władze chińskie otworzyły w okolicach Lhasy duży zakład karny Czuszur (chiń. Qushui), w którym osadzono setki skazanych z najwyższymi wyrokami, w tym wielu więźniów politycznych z Drapczi. Według wiarygodnych tybetańskich źródeł ciemne cele i ścisły nadzór czynią nowe więzienie jeszcze gorszym od poprzedniego. W listopadzie 2005 roku, po latach negocjacji z Pekinem, pierwszą wizytę w ChRL złożył M. Nowak, Specjalny Sprawozdawca ONZ ds. Tortur oraz Innego Okrutnego, Nieludzkiego lub Poniżającego Traktowania albo Karania, który stwierdził, że „praktyka stosowania tortur" nadal ma w Chinach „charakter powszechny", oskarżając przy tym władze o „utrudnianie misji", „zastraszanie ofiar i ich krewnych przez służby bezpieczeństwa", „śledzenie" oraz „fizyczne uniemożliwianie spotkań". Nowak rozmawiał z trzema więźniami politycznymi z Czuszuru i wezwał potem Pekin do ich natychmiastowego zwolnienia. Co najmniej jeden z nich, były mnich Dzigme Gjaco (chiń. Jinmei Jiacuo) odbywający karę 18 lat więzienia za „działalność kontrrewolucyjną i podżeganie do separatyzmu" - pierwotny wyrok podniesiono w więzieniu o dwa lata za krzyknięcie „Niech żyje Dalajlama" - został ukarany za rozmowę ze Specjalnym Sprawozdawcą i opisanie tortur, którym go poddawano, brutalnym pobiciem i osadzeniem w karcerze.
Tybetańscy więźniowie są obecnie bardziej rozproszeni. W latach 1987-95 mieszkańcy TRA stanowili 91 procent (ponad 1300 osób), a mieszkańcy prefektury lhaskiej aż 71 proc. wszystkich znanych więźniów politycznych. Spoza TRA pochodziło zaledwie dziewięć procent skazanych. W latach 1996-2001 proporcje te uległy zmianie. Mieszkańcy TRA stanowili 64 proc., Lhasy - 39 proc., a innych regionów - 36 proc. uwięzionych w tym okresie.
Na początku 2003 roku ponownie wzrósł statystyczny udział skazanych z TRA, trend ten odwróciły jednak liczne aresztowania w Sichuanie związane ze sprawą Tulku Tenzina Delka (imię świeckie A-ngag Taszi, chiń. A'an Zhaxi), popularnego nauczyciela buddyjskiego i działacza społecznego z Tybetańskiej Prefektury Autonomicznej Kardze (chiń. Ganzi), oskarżonego o współudział w serii zamachów bombowych i 2 grudnia 2002 roku skazanego - za podżeganie do „separatyzmu" i „powodowanie wybuchów" - na karę śmierci w zawieszeniu na dwa lata. Mimo ostrych protestów społeczności międzynarodowej 26 stycznia 2003 roku sąd wyższej instancji wyrok ten utrzymał. Skazany w tej samej sprawie Lobsang Dhondup (chiń. Lorang Denzhu) - były mnich i daleki powinowaty Tenzina Delka - został stracony tuż po rozprawie apelacyjnej lub, wedle wiarogodnych źródeł tybetańskich, jeszcze przed nią. Władze chińskie nie przedstawiły żadnych dowodów winy obu mężczyzn. Nie dopuszczono do nich wynajętych przez krewnych obrońców; Pekin utrzymuje, że reprezentowali ich inni adwokaci, do dziś nie udało się jednak ustalić ich nazwisk. Rządowe media i chińscy dyplomaci wielokrotnie informowali, że Tulku Tenzin Delek przestrzegał regulaminu więziennego, nie popełnił żadnego przestępstwa w okresie zawieszenia wykonania wyroku, a nawet okazywał „skruchę", mimo to 26 stycznia 2005 roku Wyższy Sąd Ludowy prowincji Sichuan wymierzył mu najsurowszą karę: dożywocie, choć obowiązujące w Chinach przepisy pozwalały na złagodzenie jej do 15 lat pozbawienia wolności.
W sierpniu 2007 roku nową falę aresztowań w Kardze rozpoczął symboliczny protest - i zatrzymanie - jednego z przywódców koczowniczego klanu, Rongje Adraka, który publicznie nawoływał do powrotu Dalajlamy. Jego ziomkowie z Lithangu (chiń. Litang) otoczyli komisariat i rozeszli się dopiero po kilku dniach na prośbę lamów oraz tybetańskich urzędników, którzy bali się, że sprowadzone do miasta wojsko zacznie strzelać do tłumu. Rongje Adrak został uznany winnym „podżegania do podzielania kraju" i skazany na osiem lat więzienia. Mnichowi Adrukowi Lopo i nauczycielowi muzyki Kunkhjenowi, którzy próbowali mu pomóc, pisząc petycje i przekazując informacje światowym mediom, wymierzono kary wyższe: dziesięciu i dziewięciu lat więzienia.
Do podobnych masowych protestów - oraz ich konsekwencji: fali zatrzymań, czystki tybetańskich kadr i karnej kampanii reedukacyjnej - doszło w listopadzie w Nagczu (chiń. Naqu), w TRA. Tu katalizatorem była sprzeczka kilku mnichów z chińskimi sklepikarzami.
W styczniu 2006 roku na kary więzienia skazano grupę mnichów i mniszek z prowincji Gansu. Były to pierwsze tybetańskie więźniarki polityczne w tej prowincji od wybuchu fali protestów niepodległościowych w 1987 roku. Rok później aresztowano tam mnicha za słuchanie tybetańskojęzycznych audycji Radia Wolna Azja oraz uwięziono i maltretowano grupę dzieci w związku z pojawieniem się na szkolnym murze niepodległościowego hasła.
Dane dotyczące liczby skazanych za przestępstwa polityczne z pewnością nie są pełne, gdyż władze chińskie robią wszystko, by informacje dotyczące naruszeń praw człowieka nie wydostały się za granice ChRL. Nawet nazwiska więźniów uznawane są za „tajemnicę państwową", a każda próba przekazania ich komukolwiek - za „szpiegostwo".
