Mnich i filozof
Jean-Francois Revel i Matthieu Ricard
(...)
Rozdział jedenasty
Jean-Francois: Wróćmy do polityki i moralności. Z tego, co wiem, buddyzm nie wypracował żadnej doktryny politycznej. To bardzo ciekawe – z jednej strony, buddyzm i sam Dalajlama pomagają zapełnić tę lukę w myśleniu Zachodu, którą zostawiło po sobie zniknięcie tradycyjnej mądrości, z drugie zaś, uczestnicząc w intelektualnych debatach Zachodu, Dalajlama dokonał szczegółowej analizy politycznej – z perspektywy buddyzmu – związków między demokracją a przemocą. Cóż więc zamierza on zrobić w sprawie Tybetu i Chin? Osiągnąć jakieś konkretne rezultaty czy nadal protestować w próżnię?
Matthieu: Dalajlama powtarza, że tragedia Tybetu rzuciła go w świat, pozwalając mu poznać nowe idee i przyjrzeć się różnym współczesnym systemom politycznym. Zdążył już opracować całkowicie demokratyczny system dla społeczności emigracyjnej i ogłosić, że jeśli Tybet odzyska kiedyś wolność, będzie miał rząd demokratyczny. Poinformował też, że wycofa się wówczas z życia publicznego – jak Gandhi po odzyskaniu niepodległości przez Indie – i nie będzie piastować żadnych stanowisk w przyszłym rządzie Tybetu. Uważa, że jako mnich buddyjski nie mógłby popierać jakiejś konkretnej partii – obecnie walczy zaś o wolność i szczęście całego narodu tybetańskiego i, oczywiście, o zachowanie i rozwój jego kultury. Warto jednak pamiętać, że w czasach Buddy w Indiach funkcjonowały systemy demokratyczne, na przykład u Liććhawich.
J.F.: W jakim sensie demokratyczne? Z wyborami?
M.: Rządziły nimi zgromadzenia doświadczonych ludzi, którzy dyskutowali i podejmowali decyzje większością głosów.
J.F.: A więc nie były to tyranie?
M.: Nie, nawet nie monarchie. Decyzje podejmowano wspólnie, choć nie wydaje mi się, by głosowano. Musiały to być otwarte dyskusje, w których mógł zabrać głos każdy, kto miał coś do powiedzenia.
J.F.: To nie jest prawdziwa demokracja. Ale i na Zachodzie głosowanie powszechne jest przecież zjawiskiem nowym.
M.: Budda wywarł ogromny wpływ na życie społeczne i polityczne Indii, ponieważ nauczał, że wszystkie istoty mają takie samo prawo do życia i szczęścia. Żadne różnice kastowe czy rasowe nie wchodziły więc w grę.
J.F.: Chcesz powiedzieć, że Budda walczył z systemem kastowym?
M.: Tak. Wprawiał w zdumienie uczniów z najniższych kast, którzy nie ośmielali się prosić go o nauki, gdyż uważali się za niedotykalnych. Budda mówił im: „Podejdźcie. Jesteście takimi samymi ludźmi, jak my wszyscy. Macie naturę buddy”. Takie słowa oznaczały wówczas intelektualną i społeczną rewolucję. Cywilizacje buddyjskie zbudowane były na idei równych praw wszystkich istot.
J.F.: Hasło równości wszystkich ludzi to przecież tylko deklaracja. Niemniej sytuacja tybetańskiej diaspory zmusiła Dalajlamę do zapoznania się z bardziej nowoczesnymi formułami demokracji i praw człowieka. Nagle okazało się, że uczestniczy w problemach geopolitycznych i konfliktach między nowoczesnymi państwami. Jako duchowy i polityczny przywódca kraju, który został najechany i skolonizowany przez imperialistyczne mocarstwo, próbujące zniszczyć jego kulturę, stanął przed boleśnie rzeczywistymi problemami. Musi podejmować działania polityczne i wypowiadać się o sprawach publicznych, protestować przeciwko chińskim zbrodniom we wszystkich odwiedzanych krajach – ale tak, by nie zamknąć drzwi do negocjacji, nie wzbudzić skrajnej wrogości chińskiego kolosa, która uniemożliwiłaby poszukiwanie jakiegoś rozwiązania. Czy wszystkie te wydarzenia nie wprowadziły buddyzmu w świat współczesnej dyplomacji?
