Co się zmienia, a co nie
Dzongsar Khjence
Dzongsar Khjence Rinpocze jest słynnym nauczycielem buddyjskim i reżyserem doskonale przyjętego, obsypanego nagrodami, pierwszego pełnometrażowego filmu tybetańskiego, Phorpa, „Puchar”.
Kelly Roberts: Zanim zaczniemy, chciałabym powiedzieć, że twój film, Puchar, bardzo mi cię przypominał, Rinpocze. Zwłaszcza scena, w której Coca Cola „przenika” w Mandziuśriego.
Dzongsar Khjence Rinpocze: Doprawdy.
W wielu scenach zastępujesz tradycyjne przedmioty nowoczesnymi. Zamiast miseczek ofiarnych na ołtarzu stoją puszki po Coli; na dachu klasztoru, tam gdzie powinny powiewać flagi modlitewne, umieszczasz antenę satelitarną. Zastanawiałam się, dlaczego to zrobiłeś – często przecież powtarzasz, że boisz się psucia, korumpowania tradycji buddyjskiej.
To przesłanie dla moich rodaków, Tybetańczyków i Bhutańczyków: nowoczesna technologia nie stanowi zagrożenia dla buddyzmu. Te społeczności stykają się po raz pierwszy ze światem telefaksów, komputerów i internetu. Owe zmiany mogą im doskwierać, ale faktem jest, że nie ma dziś na świecie miejsca, w którym nie byłoby nowoczesnych technologii. Nie da się ich unikać – stoją na progu twego domu, o ile, oczywiście, nie weszły już do środka. Nie należy im przecież ulegać; mądry człowiek wykorzystuje ich moc i szybkość – kontroluje, a nie poddaje się kontroli. Możemy używać telefonu, sieci i telewizji do nauczania, nie pozwalając przy tym, by to one stały się naszymi nauczycielami.
Porównałeś swój film do malowania thangki lub wznoszenia buddyjskiego posągu.
Każda kultura ma swój sposób opowiadania. Pomyślałem sobie, że chciałbym opowiedzieć jakąś historię na modłę tybetańską.
I to twój patent na nauczanie?
Nie, w żadnym razie. Buddyzm ma długą tradycję wykorzystywania wizerunków, przedstawiających mądrość i współczucie. Przez ponad dwa i pół tysiąca lat wypracował wiele metod przekazywania dharmy: obrazy, rzeźby, budowle, tańce. Przecież istniały one już w czasach Buddy. On sam, w Sutrze winai, objaśniał, jak malować pięć światów i dwanaście ogniw współzależnego powstawania, które znajdziesz na kole życia. Buddyzm ma więc długą tradycję wykorzystywania wizerunków. Film nadaje się do tego równie dobrze. Czemu nie? Dla mnie film może być współczesną thangką.
Proszę?
W końcu czym jest thangka? Pomocą do wizualizacji. Na tej samej zasadzie może pomagać w niej film – pewnie nawet skuteczniej. Gdybyś, na przykład, chciała pokazać piekła, film sprawdziłby się o wiele lepiej, niż jakieś malowidło.
Czy nie obawiasz się jednak, że modernizacja może doprowadzić do zagłady pewnych elementów starej tradycji?
Póki nie zagubi się podstawowych poglądów buddyjskich, nie ma problemu. Możemy, z sentymentu, hołubić wszystkie tradycyjne detale, ale z czasem i tak się zmienią. Nie zapominaj, że obyczaje i tradycje, które próbujemy dziś chronić, były niegdyś nowoczesne i postępowe.
Filmowy opat pisze, że pragnie, by „Nima i Palden przekazywali nauki Buddy zgodnie z duchem czasów”. Co chciałeś przez to powiedzieć?
To nie znaczy, że mają zmieniać podstawowe doktryny buddyjskie. One nie powinny ulec żadnej zmianie. Spotykam na Zachodzie ludzi, którzy lgną do buddyjskich didaskaliów. Sentymentalnemu przywiązaniu do tybetańskich obyczajów i kultury towarzyszy często zamykanie oczu na fundamentalne nauki buddyjskie. Słyszę wręcz, że niektórzy twórcy „buddyzmu amerykańskiego” przymierzają się do zmieniania słów Buddy. A to niedobrze.
Wolałbym, by Amerykanie trzymali się podstawowych nauk Buddy: pustka, brak wrodzonego bytu, nietrwałość wszystkiego, co złożone, itd. Jeśli odłożą przy tym na bok tybetańską kulturę – nie ma sprawy. Najważniejsze jest przyjęcie dharmy. Nie należy przy tym wymyślać czegoś, co byłoby lepiej dostosowane do amerykańskich gustów. Budda był wszechwiedzący. To, co mówił, było dobre dla wszystkich istot – również dla nas, dwa i pół tysiąca lat później. Nie trzeba żadnych dodatków.