Zwolnienie z zakładu karnego nie oznacza końca prześladowań. Bezustanne nękanie przez policję, niemożność powrotu do klasztoru, znalezienia pracy i mieszkania sprawiają, że byli więźniowie, którzy widzą, że stanowią również zagrożenie dla swoich najbliższych, z reguły dochodzą do wniosku, iż na normalne życie mogą liczyć tylko poza granicami własnego kraju.
Ograniczanie wolności religii
Rząd ChRL poddaje praktyki religijne i miejsca kultu ścisłej kontroli. Zezwalając na odprawianie dewocyjnych obrzędów i rytuałów, nie toleruje niczego, co mogłoby się wiązać z Dalajlamą lub stanowić przejaw „separatyzmu". Oficjalne media piętnują „Dalaja" i kwestionują jego autorytet duchowy. Władze centralne i lokalne często powtarzają, że dialog z Dalajlamą - „separatystą", który dąży do „podzielenia macierzy" - jest niemożliwy, gdyż jego czyny zadają kłam publicznym zapewnieniom, iż nie opowiada się za niepodległością Tybetu. W 2003 roku zaczęto egzekwować zakaz posiadania zdjęć Dalajlamy w tybetańskich regionach poza granicami TRA. Mieszkańcom prefektury Kardze grożono nawet, że będą karani za to „przestępstwo" konfiskatą ziemi.
Większość Tybetańczyków praktykuje buddyzm - również urzędnicy i członkowie partii. Niemal tysiąc duchownych piastuje różne funkcje w lokalnych zgromadzeniach ludowych i komitetach Ogólnochińskiej Ludowej Politycznej Konferencji Konsultatywnej. Władze wymagają jednak, by członkowie KPCh i osoby pracujące dla rządu przestrzegały partyjnej zasady ateizmu. Przed ośmiu laty ogłoszono kampanię promowania ateizmu i nauki, która, jak informowano, miała podnieść kwalifikacje urzędników państwowych. Ze szczególną gorliwością wprowadzano ją w szkołach, wpajając dzieciom, że praktykowanie buddyzmu jest „wyrazem zacofania" i „kłodą na drodze postępu".
Rząd ściśle kontroluje codzienne życie wszystkich klasztorów. Władze narzucają i egzekwują limity, określające liczbę i wiek mnichów i mniszek, którzy mogą przebywać w poszczególnych świątyniach. Choć z reguły dotacje państwa stanowią ułamek budżetów klasztorów, rząd kieruje nimi poprzez komitety demokratycznego zarządzania oraz lokalne biura ds. religii. W 1996 roku - w ramach kampanii, która miała wyrugować ze świątyń wpływy Dalajlamy i „dostosować buddyzm do wymogów socjalizmu" - wydano rozporządzenia, na mocy których w komitetach tych zasiadać mogą tylko „patriotyczni kapłani"; każdego kandydata weryfikują władze. Obecnie wszyscy tybetańscy duchowni muszą również „angażować się w przynoszenie dochodów", czyli sprzedawać bilety i pamiątki, pobierać opłaty za fotografowanie itd., co pozostawia coraz mniej czasu na studia i praktykę duchową. Mimo ścisłej kontroli w klasztorach panują silne nastroje antychińskie.
W 2001 roku, po spacyfikowaniu wszystkich klasztorów kampaniami „reedukacji politycznej", władze przystąpiły do rozbijania tradycyjnych „obozowisk monastycznych" w Sichuanie: Instytutu Studiów Buddyjskich Serthar - jednego z najważniejszych ośrodków renesansu buddyzmu tybetańskiego, w którym studiowało niemal dziesięć tysięcy mnichów, mniszek i świeckich z różnych regionów Tybetu, Chin, Tajwanu i Hongkongu - oraz Jaczen Gar. Instytutowi narzucono limit 1400 duchownych; resztę zmuszono do opuszczenia obozowiska, równając z ziemią tysiące domów, by nie mieli dokąd wracać.
W 2007 roku Pekin najwyraźniej przestał dbać nawet o zachowywanie pozorów „wolności religii". Od 1 stycznia w TRA obowiązują nowe „Regulacje kwestii religijnych", które całkowicie podporządkowują państwu instytucje monastyczne, duchownych i proces przekazywania nauk buddyjskich. W ciągu roku na ich podstawie zniszczono co najmniej dwa wielkie, ufundowane przez wiernych posągi. W lipcu Państwowa Administracja Spraw Religijnych przyjęła „Zarządzenie nr 5" dotyczące „reinkarnacji żywych buddów buddyzmu tybetańskiego", przejmując pełną kontrolę - poczynając od „podania" o „zgodą na odrodzenie" - nad procesem poszukiwania, rozpoznawania i kształcenia elity hierarchii religijnej Tybetu.
W październiku oddziały LPZ wkroczyły do lhaskiego klasztoru Drepung i na tydzień odcięły go od świata, gdyż mnisi próbowali uczcić przyznanie Dalajlamie Złotego Medalu Kongresu, bieląc ściany jego historycznej rezydencji w tej świątyni.
W 2007 roku wiarygodne źródła informowały o licznych aresztowaniu duchownych buddyjskich - przede wszystkim za odmowę podporządkowania się wymogom kampanii reedukacyjnych oraz posiadanie zdjęć lub innych materiałów związanych z Dalajlamą - w TRA oraz prefekturach tybetańskich przyłączonych do prowincji Sichuan, Qinghai i Gansu.
Mnisi i mniszki stanowią obecnie niemal 70 procent skazanych za przestępstwa polityczne.