M.: Z pewnością. Dalajlama zdołał połączyć niezwykle proste i szczere przesłanie polityczne z podstawowymi zasadami buddyzmu, zwłaszcza z ideą niestosowania przemocy. Zwróć uwagę na kontrast w języku, jakim posługują się obie strony konfliktu. Chińczycy obrzucają obelgami „klikę Dalaja” i nawołują do „odcięcia głowy węża” – czyli pozbycia się Jego Świątobliwości – podczas gdy on mówi zawsze o „chińskich braciach i siostrach”. Podkreśla, że Chiny zawsze będą potężnym sąsiadem Tybetu i że na dłuższą metę jedynym konstruktywnym rozwiązaniem jest pokojowe współistnienie. Ma nadzieję na nawiązanie dobrosąsiedzkich stosunków, opartych na wzajemnym szacunku. Nic jednak nie wskazuje, by Chiny zamierzały odwzajemnić tę otwartość i pozwolić Tybetańczykom na normalne życie.
J.F.: Z tego, co rozumiem, sytuacja w Tybecie pogarsza się z dnia na dzień(1). Narastają represje. Jeżeli pozwoli się Chinom na kontynuowanie takiej polityki, za kilka lat całkowicie zniszczą kulturę, a być może i naród tybetański. Czy Dalajlama może zrezygnować z zasady niestosowania przemocy?
M.: Zapowiedział wyraźnie, że jeśli Tybetańczycy, w sposób demokratyczny, opowiedzą się za stosowaniem przemocy, całkowicie wycofa się z polityki. Dla niego niestosowanie przemocy jest jedyną realistyczną strategią.
J.F.: Powiedz mi, proszę, co dzieje się teraz w Tybecie.
M.: Ludobójstwu, które kosztowało życie co piątego Tybetańczyka, towarzyszyło systematyczne niszczenie kultury tybetańskiej. Obecnie reżim komunistyczny próbuje utopić Tybetańczyków w morzu chińskich kolonistów. Choć Pekin nie przyznaje się do uprawiania polityki przenoszenia ludności, robi wszystko, by zachęcić Chińczyków do osiedlania się w Tybecie. W tak zwanym większym Tybecie(2) mieszka już siedem milionów Chińczyków. I sześć milionów Tybetańczyków. Komunistom marzy się zapewne powtórka z Mongolii Wewnętrznej, gdzie rdzenni mieszkańcy stanowią dziś ledwie piętnaście procent populacji. W głównych miastach starego Tybetu, na przykład w Xiningu (prowincja Amdo), Chińczycy są już przytłaczającą większością. Wkrótce dojdzie do tego i w Lhasie. Niemniej w regionach wiejskich nadal przeważają Tybetańczycy. Ostatnio Chińczycy znów prowadzą kampanię „reedukacji politycznej” w tybetańskich klasztorach i osiedlach. „Egzamin końcowy” polega na podpisaniu dokumentu, w którym „uczeń” zaświadcza, że Tybet był zawsze częścią Chin, wyrzeka się Dalajlamy, ślubuje trzymać się z daleka od wszystkiego, co mogłoby mieć związek z działalnością niepodległościową, między innymi nie słuchać audycji zagranicznych rozgłośni radiowych(3). Mnisi, którzy odmawiają podpisania takiej „lojalki”, są wydalani z klasztorów. Nie wolno im opuszczać rodzinnych wiosek ani podejmować pracy. Z napływających z Tybetu raportów wynika, że świątynie musiało opuścić od pięćdziesięciu do osiemdziesięciu procent mnichów i mniszek.
