Mój bratanek spalił się dla Tybetu
strona główna

Teksty. Z perspektywy Tybetańczyków

 

Mój bratanek spalił się dla Tybetu

Cering Kji

 

Dzwonek telefonu obudził mnie w moim mieszkaniu w Waszyngtonie. Usłyszałam szloch, rozpaczliwe zawodzenie, krzyki w dialekcie z rodzinnego Aczoku we wschodnim Tybecie. „Chłopcy, nie płaczcie, musicie być silni. Trzeba iść naprzód, patrzeć w przyszłość. Om mani peme hung, myślcie o Jego Świątobliwości Dalajlamie". Nikt nie mówił do mnie. Po drugiej stronie panował chaos. Wiedziałam, że stało się coś strasznego.

 

Zadzwoniłam do sąsiadów, którzy powiedzieli: „Syn twojego brata nie żyje". „Co?!". „Koło drugiej twój bratanek podpalił się na ulicy w Aczoku".

 

Dwunastego stycznia mój bratanek Taszi Cering dokonał pierwszego samospalenia w 2013 roku, dołączając do niemal stu rodaków, którzy od 2009 roku protestowali w ten sposób przeciwko chińskim rządom w Tybecie. W jasnym celu: żądaniu wolności i powrotu do kraju Dalajlamy. I w tragicznym uosobieniu cierpień Tybetańczyków w chińskim jarzmie oraz ich walki o wyzwolenie ojczyzny.

 

Skąd taki pomysł w głowie mojego cichego bratanka? Ledwie kilka dni wcześniej rozmawiałam z nim przez telefon. „Często cię widuję w telewizji - powiedział pół żartem, pół serio. - Z zaczesanymi do tyłu włosami wyglądasz jak księżyc w pełni. Nie masz tam jakiejś przyzwoitej czuby?", czyli tradycyjnego tybetańskiego stroju. Zaczęłam się z nim przekomarzać, mówiąc, że powinien mi uszyć nową sukienkę w Kaczigarze (który po chińsku nazywa się Linxia). Wtedy słyszałam go ostatni raz.

 

Nie widziałam bratanka i całej rodziny od 1999 roku, kiedy uciekłam z Chin przez Himalaje i zostałam uchodźczynią w Indiach. Potem przeniosłam się do Stanów Zjednoczonych, gdzie pracuję jako dziennikarka. Taszi Cering miał wtedy ledwie osiem lat. Ponieważ w domu uczyłam go alfabetu, powtarzając „ka, kha, ga, nga" i tak dalej, nazywał mnie „siostrą ka-kha".

 

W dniu, w którym się podpalił, zapytał swoją matkę: „Pójdę dziś w czubie, w której mi ładniej?". „Jest chłodno, lepiej weź tę grubą", odpowiedziała.

 

Ubrany już w ciężką, wełnianą kurtę poprosił kolegów, żeby mieli oko na jego jaki i owce. „Mam dziś ważną sprawę w mieście, zaraz wracam". Nikt nie zauważył, że za pazuchą schował butelkę z benzyną, którą później na siebie wylał. Wyłączył telefon komórkowy. I zapalił zapałkę.

 

Widziano, jak ubrany w tę kurtkę, mój bratanek staje w płomieniach i wzywa imię Jego Świątobliwości. Widziano, jak co najmniej raz upada na ziemię, wstaje i znów biegnie. Jak dostrzegłszy zbliżających się policjantów i żołnierzy, jakimś cudem zawraca, by po chwili znów upaść. Kilka minut później już nie żył.

 

Ile było trzeba, Tybetańczycy ciskali kamienie, odpędzając policję i wojsko od zwłok bratanka. Wezwano mego brata, żeby zidentyfikował ciało. Zmuszając się do patrzenia na zwęglone szczątki, rozpoznał syna po kształcie twarzy. Gdy jedni poszli po samochód do przewiezienia zwłok, inni pilnowali, żeby Chińczycy nie mogli się zbliżyć. W końcu wszyscy ruszyli do domu w procesji.

 

Policja zastąpiła drogę mnichom z pobliskiego klasztoru, którzy szli pomodlić się nad ciałem bratanka. Kiedy się dodzwoniłam, powiedziano mi, że wszystkie przejścia prowadzące do naszej wioski zostały zablokowane przez policyjne samochody. Zawracano każdego, kto chciał złożyć kondolencje.

 

„Kazali nam zrobić szybki pogrzeb bez mnichów - powiedział mi jeden z krewnych, starszy człowiek. - A my przecież mamy swoją tybetańską tradycję: zawiadamiamy opata, mnisi przychodzą odprawić rytuały, odbywa się ceremonia, składamy ofiary świątyni. Ale tu co chwila wpada jakiś policjant i mówi, że pogrzeb musi się odbyć w tej chwili".

 

Jak mam żyć z faktem, że mój ukochany bratanek spalił się na bezkształtny proch i kości? Jak mam pocieszyć jego żonę, która została wdową, i rodziców, którym pękły serca? Co mam powiedzieć bratu, któremu władze chińskie nie pozwoliły godnie pożegnać syna? Ten z kolei, nawet przytłoczony niewyobrażalnym bólem, próbował pocieszać mnie. „Nie martw się - powiedział. - Śmierć mojego ukochanego syna nie może nie mieć powodu i znaczenia".

 

W głębi serca i ja wierzę, że płomienie, które wyrosły z ciała mego bratanka, staną się światłem przewodnim w naszej walce o wolność i promieniem nadziei dla uciemiężonej ojczyzny.

 

Chłopaku - siostra ka-kha nigdy nie zapomni Twoich ostatnich słów. Śpij spokojnie. Kochany, na zawsze utracony, nie mam pojęcia, czy to prawda czy ułuda. Trzynaście lat mieszkałeś w moim sercu. Będę pamiętała Twoje oczy i głos, którym wołałeś mnie w domu. I będę sobie wyobrażała, najdroższy, że wciąż żyjesz.

 

29 stycznia 2013

 

 

 

 

samospalenieceringtaszicebasangczu12stycznia2013_400
 

 

 

Taszi Cering dokonał samospalenia 12 stycznia 2013 roku w miasteczku Aczok, w okręgu Sangczu (chiń. Xiahe) prefektury Kanlho (chiń. Gannan), w prowincji Gansu.