Nasza demokracja
strona główna

Teksty. Z perspektywy Tybetańczyków

 

Nasza demokracja

Tenzin Cunde

Zaczyna się kolejna sesja tortur dla wybranych przez nas kalonów [ministrów] – we wrześniu znów spotyka się parlament. Deputowani, dla opinii publicznej w większości nierozpoznawalni, wypracowali już rytuał masakrowania administracji – kwestionowania jej decyzji i wydatków, zgłaszania zarzutów, formułowania oskarżeń itd. Cyklicznie, dwa razy do roku, podczas każdego posiedzenia. Nikt przy tym nie kwestionuje tego, co robią oni sami. Ani czego nie czynią.

W zeszłym roku, poprzedniego parlamentarnego września, wystąpiłem o przepustkę, by móc wsłuchać się w obrady Zgromadzenia. To był mój pierwszy raz. Kiedy wszedłem do skromnej sali plenarnej, parlamentarzyści już pracowali. Nieliczne miejsca dla obserwatorów i prasy były zajęte, usiadłem więc na podłodze i wyciągając szyję, próbowałem zrozumieć treść kwiecistych tyrad parlamentarzystów. Regularne czytam sprawozdania i dokumenty Zgromadzenia. Bez mała dziewięćdziesiąt procent dotyczy oskarżeń, funduszy, ustaw i rozporządzeń; bardzo rzadko mówi się o walce o wolność, czy też, posługując się nomenklaturą rządu emigracyjnego, „poszukiwaniu rozwiązania problemu” Tybetu.

2 września przypada 44. rocznica tybetańskiej demokracji. Myślę, że z tej okazji warto zastanowić się nad naszym podejściem do błogosławieństwa demokracji, kulturą demokratyczną – lub jej brakiem – w naszej społeczności, wpływem i perspektywami demokracji w walce o wolny Tybet oraz jej rolą we wzmacnianiu naszej społeczności.

W ciągu ostatnich dwóch miesięcy spotykałem się z wieloma młodymi Tybetańczykami w Delhi, Dharamsali, Madrasie i Bombaju. Jak zwykle wypowiadali się z odrazą o sekciarskich i regionalnych podziałach w naszej polityce. Niedawno o tym pisałem. Tybetańska młodzież nie chce wlec z sobą garba regionalnych i sekciarskich tożsamości. Widzi w nich źródło konfliktów, choć osobiście uważam, że powinniśmy znać swoje dziedzictwo i korzenie kulturowe.

Raz wybrani, nasi deputowani na pięć lat zasiadają wygodnie w swoich fotelach. Ich dominium leży daleko, bardzo daleko od społeczeństwa i jego kontroli. Są stosowne przepisy, ale nasza społeczność nie dorobiła się jeszcze demokratycznej kultury, która pozwoliłaby z nich korzystać.

Jeśli wybór deputowanego jest jak puszczanie latawca, trzeba trzymać linkę w dłoni. Skoro posłów wybiera się na zasadzie drugorzędnych, niejasnych regionalnych i sekciarskich podziałów, cóż takiego robią w parlamencie jako przedstawiciele Khamu, Amdo, U-Cangu i różnych szkół religijnych?

Od lat wiele mówi się o zmianie zasady podziału miejsc: niech przypadają one tybetańskim osadom na wychodźstwie. To rzeczywiście mógłby być punkt zwrotny. Rozwinięcie zdrowej kultury demokratycznej w naszej społeczności z pewnością przyda się przyszłemu Tybetowi.

Poczynając od reform rolnych i prawnych oraz modernizacji Wielkiego XIII Dalajlamy, którą kontynuował w niepodległym Tybecie jego następca, po ogłoszenie demokracji w 1960 roku przeobraziliśmy feudalną teokrację zachłannych arystokratów w patrzące w przyszłość społeczeństwo demokratyczne. Było to największe osiągnięcie minionego stulecia.

Mamy szczęście, jakiego nie zna żaden inny naród – prowadzi nas prawdziwy Budda. Ale czy dorośliśmy do jego przywództwa? Nie. Okulawiliśmy się, uzależniając się całkowicie od Jego Świątobliwości. W 1991 roku na nadzwyczajnym, wspólnym posiedzeniu kaszagu i parlamentu Jego Świątobliwość powiedział: „Zrobię, co w mojej mocy, ale ludzie muszą móc działać samodzielnie w ramach demokratycznych procesów, a nie zdawać się na Dalajlamę”.