Dalajlama zaproponował zaś referendum. (Przeprowadzenie go wśród uchodźców, których w Indiach, Nepalu i Bhutanie jest ponad sto tysięcy, nie nastręcza większych trudności. Choć nie da się zorganizować otwartego głosowania w okupowanym kraju, planuje się także zbadanie opinii mieszkańców Tybetu.) Chce zapytać, czy rząd Tybetu ma nadal iść „drogą środka”, na którą wkroczył przed kilkunastu laty – to znaczy, zabiegać o prawdziwą autonomię, polegającą na tym, że Tybetańczycy będą prowadzić własną politykę wewnętrzną, pozostawiają stosunki zagraniczne i sprawy obronności rządowi chińskiemu. Dzięki temu Tybet stałby się neutralnym krajem, przyczyniając się do umocnienia pokoju w całym regionie.
J.F.: Mnie przypomina to raczej autonomiczną prowincję, powiedzmy Katalonię, a nie neutralne państwo, takie jak Austria czy Szwajcaria.
M.: Masz rację. I byłoby to ogromne ustępstwo ze strony Tybetańczyków, ponieważ zdaniem ekspertów, na przykład Międzynarodowej Komisji Prawników, która od 1950 roku zajmowała się tą sprawą kilkakrotnie, Tybet jest niepodległym państwem, okupowanym, wbrew prawu międzynarodowemu, przez państwo trzecie(4). W gruncie rzeczy, kwestionowanie prawa Chin do panowania nad Tybetem irytuje je znacznie bardziej, niż nawoływanie do przestrzegania praw człowieka. Nielegalność okupacji Tybetu to ich słaby punkt i nie wolno o tym zapominać. Niedawno wtrącono do więzienia dysydenta Liu Xiaobo, który ośmielił się napisać, że rząd powinien podjąć rokowania z Dalajlamą, gdyż Tybetańczycy mają prawo do samostanowienia. Dla Pekinu było to naruszenie największego tabu. Niemniej „Macierz” komunistów powinna się raczej nazywać Zjednoczonymi Stanami Chin, gdyż zamieszkuje ją pięćdziesiąt pięć „mniejszości”. W jednym państwie trzymają je tylko żelazne szpony partii.
Druga opcja – to pełna niepodległość, którą Tybet cieszył się przez całe stulecia. Dalajlama oświadczył, że będzie o nią zabiegał, jeśli tak zdecydują jego rodacy, choć uważa, że w obecnych realiach lepiej skupić się na prawdziwej autonomii, gdyż jest to łatwiejsze do przyjęcia dla Chin, a więc i bardziej realistyczne. Rozwiązanie trzecie to zbrojny opór: chwycić za broń, stosować terror, by zmusić Chińczyków do opuszczenia Tybetu. Dalajlama nie zostawił cienia wątpliwości – jeżeli Tybetańczycy opowiedzą się za przemocą, wycofa się z życia publicznego i będzie „zwykłym buddyjskim mnichem”. Są ludzie, którzy chcieliby uprawiać bardziej agresywną politykę. Często zresztą cytują ich zachodni dziennikarze.
J.F.: Ilu Tybetańczyków opowiada się za stosowaniem przemocy?
M.: Wszyscy mogą wyrażać swoje poglądy, a Dalajlama prowadzi z nimi otwartą dyskusję. Działaczy, o których pytasz, widać w Dharamsali, siedzibie tybetańskiego rządu na wychodźstwie, ale faktycznie reprezentują ułamek społeczności emigracyjnej. Ich poglądy nie są zbyt realistyczne. Gdyby Tybetańczycy chwycili za broń, zostaliby zmiażdżeni przez chińską machinę represji. W ten sposób pogorszyliby tylko swoją i tak przerażającą sytuację. Nawet grupy, które stosowały terroryzm przez wiele lat, przekonują się, że jedynym sposobem na realizację ich marzeń są pokojowe negocjacje.
J.F.: Albo pomoc jakiegoś mocarstwa. Na przykład Stanów Zjednoczonych dla okupowanego przez sowietów Afganistanu.