Sinizacja, dyskryminacja i marginalizacja Tybetańczyków
Podobnie jak 54 innym „mniejszościom etnicznym", Tybetańczykom nominalnie przysługują preferencje w dziedzinie zawierania małżeństw, planowania rodziny oraz, w mniejszym stopniu, dostępie do wyższych uczelni i stanowisk rządowych. Z ostatnich oficjalnych statystyk wynika, że odsetek tybetańskich kadr w sektorze państwowym i administracji - w gruncie rzeczy jedynym pracodawcy nowej tybetańskiej „klasy średniej" - spadł, mimo znacznego zwiększenia dotacji rządowych, z ponad 70 do poniżej 50 procent. Większość stanowisk związanych z prawdziwą władzą piastują Hanowie i to oni podejmują kluczowe decyzje. Teoretycznie dokumenty rządowe i akty prawne powinny być sporządzane w języku tybetańskim, w praktyce jednak większość oficjalnych pism istnieje tylko w wersji chińskojęzycznej. W 2003 roku władze zaczęły zatrudniać chińskich aparatczyków nawet w strukturach administracyjnych najniższych szczebli, które wcześniej obsadzano wyłącznie Tybetańczykami.
Choć kilku Tybetańczyków zajmuje wysokie stanowiska, w gruncie rzeczy pełnią rolę dekoracji, nie mając większego wpływu na proces podejmowania decyzji. Ich obecność ma legitymizować politykę partii i sprawiać wrażenie, iż rdzenni mieszkańcy współrządzą własnym krajem. Najdobitniej świadczy o tym fakt, że do tej pory nie powierzono stanowiska pierwszego sekretarza lokalnych struktur KPCh Tybetańczykowi. Od listopada 2005 roku piastuje je Zhang Qingli, który zaczynał karierę w Komunistycznym Związku Młodzieży Chińskiej, głównym zapleczu politycznym przewodniczącego Hu Jintao, a od 1999 roku - podobnie jak znienawidzony przez Tybetańczyków Chen Kuiyuan, przeniesiony do TRA z „mniejszościowej" Mongolii Wewnętrznej - pracował w ujgurskim Xinjiangu. Wybór aparatczyka doświadczonego w brutalnym pacyfikowaniu mniejszości i systematyczne nasilanie represyjnych kampanii „edukacji patriotycznej" świadczą o wierności partii polityce twardej ręki.
Wydaje się, że i w tej kwestii władze chińskie przestają dbać choćby o zachowywanie pozorów: we wrześniu 2006 roku w trzydziestoosobowym lhaskim Komitecie KPCh, który sprawuje najwyższą władzę w stolicy Tybetu, znalazło się zaledwie ośmiu Tybetańczyków - najmniej w historii tej instytucji. Rok później usunięto 54 z 78 okręgowych sekretarzy partii (których miejsce zajęli „ochotnicy" z Chin właściwych), rugując rdzennych mieszkańców z najniższych szczebli administracji i odbierając im wpływ nawet na sprawy o charakterze czysto lokalnym. W tym samym czasie najwyraźniej utrwalono również mechanizm natychmiastowej czystki tybetańskich urzędników w regionach, w których dochodzi do poważniejszych protestów. Tybetańczycy są dyskryminowani w sferze reprezentacji publicznej, gospodarki, zatrudnienia, edukacji, mieszkalnictwa i opieki zdrowotnej. Problem pogłębia konsekwentnie realizowana polityka przenoszenia ludności chińskiej na teren Tybetu.
Gospodarka, zatrudnienie, mieszkalnictwo
Rząd centralny i inne prowincje Chin subsydiują gospodarkę Tybetu, która w ostatniej dekadzie, jak chcą oficjalne statystyki, rosła o ponad dziesięć procent rocznie. W ramach dziesiątego planu pięcioletniego (2001-2005), w którym szczególny nacisk położono na rozwijanie „ziem zachodnich", Pekin zainwestował w TRA ponad 90 miliardów yuanów (10,8 mld USD). Niemal 95 procent budżetu regionu pochodzi ze źródeł zewnętrznych. Tybet korzysta również z wielu przywilejów gospodarczych i podatkowych, które przyciągają rzesze imigrantów narodowości Han i Hui (chińskich muzułmanów), wypierających z rynku tybetańskich przedsiębiorców i siłę roboczą. Rządowe programy rozwoju gospodarczego przyczyniły się do podniesienia stopy życiowej Tybetańczyków w miastach, jednak zasadnicze korzyści odnoszą przede wszystkim Chińczycy. Szybki wzrost gospodarczy, rozwój turystyki i współczesne wpływy kulturowe zakłócają tradycyjny styl życia i zagrażają środowisku naturalnemu oraz kulturze tybetańskiej.
Rosnąca liczba chińskich imigrantów, kluczowych dla pełnego zintegrowania lokalnej gospodarki ze strukturami ChRL, stanowi ogromne zagrożenie dla tożsamości Tybetu. Chińczycy, którzy dzięki rządowym dotacjom zarabiają tu średnio o 46,9 proc. więcej niż w innych prowincjach ChRL (w armii, według danych rządowych, o 300 proc.), zdominowali życie gospodarcze w całym regionie. Hanowie wypierają już Tybetańczyków nawet z rynku produktów tradycyjnych, takich jak tybetańskie meble, malowidła czy rzemiosło. W tej sytuacji kwestia „rozwoju" (w tym inwestycji zagranicznych, a zwłaszcza projektów Banku Światowego czy międzynarodowych korporacji) budzi poważne wątpliwości i kontrowersje.
Miasta Tybetu tracą swój charakter i coraz bardziej upodabniają się do chińskich metropolii. W 2002 roku, mimo licznych protestów, władze zaczęły wyburzać zabytkowe domy i wznosić nowe budynki w starej, objętej ochroną Organizacji Narodów Zjednoczonych ds. Oświaty, Nauki i Kultury (UNESCO) części miasta, która nie stanowi już nawet dwóch procent powierzchni stolicy Tybetu.
Z relacji uchodźców wyłania się obraz uprzedzeń rasowych chińskich pracodawców, którzy automatycznie uznają Tybetańczyków za „niekompetentnych" i „zacofanych". We wszystkich instytucjach rdzenni mieszkańcy zajmują niższe, a Hanowie wyższe stanowiska. Wielu utrzymuje, że jedynym sposobem na zdobycie pracy jest łapówka i guanxi. Podobnie wygląda struktura płac; Tybetańczycy z reguły nie zarabiają połowy tego, co za tę samą pracę dostają Chińczycy.
