Samospalenie jako akt oporu
strona główna

Teksty. Z perspektywy Tybetańczyków

 

Samospalenie jako akt oporu

Oser

 

Nigdy dość powtarzania, że nazwy „samospalenie" nie należy brać dosłownie, widząc w nim swego rodzaju samobójstwo w płomieniach, które wznieca się własnymi rękoma. Gdyby wszakże ostatecznym celem była śmierć, po co zadawać sobie męczarnie trawienia ogniem każdego skrawka ciała? Jeśli chcemy zrozumieć, musimy pamiętać, że samospalenie jest nade wszystko najdobitniejszym, najdrastyczniejszym aktem oporu i przywracania dumy, podejmowanym przez zwykłych ludzi, którzy jak my wszyscy wzdragają się na samą myśl o tak straszliwym bólu.

 

Strajk głodowy jest uznanym i szanowanym medium sprzeciwu, samospalenie zaś odrzucamy, bowiem nie jesteśmy w stanie nie tylko zaakceptować, ale nawet wyobrazić sobie związanej z nim męki. Nie musimy jej przecież znosić, a jedynie przyjąć do wiadomości, by uświadomić sobie potęgę odwagi, która ciska kruche ciało w ogień w proteście przeciw tyranii.

 

Od 2009 roku podpaliło się sto trzydzieści czworo Tybetańczyków. Poza dwiema kobietami z Juszu, którym zburzono domy (co często popycha ludzi do podobnych protestów w Chinach), nie czynili tego z pobudek osobistych. Fakt, że działanie z myślą o innych określamy słowem „samospalenie", świadczy o nędzy naszego języka. Może protesty Tybetańczyków należałoby odróżniać od innych nową nazwą? W cenzurowanym chińskim internecie młodzi Tybetańczycy mówią najczęściej metaforycznie o „zapalaniu światła" lub „ofierze światła", przydając oddawaniu życia dla wspólnego dobra wymiar praktyki religijnej.

 

Podobnie jak w 1963 roku uczynił to w Wietnamie sześćdziesięciosiedmioletni mnich Thich Quang Duc, pisząc: „Zanim zamknę oczy i ruszę ku wizji Buddy, pokornie proszę Pana Prezydenta o wzbudzenie w sobie współczucia wobec narodu i zaprowadzenie równości religijnej w imię wzmocnienia państwa. Apeluję do czcigodnych, członków Sanghi i adeptów świeckich o solidarne zanoszenie ofiar dla chronienia buddyzmu". W najbliższych miesiącach na wietnamskich ulicach spaliło się sześciu innych duchownych.

 

„Media mówiły wtedy o samobójstwie, lecz w istocie akt ten nim nie jest - tłumaczył mistrz tamtej tradycji. - Nie jest nawet protestem. Zgodnie z listami, które mnisi zostawiali przed podpaleniem się, ich zamiarem było jedynie przebudzenie, poruszenie serc ciemiężców i zwrócenie uwagi świata na cierpienia Wietnamczyków. (...) Wyrażenie woli poprzez płonięcie nie oznacza zatem aktu niszczenia, lecz dzieło tworzenia, to znaczy cierpienia i umierania dla dobra rodaków".

 

Dla mnie tybetańskie samospalenia nie są samobójstwami. To kontynuacja protestów, które przetoczyły się przez Tybet w marcu 2008 roku - najpotężniejszych i najpoważniejszych od zmuszenia Jego Świątobliwości Dalajlamy do opuszczenia ojczyzny w 1959 roku. Najbardziej wymownego dowodu, że przez pół wieku rząd Chin nie zdołał zjednać sobie serc Tybetańczyków, którzy wciąż trwają w oporze. Chińczycy jak zawsze odpowiedzieli brutalną przemocą i prześladowaniami. Ichnia machina propagandowa okrzyczała nas „terrorystami" i „separatystami", próbującymi zakłócić pekińskie igrzyska i zszargać wizerunek wschodzących Chin. Nietrudno zgadnąć, że rezultatem tych zabiegów był wybuch nienawiści do Tybetańczyków.

 

 

marzec 2014

 

 

 

 

osersamospaleniejakoaktoporuobrazjaponskiejartystkitomoyoihaya_400
 

 

 

 

Za High Peaks Pure Earth