M.: Dalajlama uważa, że nie wolno schodzić z drogi niestosowania przemocy. Prosi świat tylko o naciskanie na Chiny, by podjęły wreszcie prawdziwe negocjacje z nim samym i tybetańskim rządem emigracyjnym. Ale Pekin potrafił się zdobyć tylko na jedno zdanie: „No dobrze, porozmawiajmy o powrocie Dalajlamy do Tybetu”. A przecież nie o to idzie Tybetańczykom. Przed dwudziestu laty Deng Xiaoping oświadczył: „Możemy dyskutować o wszystkim poza pełną niepodległością Tybetu”. Najwyraźniej nie zamierzał się jednak przejmować własnymi słowami, a już na pewno nie chciał rozmawiać o pięciopunktowym planie, który Dalajlama przedstawił w amerykańskim Kongresie w 1987 roku(5). Rok później, na forum Parlamentu Europejskiego w Strasburgu, Jego Świątobliwość powiedział, że zrezygnuje z zabiegania o niepodległość Tybetu – choć przed wkroczeniem Chińczyków był on w pełni niezależnym państwem – i zaproponował Pekinowi negocjacje w sprawie autonomii, która pozwoliłaby Tybetańczykom kierować ich sprawami wewnętrznymi, pozostawiając Chinom politykę zagraniczną i obronność. Mimo tych wszystkich ustępstw, Pekin nigdy nie zgodził się na podjęcie rozmów z Dalajlamą i tybetańskim rządem emigracyjnym.
J.F.: Niestety demokracje zachodnie nie natrudziły się zbytnio, by przekonać Chiny do dialogu na temat planu Dalajlamy.
M.: Wydaje mi się, że większość zachodnich przywódców darzy Dalajlamę i sprawę Tybetu autentyczną sympatią. Sprawiła to niewiarygodna energia, jaką wkłada on w niezliczone podróże i wyjaśnianie problemu Tybetu na całym świecie. Niestety, ta sympatia blednie w obliczu perspektywy podpisania kontraktu na sprzedanie Chinom jednego czy dwóch Airbusów, zakupienia kilku kontenerów produktów z chińskich więzień i obozów pracy przymusowej albo otwarcia chińskiego rynku. Dalajlama powtarza, że doskonale rozumie, iż wszystkie państwa muszą dbać o swoje interesy gospodarcze i że trudno oczekiwać, by naraziły je na szwank dla Tybetańczyków. Chciałoby się jednak wierzyć, że poszanowanie wartości demokratycznych, które są ponoć tak drogie zachodnim rządom, skłoni je do podjęcia bardziej konkretnych kroków. Nic tak nie cieszy skrajnie cynicznego Pekinu, jak ten brak kręgosłupa. Ilekroć jakieś państwo okazuje pomoc Tybetowi, Chiny grożą straszliwymi sankcjami. Aczkolwiek nigdy nie próbują wprowadzać ich w życie, całkowicie paraliżują zachodnie rządy, które natychmiast wycofują się z podwiniętymi ogonami. Niezależnie od butnych oświadczeń, Pekin znacznie bardziej potrzebuje zachodnich inwestycji, niż Zachód chińskiego rynku. Z cała pewnością znalazłyby się skuteczne sposoby wywarcia nacisku, gdyby tylko komuś na tym zależało(6). Mao nazywał Amerykę „papierowym tygrysem”, ale dziś papierowym tygrysem są właśnie Chiny, które umieją się zdobyć tylko na gołosłowne groźby.
J.F.: Wydaje mi się, że w obliczu chińskiego kolosa z jego miliardem i dwustu milionami mieszkańców, najwięcej odwagi – więcej niż wszystkie zachodnie mocarstwa razem wzięte – okazał król maleńkiej Norwegii (reprezentujący, o ile dobrze pamiętam, cztery miliony poddanych).