Z raportów instytucji międzynarodowych wynika, że ponad 70 procent Tybetańczyków z TRA żyje poniżej progu ubóstwa. Wielu głoduje, nie ma pracy, mieszkań, dostępu do szkół i opieki zdrowotnej. Niedożywienie jest przyczyną chorób i zaburzeń rozwojowych tysięcy tybetańskich dzieci.
Rozwój miast gwałtownie powiększa rozziew między dochodami społeczności miejskich i wiejskich - oraz, tym samym, Chińczyków i Tybetańczyków, którzy zdani są na stosunkowo mało wydajne uprawy i hodowlę. Dochody w miastach rosną pięć razy szybciej niż na wsi. Choć Pekin zapewnia, że tybetańscy rolnicy i koczownicy nie płacą podatków, niemal każdy uchodźca - zwłaszcza chłopi i nomadzi - informuje Tybetańskie Centrum Praw Człowieka i Demokracji (TCHRD) w Dharamsali o drakońskich obciążeniach fiskalnych. Władze lokalne potrafią opodatkować dosłownie wszystko: życie, zwierzęta, plony, trawę, wodę, skóry, szkoły itd. Nie istnieją żadne mechanizmy, które pozwalałyby na rozliczanie urzędników oraz odwołanie się od nakładanych arbitralnie, zawyżanych i dyskryminujących podatków. Według oficjalnych statystyk - i raportu Banku Światowego z 2006 roku - realne dochody najuboższych 150 milionów mieszkańców Chin, a więc i przytłaczającej większości Tybetańczyków, spadają od połowy lat dziewięćdziesiątych. Władze chińskie zdają się dostrzegać ten problem i uważają, że rozwiążą go, zachęcając mieszkańców wsi do migrowania do miast, co nieuchronnie wywoła dalszą marginalizację, pauperyzację i erozję społeczności tybetańskich.
Poważnym problemem pozostaje bezrobocie, również to ukryte. Wielu tybetańskich chłopów i pasterzy uważa się za „zatrudnionych", gdy krzątają się po rodzinnym obejściu lub podejmują dorywczą, nisko opłacaną pracę fizyczną. Brak wykształcenia, nieznajomość chińskiego oraz dyskryminacja skutecznie uniemożliwiają im znalezienie innego zatrudnienia.
Tybetańczycy są również dyskryminowani w sferze mieszkalnictwa. Wprowadzono procedury, które gwarantują mieszkania - lub najwyższe miejsca na listach oczekujących - przybywającym do Tybetu Chińczykom. Aby zapewnić im „przestrzeń życiową", eksmituje się Tybetańczyków z ich starych domów, które są następnie wyburzane. Wysiedlani nie dostają z reguły żadnych rekompensat i doczekawszy się wreszcie nowej kwatery, muszą płacić wygórowane czynsze. W 2005 roku ogłoszono planowaną na trzy lata kampanię „zrób to sam" (tyb. namdrang rangdrik), w ramach której - w imię propagandowego „upiększania" krajobrazu z myślą o coraz liczniejszych turystach - zmusza się chłopów, zwłaszcza mieszkających w okolicach największych miast i w pobliżu głównych szos, do przebudowy lub budowy nowych domów zgodnie ze szczegółowymi wytycznymi władz. Rząd finansuje jedynie małą część tego programu, zmuszając Tybetańczyków do zaciągania kredytów, których wielu nie będzie w stanie spłacać. Co więcej, nowe, zuniformizowane domy pozbawione są podwórek, co zmusza chłopów do pozbywania się zwierząt i odbiera im tradycyjne źródła utrzymania. W 2007 roku kampanią objęto również prowincję Qinghai, zapowiadając przesiedlenie do „barakowych" osad ponad stu tysięcy koczowników.
W październiku 2005 roku zrealizowano stare marzenie przewodniczącego Mao i zakończono budowę linii kolejowej, która połączyła Lhasę z Golmud (chiń. Ge'ermu) w Qinghai oraz innymi prowincjami ChRL. Pociągi pasażerskie zaczęły kursować w lipcu 2006 roku, przywożąc do stolicy Tybetu cztery tysiące osób dziennie. Nowe inwestycje gospodarcze i trzynastoprocentowy wzrost gospodarczy przyciągają rzesze chińskich robotników i imigrantów, potęgując lęk rdzennych mieszkańców przed całkowitą sinizacją Tybetu. Z wypowiedzi chińskich przywódców wynika jasno, że kolej służy przede wszystkim celom politycznym i militarnym oraz eksploatacji - czy, jak widzą to Tybetańczycy, rabunkowi - bogactw naturalnych. W 2007 roku zapowiedziano doprowadzenie jej z Lhasy do Szigace, zbudowanie w ciągu dwóch lat nowej stołecznej dzielnicy o powierzchni 42 km kwadratowych (70 procent dotychczasowego obszaru miasta) dla 110 tysięcy nowych mieszkańców oraz realizację 180 innych projektów wartych 100 miliardów yuanów (13 mld. USD). W 2007 roku do Lhasy (która według tybetańskich źródeł „dosłownie się dusi") przyjechały ponad trzy miliony osób, więcej niż populacja całego TRA - w tym, jak przyznają sami Chińczycy, setki tysięcy „za chlebem".
Władze chińskie oficjalnie zaprzeczają, jakoby Tybetańczycy stawali się mniejszością w swojej ojczyźnie, jednak rządowe statystyki są tu i absolutnie niewiarygodne, i wzajemnie sprzeczne: na przykład wedle spisu powszechnego z 2000 roku w TRA zameldowanych było 158570 Hanów, podczas gdy rocznik statystyczny TRA za ten sam rok podaje liczbę ponad dwukrotnie mniejszą - 72122.
Według Programu Narodów Zjednoczonych ds. Rozwoju (UNDP) Tybet jest najbiedniejszym regionem ChRL. Z wynikiem niemal dwa razy niższym niż wskaźnik całych Chin zajmuje jedno z ostatnich miejsc w globalnym rankingu określającym stopień rozwoju społecznego.
