Nie boję się żyć
Oser
Na lhaskim dworcu kolejowym nie wolno się odprowadzać. Nie sprzedają tam nawet peronówek. Jestem przekonana, że to jedyna taka stacja na świecie. Poszłam więc na pociąg sama, po zapłakanym pożegnaniu z matką i siostrą, ale po drodze zatrzymało mnie trzech funkcjonariuszy stojących na straży bezpieczeństwa państwa. Byli Tybetańczykami, jak ja. Zachowywali się grzecznie i zastrzegli, że to jedynie „rozmowa", a nie „upomnienie". Co z tego, skoro w ten sposób dali do zrozumienia, że w każdej chwili mogą zmienić repertuar. Nie było wiele czasu, więc powiedzieli tylko swoje, nie fatygując mnie odpowiadaniem. Potem wzięli moje rzeczy i ponieśli je do pociągu, wyrażając przy tym nadzieję, że od tej pory będziemy żyć w przyjaźni.
Skoro nie dali mi szansy wtedy, odpowiem teraz: przede wszystkim dziękuję za pomoc z bagażem, bo przez te idiotyczne przepisy musiałabym sama szarpać się z dwiema ciężkimi walizami. Nie zastrzegliście, że nie wolno mi z nikim rozmawiać o naszym spotkaniu, więc trochę mi przykro, że nie mogę nie zastosować się do tego zalecenia. Zgadzam się nie ujawniać waszych nazwisk (o ile, oczywiście, podaliście mi prawdziwe), ale wyznaję zasadę, że wszystkie relacje z władzą muszą być transparentne. Przewietrzyć zawsze warto, a przy tym wykładanie kart na stół po takim spotkaniu utrudnia plotkom zmieniać rzeczy w bajki.
Powiadacie, że postępujecie „po ludzku", rozmawiając ze mną na dworcu, bez niepokojenia mojej matki i bliskich. Doceniam to - mama jest po siedemdziesiątce i wszystko, co zatruwa jej życie, łamie mi serce - ale nawet na chwilę nie zapominam o waszej podłości. Zdążyliście „zaprosić na herbatkę" każdego z moich znajomych i krewnych, dzięki czemu większość mnie unika. W ciągu trzech miesięcy, jakie spędziłam w Lhasie, nie mieli odwagi nawet się pokazać. Naprawdę wydajecie się sobie ludzcy?
Prawda, nie wpadliście w środku nocy przez okno, żeby wywlec mnie spomiędzy staruszków i dzieci jak terrorystkę. Nie zapominajcie jednak, że będą was osądzać po tym, jak traktujecie zwykłych ludzi, a nie „przypadki specjalne".
Wspominaliście, że „przesadzam", i rozumiem, że powinnam odebrać to jako krytykę. Dobrze: inaczej patrzymy na świat, różnimy się poglądami, nie mogę wymagać, żebyście przyjęli moją ocenę sytuacji w Tybecie i nastrojów Tybetańczyków. Jeśli jednak rzeczywiście koloryzuję, zapewne bierze się to stąd, że za mało mówimy o takich kwestiach. Po „incydencie 14 marca" wiadome departamenty twierdziły, że dysponują „wystarczającymi dowodami spisku kliki Dalaja". Choć minęły już ponad cztery lata, nie zdołano nam przedstawić choćby poszlak, ogłoszono za to, że pełna wojska i policji Lhasa ma najwyższy w kraju „wskaźnik szczęścia". Halo? Ktoś tu ciągle powątpiewa w trzeźwość moich ocen?
To samozadowolenie i przypisywanie innym niskich pobudek wydaje się cechą charakterystyczną wszystkich dyktatur.
Do Lhasy podrzucił mnie znajomy filmowiec, który wiózł z sobą kamerę. Po drodze kilkakrotnie zatrzymywano nas na posterunkach policyjnych i wojskowych. Ten sprzęt wydłużył naszą podróż o jakieś dwadzieścia godzin. Mało brakowało, a nie wpuszczono by nas przez niego do miasta, którego wszystkie ulice najeżone są kamerami przemysłowymi. Dlaczego to samo urządzenie w rękach zwykłego obywatela wywołuje histerię aparatu bezpieczeństwa? I czemu potężne państwo boi się kabelka światłowodowego?
Powiedzieliście mi wprost, że wiecie o mnie wszystko. Wielka machina uznała za stosowne i konieczne interesować się każdym krokiem małej istotki. Ale ja nie mam żadnych tajemnic. I nie boję się żyć w pełnym słońcu.
31 grudnia 2012
Dla Radia Wolna Azja (RFA)