M.: W 1989 roku Chiny zagroziły, że zerwą stosunki dyplomatyczne z Norwegią, jeśli król – jak każe obyczaj – osobiście wręczy Dalajlamie Pokojowa Nagrodę Nobla. Król odparł: „Świetnie, zrywajcie!”. I, oczywiście, Pekin nigdy już o tym nie wspomniał. W 1996 roku Chiny zapowiedziały, że zerwą intratne kontrakty z Australią, jeśli premier i minister spraw zagranicznych tego kraju spotkają się z Dalajlamą. Australijczycy i ich ministrowie zgotowali Dalajlamie triumfalne powitanie, a z balonu chińskich gróźb natychmiast zeszło całe powietrze. Ale ilekroć jakiś rząd ugina się przed chińskim szantażem, Pekin zaciera ręce i utwierdza się w swojej pogardzie dla Zachodu. Czasem tracę cierpliwość i zastanawiam się nad zaletami „pokojowego” terroryzmu. Wielokrotnie marzyło mi się na przykład wysadzenie w powietrze grobowca Mao na pekińskim Tiananmen. Nie byłoby żadnych ofiar – nawet przewodniczący Mao nie może umrzeć dwa razy – ale za to jakie zamieszanie w komunistycznym kościele! Niestosowanie przemocy pozostaje jednak najlepszym rozwiązaniem.
J.F.: Wydaje mi się, że agonia Tybetu ma dwa wymiary. Z jednej strony, żal nam Tybetu, kolejnej ofiary krwiożerczych, ludobójczych rządów komunizmu. Z drugiej, wszyscy widzimy w Tybecie buddyjski raj – zwłaszcza przez pryzmat światowej kariery buddyzmu tybetańskiego, o której opowiadałeś. Połączenie tych dwóch aspektów wydaje mi się niezwykle interesujące. W historii buddyzmu fascynuje mnie to, że po niemal dwóch tysiącach lat wywierania ogromnego wpływu na Indie, od XII wieku jest, w pewnym sensie, religią praktykowaną głównie na wygnaniu. To odcięcie korzeni musiało nastręczać buddystom wielu problemów, ale i chyba przyczyniło się do tak niezwykłego zwiększenia zasięgu jego oddziaływania.
M.: Dalajlama powiada: „Tybet nie ma ropy do silników, jak Kuwejt, ale dysponuje paliwem dla umysłu, co powinno skłonić inne kraje do przyjścia mu z pomocą”. Kiedy armia komunistycznych Chin zaatakowała Tybet w 1949 roku, lhaski rząd zwrócił się o pomoc do Organizacji Narodów Zjednoczonych. Wielka Brytania i Indie uważały, że Zgromadzenie Ogólne nie powinno reagować. Tłumaczyły, że jakakolwiek reakcja mogłaby sprowokować konflikt na jeszcze większą skalę. Niemniej dla większości państw chińska inwazja na Tybet była aktem agresji. Dano temu wyraz, kiedy Zgromadzenie Ogólne ONZ zajęło się wreszcie sprawą Tybetu w 1959, 1961 i 1965 roku. Przedstawiciel Irlandii, Frank Aiken stwierdził wówczas: „Przez wiele tysięcy lat, a w każdym razie przez dwa tysiące, [Tybet] był wolny i, jak wszystkie państwa należące do tego Zgromadzenia, w pełni kierował własnymi sprawami. Co więcej, jego swoboda w kierowaniu swoimi sprawami była tysiąckrotnie większa niż wielu z obecnych tu państw”*.
Otwarcie popierał Chiny tylko blok komunistyczny. Dlaczego, u diabła, Chiny postanowiły „wyzwolić” Tybet, skoro, jak utrzymują, zawsze on do nich należał? W różnych okresach swojej długiej historii Tybet ulegał wpływom Mongołów, Nepalczyków, Mandżurów czy brytyjskich władców Indii. Innym razem to on dominował nad sąsiadami – również nad Chinami, które musiały kiedyś składać daninę królowi Tybetu. Trudno byłoby znaleźć państwo, które w pewnym okresie swojej historii nie zostałoby podbite lub zdominowane przez inny kraj. Czy Francja ma rościć sobie pretensje do terytorium Włoch, bo kiedyś podbił je Napoleon?