Edukacja
Z analizy oficjalnych statystyk wynika, że ponad połowa Tybetańczyków, którzy ukończyli piętnasty rok życia, jest analfabetami (przy krajowej średniej 11,6 procent). W niektórych regionach odsetek ten jest jeszcze wyższy. Władze ograniczają rolę języka tybetańskiego w systemie edukacyjnym; w 1997 roku ogłoszono, że tybetańskie dzieci będą się uczyć chińskiego już od pierwszej klasy. Rząd wyjaśnia, iż chce w ten sposób ułatwić im rywalizację z chińskimi rówieśnikami, co na dłuższą metę umożliwi zdobycie lepszego wykształcenia i pracy. Tybetański pozostaje językiem wykładowym w wiejskich szkołach podstawowych, ale edukacja trwa w nich z reguły tylko dwa, trzy lata. Dostęp do nielicznych szkół utrudniają wysokie ceny i duże odległości. Narzucając klasztorom „limity wiekowe", władze odbierają dzieciom szansę na zdobycie wykształcenia w instytucjach monastycznych. Jednocześnie zamyka się placówki prywatne, których założyciele narazili się partii lub lokalnym aparatczykom.
Struktura i finansowanie systemu edukacyjnego (podobnie jak służby zdrowia) mają również charakter dyskryminacyjny; rząd łoży niemal wyłącznie na placówki, które znajdują się w zdominowanych przez chińskich osadników miastach. W niektórych okręgach wiejskich Tybetańczycy są zmuszani do budowania i utrzymywania szkół z własnej kieszeni. Choć władze twierdzą, że edukacja na poziomie podstawowym jest bezpłatna, tybetańscy rodzice i uczniowie wnoszą bardzo wysokie opłaty, które nie obowiązują Chińczyków. W grudniu 2003 roku rządowe media opublikowały wyniki kontroli w ponad 60 tysiącach szkół z 20 prowincji ChRL, z których wynika, że podbierano w nich nielegalne opłaty w wysokości 21,4 miliarda yuanów (2,6 mld USD).
W Tybecie, oficjalnie, uczy się 81 procent dzieci w wieku szkolnym, większość kończy jednak tylko wiejskie szkoły podstawowe. Według urzędników lokalnych tybetański jest głównym językiem wykładowym w 60 procent szkół średnich, zwłaszcza w regionach wiejskich, choć prowadzi się w nich również zajęcia po chińsku. Organizacje pozarządowe utrzymują, że odsetek ten jest zawyżony. Większość uczniów tych placówek to Hanowie. Uczniowie regionalnych szkół średnich uczęszczają na zajęcia prowadzone po tybetańsku, niemniej muszą znać chiński, gdyż w tym języku wykłada się większość przedmiotów. W kilku regionach nienależących do TRA działają szkoły średnie, w których wykłada się po tybetańsku. Od połowy lat osiemdziesiątych fundusze, które miały pomóc Tybetańczykom w uzyskaniu wyższego wykształcenia, przeznaczane są na kierowanie ich do szkół w innych prowincjach. Źródła rządowe podają, że na stu uniwersytetach w różnych regionach ChRL kształci się obecnie 13 tysięcy tybetańskich studentów. Do zdobycia wykształcenia wyższego niezbędna jest znajomość języka chińskiego.
Uniwersytet Tybetański (UT) miał kształcić około 1300 tybetańskich studentów - przyszłych nauczycieli dla regionalnego systemu oświaty. Rdzenni mieszkańcy patrzą z niechęcią na rosnącą liczbę chińskich studentów i wykładowców. Według oficjalnych statystyk Tybetańczycy - teoretycznie 95 procent populacji - stanowią 80 proc. studentów i zaledwie 30 proc. wszystkich wykładowców akademickich w TRA. Choć mają uprzywilejowaną pozycję przy zapisach, na egzaminach często wyprzedzają ich - i zostają przyjęci - Hanowie, którzy lepiej znają język i kończą lepsze szkoły średnie. Władze zmuszają profesorów, zwłaszcza z wydziału filologii tybetańskiej UT, który uchodzi za potencjalną wylęgarnię poglądów dysydenckich, do udziału w sesjach edukacji politycznej oraz do usuwania z programu i podręczników wszystkiego, co mogłoby rozbudzić „separatystyczne" i religijne zainteresowania studentów. Ze względów politycznych na indeksie znalazło się wiele starożytnych ksiąg.
Pod koniec 2001 roku w lhaskich szkołach - już nie tylko średnich, ale i podstawowych - zaczęto nauczać wszystkich przedmiotów, poza językiem tybetańskim, po chińsku. (W 1987 roku X Panczenlama wymógł na Zgromadzeniu Przedstawicieli Ludowych TRA przyjęcie Ustawy w sprawie studiowania, używania i rozwijania języka tybetańskiego, zakładającej, że w 1993 roku w języku tym będzie się prowadzić wszystkie zajęcia w gimnazjach, a w 1997 - w liceach i technikach Tybetu. Prawa tego nigdy nie wprowadzono w życie, z czasem oficjalnie uznając je za „niepraktyczne" i „nieprzystające do rzeczywistości regionu".) Zmiany takie wprowadza się obecnie w całym TRA. Tybetańscy nauczyciele obawiają się o swoje posady, gdyż realizacja planu władz musi pociągnąć za sobą - przewidziane w dziesiątym planie pięcioletnim - zatrudnienie w szkołach wielu Chińczyków; narasta lęk o przyszłość języka tybetańskiego, podstawowego medium tożsamości i kultury Tybetu.
Niemal 55 procent obywateli ChRL odebrało wykształcenie ponadpodstawowe; według rządowych statystyk w TRA wskaźnik ten (obejmujący również zameldowanych tam Hanów) wynosi zaledwie 15,4 procent. Z oficjalnych danych wynika, że wieśniaczka ze stosunkowo ubogiego Sichuanu - skąd pochodzi większość chińskich imigrantów - ma większe szanse na uzyskanie wykształcenia średniego od mężczyzny z wielkiego miasta TRA. Sytuacja mieszkańców syczuańskich miast jest pod tym względem dziesięć razy lepsza niż rezydentów Lhasy. Innymi słowy, na rynku pracy nawet uprzywilejowani Tybetańczycy nie mogą równać się ze znacznie lepiej wykształconymi i wykwalifikowanymi imigrantami z innych prowincji ChRL.