Okres od 1961 roku i powołania pierwszego Zgromadzenia do roku 1991 uznać można za fazę pierwszą – budowanie naszej demokracji. W 1991 roku rozwiązano kaszag i parlament, ogłaszając ponowne wybory. Tym razem odpowiedzialność spoczywała wyłącznie na ludziach. Wcześniej, oddając głos wiedzieliśmy, że ostateczną decyzję podejmie Budda. Tym razem Jego Świątobliwość wycofał się z trzydziestojednoletniej praktyki dokonywania ostatecznego wyboru. Od 1991 należy to do elektoratu.

Demokracja nie jest cerilem, słodką kulką campy, której zjedzenie ma przedłużać życie. Co więcej, nawet skuteczność cerila zależy od odpowiedniej praktyki duchowej. Choć udzielono nam błogosławieństwa demokracji, musimy pracować, by mogła ona działać. A na to ochoty nie mamy. Ani na polityczną odpowiedzialność. Weźmy rezolucję przyjętą na marcowym posiedzeniu Zgromadzenia XIII kadencji. Mówiła ona o „zrewidowaniu Drogi Środka jako strategii rządu”, jeśli Chiny w ciągu roku nie wynegocjują z nami rozwiązania problemu Tybetu. Rezolucja, którą przyjęto większością głosów, nie spodobała się dwóm organizacjom regionalnym, które wydały w tej sprawie oświadczenia. Jedna posunęła się nawet do groźby, że jeśli Zgromadzenie nie uchyli rezolucji na posiedzeniu wrześniowym, to mandaty złoży dziesięciu parlamentarzystów – czyli piąta część Izby – należących do owej grupy.

Ta próba szantażowaniu i trzymania w szachu całego Zgromadzenia ma jedną przyczynę: „rewizja Drogi Środka podkopuje władzę Dalajlamy”. To dokładnie ten rodzaj małostkowości, przed którą przestrzega Kundun. Blokowanie rozwoju naszej społeczności przy pomocy jego imienia nie ma nic wspólnego z patriotyzmem ani z wiarą. To typowa tybetańska małoduszność – żeby nie posłużyć się mniej parlamentarnym określeniem.

Zgromadzenie XII kadencji przyjęło tę strategię dla rządu w 1997 roku. Obowiązkiem parlamentu jest okresowe sprawdzanie skuteczności polityki administracji. Powtarzam, to jego obowiązek. I w żadnym razie nie oznacza podkopywania autorytetu Jego Świątobliwości. W rzeczy samej takie inicjatywy ludzi najbardziej cieszą właśnie jego.

Jego Świątobliwość wskazuje nam drogę. W orędziu z 10 marca 1996 roku powiedział: „Jestem przekonany, że demokracja jest najlepszym gwarantem przetrwania i przyszłości narodu tybetańskiego. Demokracja niesie ze sobą obowiązki i prawa. Zwycięstwo w naszej walce o wolność uzależnione jest więc od tego, czy będziemy w stanie razem wziąć na siebie tę odpowiedzialność”.

Sześćsetletnia historia dalajlamów uczy, że po śmierci każdego z nich przeżywaliśmy kryzys polityczny, a kraj pogrążał się w chaosie i anarchii wewnętrznych konfliktów czy wręcz domowych wojen. Czyż nie możemy wyciągnąć z tego wniosków i wzmocnić naszej społeczności, nim zapadnie mrok? Boimy się nawet myśleć o tym, co będzie, gdy zabraknie Dalajlamy. Nie możemy o tym mówić. Bo uchodzi to za zły omen. Demokracja polega na dzieleniu odpowiedzialności. W naszym przypadku sprowadza się to do wzięcia na siebie brzemienia odpowiedzialności, spoczywającego na barkach jednego człowieka, który zrobił dla nas tak wiele. Człowieka, którego uznawaliśmy za naturalny i oczywisty pewnik, budując nasze domy i grzejąc sobie w piecach.

Wyobraźcie sobie siłę 150 tysięcy tybetańskich uchodźców, którzy podejmują indywidualne inicjatywy w imię naszej sprawy i robią wszystko, co w ich mocy, wspierani przez miłośników Tybetu na całym świecie. Taki wysiłek zmobilizowałby ludzi, organizacje i wreszcie rządy. Taka światowa kampania może wyzwolić Tybet.

Tibetan Review, wrzesień 2004