J.F.: Myślę, że sprawę Tybetu komplikuje wiele czynników, a przede wszystkim położenie geograficzne. To nie tylko kwestia – powiem, ohydnego – tchórzostwa Zachodu. Militarna interwencja w Tybecie byłaby ogromnie trudna.
M.: Korzyści, płynące z planu Dalajlamy, mają właśnie związek z geografią. Idzie przecież o stworzenie państwa buforowego, strefy pokoju, między największymi mocarstwami Azji. W tej chwili wzdłuż długiej na tysiące kilometrów granicy stoją naprzeciwko siebie armie Chin i Indii. W 1962 roku wojska chińskie zajęły trzecią część Ladakhu i dwa północno-wschodnie regiony Asamu.
J.F.: Demokracje nigdy nie rozumiały słabości totalitaryzmu, zwłaszcza w obliczu jego własnej ulubionej broni – propagandy. Dlaczego Chiny wpadają w furię, ilekroć jakiś sympatyk Tybetu pomacha przed ich ambasadą tybetańską chorągiewką? Dlaczego zachłystują się swoimi protestami, gdy za jakimś stołem konferencyjnym usiądzie piętnastoosobowy tłum, by dyskutować o niepodległości Tybetu?
M.: A więc wyobraź sobie, co muszą czuć, gdy sto tysięcy młodych ludzi bawi się przez trzy dni na koncercie, poświęconym sprawie Tybetu. A tak było całkiem niedawno w Kalifornii. Ostatnio Pekin zagroził, że nie zgodzi się na budowę Disneylandu, jeśli wytwórnia Disneya nie wycofa się z produkcji Kundunu, filmu Martina Scorsese o życiu Dalajlamy. Mao kontra Myszka Mickey – cóż za idiotyzm!
J.F.: Otóż dzieje się tak dlatego, że Chiny są głęboko przekonane, iż okupują Tybet wbrew prawu. Wielki historyk i politolog Guglielmo Ferrero pisał w Principles of Power(7), że nielegalne rządy śmiertelnie boją się wszystkiego, co mogłoby obnażyć ich nieprawne pochodzenie i brak tytułu do sprawowania władzy. Niemniej demokracje nie sięgają nawet po pokojowe środki, które mają w zasięgu ręki. Poza tym, jak już mówiłeś, jeśli idzie o gospodarkę, to Chiny bardziej potrzebują Zachodu niż Zachód Chin. Moim zdaniem, dałoby się zmusić Pekin do opamiętania i zapobiec w ten sposób największym okrucieństwom, jakich dopuszczają się on wobec Tybetańczyków.
M.: Kiedy pada pytanie, skąd Dalajlama czerpie nadzieję na odzyskanie przez Tybet wolności, odpowiada on: „Z faktu, że nasza sprawa jest słuszna i sprawiedliwa”. Prawda – powiada – ma w sobie moc, podczas gdy kłamstwo jest bardzo kruche. Obstawanie przy nim wymaga ogromnego wysiłku, który prędzej czy później musi okazać się bezskuteczny. Pamiętajmy, że przyszłość Tybetu to nie tylko los sześciu milionów ludzi, ale i wiekowej mądrości, która należy do naszego, światowego dziedzictwa i którą trzeba ocalić.
1. Już po naszej rozmowie, w sierpniu 1997 roku, ukazał się miażdżący raport Franka Wolfa, pierwszego amerykańskiego senatora, któremu udało się przedostać do okupowanego przez Chiny Tybetu: „Bije ostatnia godzina Tybetu. Jeżeli czegoś nie zrobimy, ten kraj, ten naród, ta religia i ta kultura będą z dnia na dzień słabnąć, aż w końcu znikną z powierzchni Ziemi. Byłaby to wielka tragedia. Widziałem sowiecki gułag w latach zimnej wojny (Obóz Perm 35), widziałem Rumunię przed i zaraz po obaleniu okrutnego reżimu Ceaucescu – i z cała mocą mówię, że sytuacja w Tybecie jest jeszcze gorsza. Nic nie krępuje chińskich panów Tybetu. Są tu oskarżycielem, sędzią, strażnikiem więziennym i, czasem, katem w jednej osobie. Kara jest arbitralna, natychmiastowa i okrutna. Nie ma w niej śladu miłosierdzia, nie ma szansy ucieczki. Przekonałem się, że Chińska Republika Ludowa stworzyła niemal doskonały, nienawistny, niezawodny i bezlitosny system prześladowania Tybetańczyków, którzy odważą się wyszeptać jedno słowo, które mogłoby nie podobać się władzy”.