Restrukturyzując gospodarkę TRA, w ostatnich latach wprowadzono egzaminy - w języku chińskim - na stałe posady w sektorze publicznym. Stawia to rdzennych mieszkańców na straconej pozycji, nawet jeśli są znacznie lepiej predysponowani do kierowania sprawami własnego regionu i kraju.
W marcu 2004 roku Chiny oskarżyły Specjalnego Sprawozdawcę ONZ ds. Dostępu do Edukacji o „stronniczość i nieodpowiedzialność". K. Tomasevski przedstawiła Komisji Praw Człowieka niezwykle krytyczny raport, w którym wyraziła „przerażenie" liczbą analfabetów w Tybecie i oskarżyła ChRL o naruszanie zobowiązań międzynarodowych, uniemożliwianie edukacji religijnej oraz narzucanie wygórowanych, arbitralnych opłat. Według Tomasevski chińska polityka oświatowa ma charakter „asymilacyjny" i nie uwzględnia „wartości języka oraz religii mniejszości".
W październiku 2006 roku, gdy okazało się, że 98 ze stu nowych etatów w administracji przyznano Hanom, przez ponad tydzień protestowały w Lhasie setki tybetańskich absolwentów szkół wyższych. Nie dokonano aresztowań, lecz władze obwieściły, że od tej pory nie będą zapewniać pracy absolwentom z TRA. W listopadzie 2007 roku protestowali tybetańscy nauczyciele w Qinghai, którzy na mocy przepisów centralnych są pracownikami drugiej kategorii, zatrudnianymi nie przez państwo, a władze lokalne, i zarabiającymi niemal dziesięć razy mniej od pracowników etatowych.
Kobiety
Z relacji - i badań medycznych - uchodźców wynika, że wiele tybetańskich kobiet traci zdrowie lub życie na skutek polityki kontroli urodzeń, przymusowych aborcji i sterylizacji. Prymitywny sprzęt, niska jakość leków i niewiedza personelu przekładają się na skandaliczne warunki i brak higieny w placówkach opieki zdrowotnej. „Pozalimitowe" ciąże karane są wysokimi grzywnami, a „pozalimitowe" dzieci pozbawiane prawa do hukou, czyli obowiązującego od 1953 roku „meldunku", a co za tym idzie - opieki zdrowotnej i edukacji. W sferze zatrudnienia kobiety narażone są na dyskryminację podwójną. Wiele kończy na ulicach.
Zdaniem pracujących w Tybecie zagranicznych ekspertów, coraz poważniejszym problemem staje się tu, podobnie jak w innych regionach kraju, prostytucja. W Lhasie otwarcie działają domy publiczne; w 1998 roku doliczono się ich niemal 900 na 18 głównych ulicach stolicy Tybetu. Teoretycznie nielegalne usługi tego rodzaju świadczy w tym mieście prawie dziesięć tysięcy osób. Większość takich przybytków działa w budynkach należących do partii lub rządu; chroni je armia. Najczęściej mieszczą się w pobliżu koszar i miejsc kultu religijnego, często reklamują się w należących do partii gazetach. Większość prostytutek to Chinki z Sichuanu, niemniej pojawia się wśród nich coraz więcej Tybetanek. Nie wiadomo, ile z nich jest nosicielkami wirusa HIV, zważywszy jednak na katastrofalną pod tym względem sytuację w całej ChRL i indolencję władz, należy zakładać, że wiele.
Podsumowanie
Z perspektywy Tybetańczyków miniony rok był najgorszy od ponad dekady, przynosząc drastyczne zaostrzenie kontroli państwa nad instytucjami i hierarchami buddyjskimi, zalew chińskich imigrantów, nowe fale brutalnych represji oraz bezprecedensowe czystki urzędników pochodzenia tybetańskiego. Wszystkie te czynniki stanowią śmiertelne zagrożenie dla rdzennej kultury i tożsamości Tybetu, a utknięcie w martwym punkcie dialogu Pekinu z wysłannikami Dalajlamy odsuwa wypracowanie pokojowego rozwiązania, które zagwarantowałoby prawa Tybetańczyków i było możliwe do zaakceptowania przez obie strony.
Składane światu przedolimpijskie obietnice chińskich przywódców okazały się puste: swoboda, jaką gwarantowano dziennikarzom, okazała się tak duża, że po jednej „nieautoryzowanej" wizycie korespondentów w TRA cały region zamknięto na tydzień dla zagranicznych turystów. Nadal handlowano organami traconych więźniów (po raz pierwszy oficjalnie potwierdzając istnienie czarnego rynku takich „usług"), brutalnie tłumiono coraz gwałtowniejsze protesty robotników i chłopów - wedle oficjalnych danych 87 tysięcy „poważnych zakłóceń porządku publicznego" w samym 2005 roku - aresztowano „separatystów", członków ruchu Falun Gong, wyznawców „podziemnych" kościołów i dysydentów. Organizacje pozarządowe, agendy różnych rządów i światowe media informowały o licznych przypadkach stosowania tortur przez funkcjonariuszy policji i straży więziennej oraz o ich ofiarach śmiertelnych. Według wysoko postawionego członka KPCh, mającego dostęp do wewnętrznych raportów i tajnych dokumentów, chińska policja i sądy zabijają każdego roku około 15 tysięcy osób. Na forum OZPL jeden z deputowanych oświadczył natomiast, że w Chinach skazuje się na śmierć i „bezzwłocznie" traci 10 tysięcy osób rocznie - „pięć razy więcej niż we wszystkich innych państwach razem wziętych" - oskarżając przy tym rząd o nagminne łamanie przepisów kodeksu karnego i kodeksu postępowania karnego.
Władze robiły wszystko, by uniemożliwić przepływ niezależnych informacji z i do Chin; szczególną uwagę poświęcano mediom i internetowi, wprowadzając nowe, restrykcyjne przepisy, aresztując „cyberdysydentów", blokując dostępu do „drażliwych" portali, autoryzując hakerskie ataki, rozsyłając wirusy na „wrogie" listy dyskusyjne itd. Systematycznie zagłuszano zagraniczne rozgłośnie radiowe nadające w języku tybetańskim i chińskim.
