Chińska telewizja tłumaczy samospalenia (tylko komu?)
Oser
Bladym świtem siódmego maja rządowa CCTV pokazała nagle specjalny dokument o samospaleniach w Tybecie (po mandaryńsku i angielsku). Czterdzieści minut propagandy lokalnego aparatu. „Dali to w środku nocy - podsumowali zaraz obywatele sieci - więc chyba nie chcą, żeby te zdjęcia zobaczył zwykły Chińczyk". Następnego dnia CCTV wyemitowała film w wersji francuskiej, hiszpańskiej, arabskiej, rosyjskiej i jeszcze jakiejś, tyle że na kanałach niedostępnych w kraju, więc faktycznie raczej nie do użytku wewnętrznego.
Programu nie pokazano w chińskiej telewizji internetowej, ale trzy dni później wersje chińską i angielską zamieszczono na YouTubie, tyle że bez logo CCTV. Nie ulega wątpliwości, że zrobili to sami, a nawet dzieci wiedzą, że państwo chińskie blokuje dostęp do tego serwisu. Na podobnych, chińskich filmu nie udostępniono do dzisiaj.
To najlepszy dowód, że przygotowano go z myślą o widzu zagranicznym, nawet wersja chińska jest wyraźnie adresowana do ludzi, którzy nie mieszkają w kraju. Tybetolog Elliot Sperling napisał, że „tybetańskie samospalenia stały się polem bitwy propagandy zagranicznej". Rosnąca liczba dramatycznych protestów, które zaczęły się w 2009 roku, zmusiła rząd do przedstawienia światu jakiegoś wyjaśnienia i ratowania twarzy, co w sumie załatwiono tytułem: „Klika Dalaja i sprawa samospaleń".
Jak już mówiłam, programu do tej pory nie pokazano Chińczykom, a doskonale pamiętamy, że po eksplozji tybetańskich protestów w 2008 roku natychmiast zmontowano „Kronikę lhaskich rozruchów", która miała uroczystą premierę w najlepszym czasie antenowym, a potem leciała na okrągło na wszystkich kanałach. Zaraz też wydali ją na DVD. Ten zmasowany atak marketingowy tak podsumował emerytowany aparatczyk, który zajmował się „kwestią etniczną": „rów między tymi nacjami można było zasypać, ale z tą przepaścią nie da się zrobić już nic".
Dlaczego więc tym razem skupiono się wyłącznie na widzu zagranicznym? Nie chcieli, żeby Hanowie, przytłaczająca większość mieszkańców Chin, dowiedzieli się czegokolwiek o sytuacji w Tybecie, bo mogliby zacząć powątpiewać w agitacyjną mantrę o „bezprecedensowym rozwoju i szczęściu"? Zapewne tak, po części, ale przede wszystkim musiało iść o nieprowokowanie sześciu milionów Tybetańczyków, a przy okazji budzących powszechny strach Ujgurów i Mongołów. W filmie mówią tylko o trzynastu samospaleniach, ale pokazują po raz pierwszy unikalne zdjęcia, które nie mogą nie świadczyć o niebywałej odwadze tych ludzi. Co więcej, komentarz pełen jest bredni i co rusz sam sobie przeczy.
Dochodziły mnie słuchy z Labrangu w Amdo, że już na początku lutego zaczęli tam pokazywać propagandówkę „Separatyści Dalaja", wedle której protestujący w ten sposób mieli cierpieć na zaburzenia psychiczne. Władze lokalne kazały przysyłać na projekcje przedstawicieli wszystkich klasztorów, wiosek i szkół, ale reakcje widzów nie mogły ucieszyć autorów. Najwięcej samospaleń, do tej pory trzydzieści jeden, było właśnie w Amdo. Już po tamtych pokazach tylko w lutym podpaliło się szesnaście osób, w marcu jedenaście, dwie w kwietniu i trzy w maju: matka trojga dzieci oraz - szóstego dnia Saga Dały, najważniejszego miesiąca w tybetańskim kalendarzu buddyjskim, między świętym sanktuarium Dżokhang, do którego wędrują pątnicy z całego kraju, a komisariatem na Barkhorze, symbolem opresji - dwóch młodych mężczyzn z Amdo, pracujących dorywczo w Lhasie.
Przedpremierowe pokazy w Labrangu miały zapewne charakter pilotażowy - wiele scen znalazło się w eksportowej propagandówce CCTV. Z jakim skutkiem? „Właśnie obejrzałem czterdziestominutową, angielską wersję dokumentu o samospaleniach w Tybecie - przeczytałam w sieci. - Po wyłączeniu głosu, wychodzi z tego mocny film antyrządowy. Jaki sens ma produkowanie propagandy obosiecznej?". A komentarz, przypominam, też jest absurdalny.
9 czerwca 2012