2. „Większy Tybet” – to po prostu Tybet sprzed inwazji chińskich komunistów, którzy podzielili go na pięć regionów. Tak zwany „Tybetański Region Autonomiczny” obejmuje ledwie trzecią część dawnego Tybetu. Pozostałe regiony włączono do chińskich prowincji.
3. Chen Kuiyuan, pierwszy sekretarz Komunistycznej Partii Chin w Tybecie (gdzie przysłano go, gdyż wsławił się bezlitosną walką z mongolskimi patriotami w Mongolii Wewnętrznej), ogłosił ostatnio, że buddyzm – jako „import zza granicy” – nie ma nic wspólnego z kulturą tybetańską. Jeżeli dwanaście stuleci to za mało, by coś przeniknęło do kultury, to chrześcijanie w Europie i Ameryce też powinni mieć się na baczności! Warto przecież zauważyć, że taki pogląd kładzie się cieniem na znacznie młodsze „importy” – na przykład chiński marksizm.
4. W 1960 roku Międzynarodowa Komisja Prawników stwierdziła: „Od 1913 do 1950 roku Tybet spełniał warunki państwowości uznawane powszechnie przez prawo międzynarodowe. W roku 1950 istniały: naród, terytorium i niezależny od obcych władz rząd, który sprawował na owym terytorium władzę wewnętrzną. W latach 1913-1950 stosunki międzynarodowe pozostawały w wyłącznej gestii rządu tybetańskiego, a – jak wynika z oficjalnych dokumentów – państwa, z którymi Tybet stosunki takie nawiązał, traktowały go jako niezależne państwo”*. W grudniu 1997 roku Komisja opublikowała nowy, 365-stronicowy raport, w którym stwierdza, że „Tybetańczycy są narodem podbitym, któremu prawo międzynarodowe gwarantuje prawo do samostanowienia” i zaleca zorganizowanie „nadzorowanego przez ONZ plebiscytu, który rozstrzygnie o statusie Tybetu”. Autorzy raportu zwracają uwagę na falę nowych represji i pogwałceń praw człowieka w Tybecie: masowe przenoszeniu ludności wbrew woli rdzennej populacji, indoktrynację polityczną w klasztorach, nagminne stosowanie tortur, zwalczanie języka i kultury tybetańskiej.
5. 21 września 1987 roku na forum Komisji Praw Człowieka Kongresu Stanów Zjednoczonych Dalajlama przedstawił pięciopunktowy Plan Pokojowy: 1. Przekształcenie całego Tybetu w strefę pokoju; 2. Odstąpienie od polityki przesiedlania chińskiej ludności, zagrażającej istnieniu Tybetańczyków jako narodu; 3. Poszanowanie podstawowych praw człowieka i demokratycznych swobód Tybetańczyków; 4. Odtworzenie i ochrona środowiska naturalnego Tybetu, odstąpienie od produkcji broni nuklearnej oraz składowania odpadów radioaktywnych w Tybecie; 5. Rozpoczęcie poważnych rokowań, dotyczących przyszłego statusu Tybetu i stosunków między narodem tybetańskim i chińskim.
6. Na przykład rząd Stanów Zjednoczonych powołał niedawno specjalnego koordynatora do spraw Tybetu. Jak pierwszy piastował tę funkcję Gregory Craig; zastąpiła go Julia Taft. Wywołało to, oczywiście, burzę tradycyjnych protestów rządu ChRL.
7. The Principles of Power, the Great Political Crises of History, Nowy Jork 1972.
Książka opubblikowana przez wydawnictwo BiG z okazji wizyty Dalajlamy w Szczecienie (13 maja 2000 roku)