Polska
24 sierpnia 2001 roku Sejm przyjął Deklarację w sprawie solidarności Sejmu Rzeczypospolitej Polskiej z narodem tybetańskim. Było to niewątpliwie najważniejsze wydarzenie na płaszczyźnie oficjalnych stosunków polsko-tybetańskich obok wizyt Dalajlamy (przyjmowanego m.in. przez prezydenta, premiera, marszałków) w 1993 i 2000 roku. W grudniu 2001 roku z inicjatywy Wiesława Walendziaka w Sejmie IV Kadencji powstał trzeci Zespół na rzecz Tybetu, mający „dawać wyraz solidarności z żyjącym w warunkach okrutnej okupacji narodem tybetańskim, jak również wspierać działania organizacji pozarządowych zajmujących się akcją na rzecz Tybetu" na forum parlamentu. Jego założyciele przekazali Marszałkowi Sejmu apele w sprawie Panczenlamy oraz Tulku Tenzina Delka i Lobsanga Dhondupa, które podpisało kilkudziesięciu posłów ze wszystkich ugrupowań.
Zaskakujące problemy z rejestracją Zespołu - który działał bez przeszkód w poprzednich kadencjach - oraz bierność Sejmu w sprawie obiecanych polskim parlamentarzystom zdjęć Panczenlamy sprawiły, że w kwietniu 2002 roku Gazeta Wyborcza poprosiła swoich czytelników o wysyłanie urodzinowych życzeń - za pośrednictwem ambasady ChRL w Warszawie i marszałka Sejmu - dla Genduna Czokji Nimy. Na apel odpowiedziały dziesiątki tysięcy Polaków (w tym wszyscy Nobliści, wybitni artyści, politycy i naukowcy) oraz internautów z całego świata.
Stracenie Lobsanga Dhondupa i utrzymanie wyroku Tulku Tenzina Delka wywołały ostre protesty państw demokratycznych. Po apelu Komitetu Helsińskiego w Polsce 30 stycznia 2003 roku Ministerstwo Spraw Zagranicznych ogłosiło, iż „RP potępia razem ze społecznością międzynarodową wykonanie wyroku śmierci" na Lobsangu Dhondupie. Następnego dnia Marszałek Sejmu Marek Borowski wystosował w tej sprawie list do Przewodniczącego Ogólnochińskiego Zgromadzenia Przedstawicieli Ludowych, Li Penga, potępiając Chiny za „pozbawienie [skazanych] prawa do jawnego, sprawiedliwego i bezstronnego postępowania przed niezawisłym sądem".
Podczas spotkania z Ngałang Sangdrol, najsłynniejszą więźniarką polityczną Tybetu, która złożyła wizytę w Polsce w maju 2005 roku, wicemarszałek Sejmu Kazimierz Ujazdowski zapowiedział, że „w przyszłej kadencji władze polskie nie poświęcą sprawy Tybetu dla innych interesów politycznych".
W maju 2006 roku, już po wyborach, z inicjatywy posłanki Beaty Bublewicz w Sejmie V kadencji zarejestrowano czwarty Zespół Polsko-Tybetański. W styczniu 2007 roku wizytę w Polsce złożyła Przedstawicielka Dalajlamy Kesang Jangkji Takla, która spotkała się z członkami Zespołu, przedstawicielami Ministerstwa Spraw Zagranicznych i kancelarii Prezydenta RP oraz z Marszałkiem Sejmu Markiem Jurkiem, który powiedział, że „z uwagi na swoją historię Polacy doskonale rozumieją sytuację Tybetańczyków i w pełni popierają ich aspiracje". W marcu Zespół wystosował apel, w którym wzywał „najwyższe władze Rzeczpospolitej Polskiej do aktywnego wsparcia procesu dialogu [między Pekinem a Dharamsalą] we wszystkich kontaktach z przedstawicielami Chińskiej Republiki Ludowej i tybetańskiej diaspory". Dwa miesiące później pierwszą wizytę w Warszawie złożył przewodniczący Stałego Komitetu Ogólnochińskiego Zgromadzenia Przedstawicieli Ludowych, Wu Bangguo, którego przyjęli prezydent, premier oraz marszałkowie sejmu i senatu. Marszałek Bogdan Borusewicz - który jako jedyny rozmawiał po spotkaniu z dziennikarzami - upomniał się o obiecane polskim parlamentarzystom zdjęcia Panczenlamy. (Ragdi, jeden z piętnastu zastępców Wu, Tybetańczyk stojący najwyżej w hierarchii chińskiego państwa i przed sześciu laty zapewniający, że aktualne fotografie Genduna Czokji Nimy zostaną wkrótce przekazane Sejmowi RP, oświadczył, iż chłopiec „jest zdrowy, mieszka w Chinach, gra w szachy i ma metr sześćdziesiąt wzrostu", jednak zdjęć nadal nie dostarczono.) Jak wynikało z oficjalnych komunikatów i doniesień mediów, żaden inny polski polityk nie poruszył kwestii poszanowania praw człowieka, ale cztery miesiące później sprostował to przedstawiciel MSZ na posiedzeniu Komisji Praw Człowieka i Sprawiedliwości, informując, że o prawach człowieka i Tybecie rozmawiał z chińskimi delegatami również Marszałek Ludwik Dorn.
W grudniu 2007 roku z inicjatywy posłanki Beaty Bublewicz zaczął się konstytuować kolejny Zespół Polsko-Tybetański w Sejmie RP.
