Z Gjamy o kopalniach
Oser
Historia górnictwa w Tybecie zaczyna się od jego „wyzwolenia" przez Komunistyczną Partię Chin, tego samozwańczego zbawcę. W latach 1951-53 oddziałom Mao Zedonga towarzyszyła grupa specjalna z Chińskiej Akademii Nauk Społecznych, która podczas mozolnego marszu przez rejon Czamdo, basen Ngulczu i Pojezierze Północne, Pome, dolinę Lhasy, zlewisko Jarlung Cangpo i tak dalej kreśliła mapy, zbierała próbki i oznaczała obiecujące stanowiska. Uczeni nie mieli wątpliwości, że kraj „posiada wielkie zasoby naturalne". W 1959 roku Pekińskie Wydawnictwo Naukowe opublikowało pracę poświęconą strukturze geologicznej i surowcom mineralnym wschodniego Tybetu. Stała się ona biblią górników, podsycając obłęd rycia pod powierzchnią Płaskowyżu Qinghai-Tybet przez całą drugą połowę dwudziestego stulecia.
Związany z partią tybetański akademik Dziampa Gjaco pisze w wydanej przed kilku laty książce, że witając w Pekinie nowy 1955 rok z młodym Dalajlamą i Panczenem Rinpocze, Mao powiedział: „Nie wypada mówić, że Hanowie pomagają mniejszościom, bowiem i one pomagają Hanom. Macie tam u siebie minerały, które nie występują na naszych ziemiach". Kiedy przeglądam wspomniane wyniki pierwszych badań i trafiam na zdanie „naszym priorytetem jest poszukiwanie cennych surowców mineralnych", nie mam wątpliwości, co naprawdę przyświecało „wyzwolicielom" Tybetu.
Zostawiam was z opowieścią, którą uraczył mnie mieszkaniec Gjamy w stołecznym okręgu Maldrogongkar:
„Tak zwana szósta geologiczna grupa specjalna zaczęła kopać w 1979 roku; zebrali i wywieźli gdzieś mnóstwo kamieni. Nie wiem, jakie znaleźli minerały, ale trwało to przez całe lata osiemdziesiąte.
Na początku następnej dekady pojawiły się dwie firmy. Jedna zbudowała płuczkę na uprawianych przez chłopów polach Telongangu, druga na brzegu Kjiczu - i natychmiast zaczęła zatruwać rzekę. Pola otaczają góry, także święte: dwudziestu jeden Tar oraz Padmasambhawy. Na ich zboczach postawiono baraki, biura i magazyny na ciężki sprzęt oraz materiały wybuchowe. Przy każdym wyrobisku budowano też hale, do czasu otwarcia linii kolejowej Qinghai-Tybet w 2006 roku było ich już sześć, może siedem.
W 2007 roku tę drobnicę wykupił koncern Huatailong i zaczął kopać na coraz większym obszarze, zajmując kolejne ziemie uprawne. Oni też wystawili płuczkę na Telongangu, która działa do dzisiaj. Wszędzie mają kamery przemysłowe, bramy pilnują wielkie psy. Przy rzece, nazywanej również Lhaską, stanęła mała grobla, a naprzeciw niej budynek z dwiema grubymi rurami wpuszczonymi prosto do wody. Jedna ją pobiera, druga odprowadza ścieki. Koncern próbował to ukryć, maskując je nowym mostkiem. Ciągnęli i zanieczyszczali w ten sposób wodę trzy lata, do 2011 roku. Dużo się o tym mówiło, ale chłopi nic nie mogli zrobić.
Huatailong zbudował zbiornik na wodę ściekową między dwoma wzgórzami, w miejscu nazywanym Pelnang. Zwożono tam z góry urobek i płukano. Rura ściekowa prowadziła do płuczki w Telongangu. Kiedy zbiornik się zapełniał, opróżniano go prosto do rzeki, która w tym okręgu nazywa się Gjama, a kawałek dalej Lhaska. Była ona jedynym źródłem wody - do picia, pojenia zwierząt i nawadniania - dla tutejszych chłopów i pasterzy, słynęła z krystalicznej czystości.
Zbiornik Huatailongu odgrywał ważną rolę w spektaklach urządzanych przez koncern dla dygnitarzy i mediów. Ilekroć mieli się pojawić ważni goście, do wody wpuszczano ryby i kaczki, żeby pokazać, że nie ma mowy o żadnych skażeniach. Kilka dni później zwierzęta zmieniały się w gnijące ścierwo. Potrafiono też wsadzać w ziemię kwiaty i drzewa - z takim samym skutkiem.