Patrzę na Europejczyków i Amerykanów, którzy paradują w tybetańskich czubach i obnoszą się z malami, i tak sobie myślę, że im bardziej ich to pochłania, tym łatwiej zapominają o istocie, prawdziwym znaczeniu nauk Buddy. To zdumiewające, jak łapczywie rzucamy się na rzeczy, które nie mają znaczenia, jednocześnie odrzucając to, co najistotniejsze!
Zdziwiłam się, że opat wypowiada takie zdanie. W końcu jest ogromnie przywiązany do ojczyzny i tradycji. Nie bardzo też rozumie współczesny świat.
Choć wielu starych, doświadczonych nauczycieli tybetańskich jest przywiązanych do rodzinnych stron i sprawia wrażenie sztywnych, to pod tą surowością kryje się otwartość. Ze zdumieniem patrzę, jak niektórzy lamowie włączają nowoczesne wątki do tradycyjnego, buddyjskiego myślenia. Żeby to zrozumieć, trzeba znać Tybetańczyków, którzy potrafią być naprawdę ograniczeni i rasistowscy. Miewają też kompleks wyższości. Niektórzy zachowują się niczym misjonarze – jeżdżą po świecie i wymagają, by tubylcy uczyli się ich kultury. A jednocześnie nauczyciele tacy jak Czogjam Trungpa Rinpocze potrafili znaleźć w tybetańskiej linii przekazu mądrości przestrzeń dla japońskich, francuskich, brytyjskich i amerykańskich metod nauczania.
Mówisz o mnichach z Pucharu, że ich filozofią jest buddyzm, a religią – futbol. Czy uważasz, że można osiągnąć oświecenie, grając w piłkę?
Trudno powiedzieć. Może. Święci sprzed wieków, mahasiddhowie, osiągali oświecenie, łżąc i grając na flecie. Jeśli więc spotkasz odpowiedniego mistrza i będziesz mieć zasługę – czemu nie?
Wszedłeś do świata filmu: jesteś sławny, otoczony luksusami. Czy przywiązałeś się do tego?
Strasznie. Naprawdę się staczam. Coraz bardziej przywiązuję się do wszystkich tych wygód. Złości mnie nawet ziarnko sezamu w pościeli. Kiedyś jeździłem indyjskimi autobusami – przez całą noc wyboje i hinduska muzyka filmowa na cały regulator – i następnego ranka udawało mi się sporo zrobić. Teraz mogę jeździć limuzyną, ale jak coś idzie źle, zaraz wpadam w irytację. Dlatego uważam, że potrzebuję odosobnienia. Na jakimś indyjskim odludziu.
Przy okazji, patrząc na świat z mojej nieczystej perspektywy, odnoszę wrażenie, że przytrafia się to wielu innym Rinpoczom. Na mój gust są zbyt przywiązani do luksusów. Proste życie zdaje się tracić na popularności, którą zyskuje za to wszystko, co rozprasza.
Jesteś zmęczony samsarą?
Wprost przeciwnie – jestem w niej zakochany. W ogóle mnie nie męczy. No, może trochę. Z uwagi na lata prania mózgu, któremu poddawano mnie, gdy byłem mały. Od czasu do czasu pojawia się przebłysk, myśl o nietrwałości i czczości samsary. Ale trwa ledwie dziewięć sekund i zaraz znika na dziewięć miesięcy.
Mawiałeś, że twoją największą słabością, pośród ośmiu światowych dharm, jest sława. Jak więc sobie radziłeś z tymi wszystkimi pochwałami, które zebrałeś za film?
Budda powiadał, że jeśli wiesz, iż pułapka jest pułapką, to w nią nie wpadniesz. Miał na myśli przytomność, uwagę. Tyle że uwaga jest mi zupełnie obca, zatem bezustannie wpadam w pułapkę pochwały i krytyki. Co powiedziawszy, muszę przecież podkreślić, że moi guru są naprawdę niezwykli. Jeśli jest dziś we mnie ślad duchowości, zawdzięczam go moim nauczycielom.
Byłem nieznośnym dzieckiem. Często skarżono się na mnie Jego Świątobliwości Dilgo Khjence w nadziei, że mnie zbeszta i doprowadzi do pionu. Ale on nieodmiennie mówił mi tylko, kto na mnie doniósł. Zrobił z tego grę. „Nie martw się – powtarzał. – Na każdą osobę, która cię tu nie lubi lub uważa za wariata, przypada stu wielbicieli. Ale i nie podniecaj się człowiekiem, który cię wielbi, bo stu innych i tak cię nie znosi”. Sympatia i antypatia są więc zupełnie absurdalne.