Rekomendacje
Kwestie dotyczące praw człowieka, rządów prawa i Tybetu powinny być poruszane przy okazji wszelkich kontaktów z chińskimi przywódcami i dyplomatami. Choć po niefortunnych decyzjach państw zachodnich z początku lat dziewięćdziesiątych nie widać realnych szans na powrót do instytucjonalnego mechanizmu łączącego przestrzeganie praw człowieka z innymi płaszczyznami stosunków dwustronnych, a zwłaszcza z wymianą gospodarczą, władze ChRL powinny mieć poczucie, że poszanowanie praw człowieka jest dla społeczności międzynarodowej kwestią pierwszoplanową, a nie daniną, jaką zachodni politycy niechętnie składają opinii publicznej i mediom. Przemilczenie problemu naruszeń praw człowieka podczas wizyty przewodniczącego Wu Bangguo przez przedstawicieli władzy wykonawczej jest najgorszym sygnałem, jaki można dać tak przywódcom KPCh, jak prześladowanym w Chinach. Jeśli w 2007 roku zdarzyło się coś, co może dobrze wróżyć sprawie Tybetu, była to z pewnością postawa przywódców USA, Niemiec, Kanady i Austrii. Podczas ceremonii wręczania Złotego Medalu Kongresu, najwyższego odznaczenia cywilnego Stanów Zjednoczonych, George Bush jako pierwszy urzędujący prezydent pojawił się publicznie u boku Dalajlamy, a Angela Merkel przyjęła go Berlinie jako pierwszy kanclerz Niemiec - przenosząc poparcie dla jego wysiłków z płaszczyzny parlamentarnej na wykonawczą.
Od połowy lat dziewięćdziesiątych Pekin skutecznie zabiega o odejście od „postawy konfrontacyjnej", czyli publicznego krytykowania go na arenie międzynarodowej, na rzecz pozwalającego na zachowanie twarzy, prowadzonego w zaciszu gabinetów „dialogu dwustronnego" na temat praw człowieka. Pogorszenie sytuacji w dziedzinie przestrzegania owych praw w Chinach i Tybecie stawia pod znakiem zapytania skuteczność takich rozmów. Parlament brytyjski uznał je za jałowe i wezwał rząd do przyjęcia bardziej stanowczej postawy. Podobne stanowisko zajął Parlament Europejski, który w lipcu 2000 roku zaapelował do państw członkowskich o uznanie tybetańskiego rządu emigracyjnego, jeśli w ciągu trzech lat Chiny nie podpiszą porozumienia z Dharamsalą „w sprawie nowego statusu Tybetu".
Chińscy dygnitarze wydają się wierzyć, że poszanowanie praw człowieka - zwłaszcza praw politycznych, religijnych i praw mniejszości - musi osłabiać i destabilizować państwo. Polska i państwa Europy Środkowej dysponują ogromnym atutem procesu transformacji, pozwalającym dowieść, że jest dokładnie odwrotnie. To właśnie powinno być przesłaniem polskich dyplomatów i polityków dla ich chińskich partnerów. Możemy w ten sposób nie tylko spłacić dług, jaki Polska zaciągnęła u tych, którzy udzielali jej pomocy i wsparcia od rozbiorów po stan wojenny, ale i zyskać sympatię międzynarodowej opinii publicznej.
Państwa zachodnie stosują dwie metody: poruszają problem Tybetu podczas wszelkich kontaktów dwustronnych - zwłaszcza na najwyższych szczeblach - oraz prowadzą „wyspecjalizowany" dialog z ChRL na temat praw człowieka. Obie te płaszczyzny są przed Polską otwarte i należy z nich konsekwentnie korzystać. Płaszczyzna trzecia - to instytucje międzynarodowe, gdzie stanowisko RP powinno być niezwykle pryncypialne i stanowcze, tak ze względów historycznych, jak czysto pragmatycznych. Wymiana handlowa z ChRL przynosi nam przede wszystkim błyskawicznie rosnący deficyt (przekraczający już sześć miliardów Euro) i niszczy miejsca pracy, podczas gdy sympatia światowych mediów jest nie do przecenienia. Warto przy tym zauważyć, że według sondażu opublikowanego przez Rzeczpospolitą 75 procent Polaków nie chce „utrzymywania [nawet] korzystnych umów gospodarczych z państwami nieprzestrzegającymi praw człowieka".
Co więcej, krytykowanie Pekinu na arenie międzynarodowej nie pociąga za sobą żadnych mitycznych „sankcji". W 2002 roku poseł koalicji rządzącej stwierdził na forum Komisji Spraw Zagranicznych, że zaangażowanie Polski „w prawa człowieka" w Chinach zaszkodziło naszym kontaktom handlowym z Pekinem. Wynegocjowane przez Polaków kontrakty mieli „za karę" dostać Czesi. Wydaje się to bardzo ciekawe, zważywszy, że prezydent Vaclav Havel był niewątpliwie najbardziej zaangażowanym w sprawę Tybetu światowym przywódcą.
Tybetańczycy i liczne organizacje pozarządowe od lat zabiegają o mianowanie Specjalnego Przedstawiciela Unii Europejskiej, który zajmowałby się sprawami Tybetu i pełnił podobną rolę jak Specjalny Sprawozdawca, powołany w tym celu przez administrację amerykańską w 1997 roku. Rząd RP powinien poprzeć tę inicjatywę, by zjednoczona Europa mogła skuteczniej promować dialog między Pekinem a Dharamsalą.
Jeśli idzie o rozmaite seminaria i wymiany, należy wykazywać szczególną ostrożność i wstrzemięźliwość w sprawie wizytowania chińskich zakładów karnych, zwłaszcza w Tybecie. Nie ulega wątpliwości, że takie wizyty nie tylko nie przynoszą żadnych korzyści, ale bywają bardzo niebezpieczne dla więźniów, którym, jak uczy doświadczenie, zagraniczni dyplomaci, ich rządy i organizacje międzynarodowe nie są w stanie zapewnić choćby symbolicznej ochrony.
Trzeba też stanowczo podkreślić, że dialog i konferencje są tylko narzędziami i w żadnym razie nie mogą oznaczać konieczności rezygnowania z innych instrumentów i mechanizmów - takich jak nowa Rada Praw Człowieka ONZ, którą zastąpiono skompromitowaną, w dużym stopniu za sprawą polityki ChRL, Komisję z Genewy. Komentarze chińskiego MSZ w sprawie mordu na tybetańskich uchodźcach czy przedolimpijskie obietnice Pekinu najlepiej pokazują, jak Chiny traktują zobowiązania międzynarodowe i kontakty „dwustronne".