Urzędnicy z okręgu i sołtys zawieźli raz próbkę wody do laboratorium w Lhasie. Okazała się skażona trzema truciznami z nadmiaru ołowiu, miedzi i złota. W ekspertyzie napisano, że są w niej także inne szkodliwe substancje, ale tamtych było najwięcej. Dokument został wysłany władzom lokalnym i zapadła cisza. Wieśniacy poskarżyli się urzędowi ochrony środowiska w Lhasie, dołączyli zdjęcia padłych zwierząt, dzikich i domowych, ale ich list po prostu odesłano administracji okręgu.
Od 2000 roku w okolicy działała jeszcze jedna firma górnicza, którą nazywaliśmy »szanghajską«. Też zbudowali zbiornik, w południowo-zachodniej Gjamie, w Łurigangu. Mimo że ciągle dochodziło do awantur o zatrutą wodę, wydobywali przez dziesięć lat i zostali w końcu kupieni przez koncern Zhongsheng.
Ci zainteresowali się surowcami w 2005 roku. Kopali bardzo głęboko, wtłaczając w ziemię wodę z chemikaliami. Mówiono mi, że tutejsze złoża są tak bogate, że do eksploatacji wystarczają stumetrowe odwierty.
Zatem mamy teraz w Gjamie dwa koncerny: Huatailong i Zhongsheng. Nie wiem, czy oba należą do grupy China Gold; pierwszy, o wiele większy, na pewno.
Zhongsheng trzyma się głównie południowej części regionu, w której mamy święte wrota do klasztoru Samje, trzy święte góry zwane Ri Sum Gampo oraz święte jezioro Gamasong, związane z Songcenem Gampo i Czenrezikiem. Kopią już na jego brzegach.
Do Huatailongu należy północna część Gjamy. Zmusili tam do opuszczenia gór i przeprowadzki trzy wioski, w których uprawiano ziemię, oraz dwie osady pasterskie. Wszystkich protestujących aresztowano. Setki koczowników straciły doskonałe pastwiska. Tylko w ostatnim kwartale na skutek skażenia wody padło tysiąc zwierząt, co kosztowało koncern ponad trzy miliony yuanów.
Na tym terenie mamy klasztor żeński, jaskinię Padmasambhawy, klasztory Dziulak, Puczak i Gegjal Ling, świątynię bóstw opiekuńczych, święte źródła i cmentarzysko Gampo, malowidła naskalne i wiele innych sanktuariów. Serce się kraje, że ucierpiały i one.
W czasie suszy 2009 roku Huatailong kradł chłopom wodę. Na skutek konfliktu do Gjamy ściągnięto paramilitarną policję. Ponad trzy miesiące szosy patrolowało na sygnale pięć wozów bojowych. Zatrzymali wtedy dziewiętnaście osób. Jednych trzymali tygodniami, innych miesiącami, sołtys Nima Cering przesiedział cały rok. Kilku poturbowanych w starciach z górnikami z kopalni nr 17 i 18 wymagało hospitalizacji. Po wyjściu ze szpitala trafili do więzienia. Dyrektor z Huatailongu powiedział robotnikom: »Nic się nie stanie, nawet jeśli któregoś zabijecie. Kogo obchodzą ci Tybetańczycy? W najgorszym wypadku zapłaci się jakieś odszkodowanie«. Bili przez to bez opamiętania i szczuli na chłopów psy. Nikt nie poniósł żadnych konsekwencji.
Protesty nie miały nic wspólnego z polityką, dotyczyły wyłącznie zanieczyszczania środowiska i zatruwania źródeł. Czyli bezpieczeństwa ludzi i zwierząt. Oraz kradzieży wody i dewastacji sanktuariów.
Rząd cały czas wspierał Huatailong i Zhongsheng, wysyłając w teren grupy robocze, poddając ludzi ideologicznemu praniu mózgów, a nawet aresztując tych, którzy po prostu mówili prawdę. Koncerny płaciły za wzajemne szpiegowanie i donoszenie, żeby nie dopuścić do złożenia skargi na wyższym szczeblu.
Nie mamy z tych kopalń nic. Zyskują na nich wyłącznie aparatczycy i urzędnicy, zwykli ludzie tylko tracą".
Maj 2013