A propos nieznośności – słyszy się ostatnio, że często bywasz w klubach ze striptizem. Nie wydaje mi się, by wzbudziło to zachwyt wielu osób. Dlaczego odwiedzasz takie przybytki?
Bez żadnych głębszych powodów. Niemniej mamy tu kolejny dowód na to, że nie należy szukać we mnie inspiracji.
Dlaczego nosisz czasem zakonne szaty?
Nauki buddyjskie mówią o sześciu fazach degeneracji. Jedna z nich nazywa się tagcam sinpej – czyli epoką, w której szaty zakonne są li tylko znakiem czy też symbolem. To właśnie nasza codzienność. Ale ja przynajmniej staram się coś symbolizować.
Czy żałujesz czegoś w związku z filmem?
Wielu rzeczy – ale uważam je za kamienie milowe na drodze zdobywania wiedzy.
Odnoszę wrażenie, że chciałeś odbrązowić zachodnie wyobrażenie Tybetu i jego kultury. Dlaczego było to dla ciebie takie ważne?
Temu, co robię – cokolwiek to jest – nie przyświecają żadne głębsze pobudki. Po prostu chciałem nakręcić film.
Ale twój film niesie głęboką naukę.
To zależy wyłącznie od widza. I nie wszyscy tak uważają. Cały ten sukces to tylko przypadek.
Mówiłeś, że następny film będzie o życiu Buddy.
O ile uda mi się zebrać pieniądze.
Dochody z Pucharu nie wystarczą na sfinansowanie następnego filmu?
Skąd. To nawet nie dziesięć procent potrzebnej kwoty.
Zamierzasz zrobić film epicki?
Dokładnie.
Od premiery musiałeś udzielić setek wywiadów. Czy jest pytanie, którego – ku twemu zdumieniu – do tej pory ci nie zadano?
Dziwię się, że nikt mnie jeszcze nie spytał, czy jestem gejem.
A jesteś, Rinpocze?
Mam skłonności.
Gdybyś mógł sam sobie zadać pytanie, o co byś spytał?
Nie ma we mnie pytań – tylko jeden wielki lęk.
Przed czym?
Że tak strasznie pragnąc sukcesu, mógłbym stać się więźniem sławy.
Gdybyś mógł mieć wszystko, czego tylko zechcesz, Rinpocze, co dałoby ci najwięcej szczęścia?
Duchowo, byłbym szczęśliwy, mogąc widzieć dwadzieścia poprzednich i dwadzieścia następnych żywotów. Moich. Sądzę, że obudziłoby to we mnie ducha wyrzeczenia. A tak, zwyczajnie, byłbym szczęśliwy, gdybym zdołał wziąć się w garść i skończyć opowiadania, które zacząłem pisać.
Słyszałam, że ostatnio złożyłeś w ofierze sto tysięcy maślanych lampek przy stupie Budhnath w Nepalu. Co daje ci więcej szczęścia – to czy robienie filmów?
Z całą pewnością jestem szczęśliwszy, ofiarowując lampki.
Dziękuję, Rinpocze.
Nie ma za co.
***
Fragment wykładu o oddaniu dla nauczyciela
(...) Najpierw wzbudzamy w sobie oddanie sztuczne, myśląc, powtarzając sobie w duchu, że nasz nauczyciel naprawdę jest Buddą, a wszystko, co się nam w nim nie podoba – to tylko nasze projekcje. Wydaje się to absurdalne, ale w istocie jest bardzo logiczne: w końcu wszystko zależy od umysłu. Początkowo trudno nam dostrzec w guru Buddę, gdyż jesteśmy pomieszani. Musimy praktykować, powtarzać ten proces raz po raz – i w końcu z pewnością zadziała.
Śantidewa powiada, że nic nie jest trudne – to tylko kwestia przyzwyczajenia. Weźmy pierwszą wyprawę do baru. Podajesz komuś rękę, a ten, za sprawą dawnych karmicznych związków, udziela ci wszystkich inicjacji, pouczeń i tajemnych nauk, dotyczących mieszania różnych drinków – tequila z cytryną, martini wytrawne i słodkie – pełnej wiedzy o piciu.
Jak przystało na oddanego, pilnego ucznia – praktykujesz picie. Z początku pali w gardle, robi ci się niedobrze, urywa film, wymiotujesz, następnego dnia budzisz z bólem głowy. Wszystko to, ma się rozumieć, robisz z ogromnym entuzjazmem. To właśnie nazywamy fundamentem praktyki. Nie odstępujesz nauczyciela i nie przeszkadza ci nawet to, że czasami bywa szorstki. Jesteś bardzo pilnym uczniem. I pewnego dnia wasze umysły stają się jednością. Wiesz o alkoholu wszystko; umiesz pić. W tym momencie stajesz się doskonałym dzierżawcą linii przekazu picia wódki. I możesz zacząć uczyć innych. (...)
© Shambhala Sun