Tybet potrzebuje taktyki
strona główna

Teksty. Z perspektywy Chińczyków

 

Tybet potrzebuje taktyki

Wang Lixiong

 

1

Wszystko wskazuje na to, że w obecnym kryzysie tybetańskim powtarza się historia z 2008 roku. Powtarzalność, nie przeczę, ma sens, zwłaszcza w przypadku protestu. Problem jednak nie w demonstrantach, ale w partiach - w tej, przeciw której występują, oraz tej, co ich reprezentuje. Cztery lata to niemało, a obie strony nawet nie drgnęły.

 

Strona oprotestowywana podchodzi do wystąpień na swój zwykły sposób, potęgując po prostu represje.

 

Reprezentanci demonstrantów również reagują jak zawsze. A protestujący są wciąż niezorganizowani, porywczy i rozproszeni. Zwykła jest także ofiara samospaleń - bardziej dramatyczna, lecz równie bezowocna.

 

Gdyby po 2008 roku któraś ze stron dorosła do przełomu, na naszych oczach nie powtarzałby się tamten kryzys.

 

Dawniej, pod okiem przywódców Komunistycznej Partii Chin, polityka wobec Tybetu przechodziła dramatyczne zmiany: od skrajnego lewactwa (i zagłady religii w czasach rewolucji kulturalnej) do dalekiego prawa (i odsyłania do domu Hanów przez Hu Yaobanga). Dziś KPCh jest jednak tylko machiną kliki biurokratów - z wkodowanym programem i bezwładem; dualna polityka brutalnych represji i materialnego przekupstwa leży w interesie urzędniczej kliki, wykluczając jakikolwiek przełom.

 

Tybetańczycy są poddawani intensywnemu monitoringowi, a brak swobodnego przepływu informacji uniemożliwia im samoorganizację, co pozwala tylko na spontaniczne, rozproszone protesty - takie jak, w postaci skrajnej, samospalenia.

 

Przełom wydaje się więc być jedynie w zasięgu tybetańskiej diaspory. Mają tam organizacje, bazę, wolność, wiedzę, Dalajlamę i wielkich mistrzów duchowych, sojuszników, media, pomoc zagraniczną, i tak dalej. Tyle że dreptanie za rodakami w kraju z oświadczeniami, wiecami poparcia i modlitwą - to, choć są one ważne i potrzebne, za mało. Tybetańczykom w Tybecie trzeba czegoś innego: jasno określonego kierunku oraz taktyki, które pozwolą ziścić ich marzenia.

 

2

„Dawniej nie było tu drogi - mówił mi starzec siedzący na brzegu Maczu - i drwale spławiali drewno rzeką. Wąwóz miejscami zwęża się i bywało, że czasem klinował się gdzieś pień, który blokował kolejne, i powstawała wielka zapora z drewna. Przychodził wtedy spec i wskazywał w tej misternej konstrukcji głównego winowajcę, punkt oparcia, który obrastał w zator. Przecięcie tego pnia natychmiast uwalniało blokadę i drewno znów zaczynało płynąć w dół rzeki".

 

Wyjście z kryzysu wymaga znalezienia takiego właśnie „punktu".

 

Uważam, że musi to być taktyka. Strategia jest w naszych głowach - i realizuje się ją właśnie za pomocą taktyki. Do niej także sprowadzają się rozmaite rozwiązania społeczne: feudalizm, komunizm, demokratyczny trójpodział władzy, system przedstawicielski - wszystkie one nie są niczym innym. Strategia bez taktyki jest jałowa; jeśli istnieje ta druga, pozwalająca zmienić społeczeństwo, zawiera w sobie tę pierwszą.

 

Każda rzecz w świecie wymaga taktyki, problem Tybetu nie stanowi wyjątku.

 

3

Mówiłem już, że regionalna autonomia etniczna, będąca celem Dalajlamy, może zacząć się od samorządu wioski. Wspominałem też o wątpliwościach, „że to co wolno Hanom, jest dla Tybetańczyków nieosiągalne, że zrobią z nich separatystów, że rozjadą czołgami, i tak dalej". Pytanie tylko, czy to wystarczający powód, żeby nie robić nic? A może protesty uliczne traktowane są łagodnie i wyrozumiale? Represjonowane będzie wszystko poza całkowitą biernością. Powtórzę własny argument: czego może lękać się ktoś, kto nie boi się samospalenia?

 

Ludzie odpowiadają, że model z Wukanu wymaga zbiorowej odwagi wszystkich wieśniaków, podczas gdy samospalenia są aktami jednostek. Niemniej w demonstracjach biorą udział tysiące Tybetańczyków - czy to nie wymaga dzielności? Protesty wybuchają pod lufami karabinów, trzeba więc do nich znacznie więcej męstwa niż do dążenia do o niebo mniej ryzykownej, bo gwarantowanej odpowiednią ustawą, autonomii wioski. Czemu więc, pytam, nie użyć większej odwagi do realizacji mniej niebezpiecznego celu?

 

Powie ktoś, że władze nie pozwolą Tybetańczykom na autonomię, z której mogą korzystać Hanowie. Nie przeczę. Trzeba jednak rozumieć, kto akceptuje co w kontekście wiejskiej autonomii. Stroną uprawnioną do uznania jej prawomocności są nie władze, a sami mieszkańcy. Jeśli potrafią oni wytrwać w swym przekonaniu, ostatecznie ustąpić muszą rządzący (jak miało to miejsce choćby w Wukanie). Autonomia wsi nie wiąże się z szerszymi kwestiami narodowymi i jest częścią chińskiego systemu. Jeśli zastąpić nią protesty, władze nie będą mogły opierać się bez końca, ponieważ w gruncie rzeczy rozwiązanie to leży w ich interesie.

 

W przeciwieństwie do dramatycznych wystąpień ulicznych i tragicznych konsekwencji otwierania ognia do demonstrantów samorząd we wsi stanowi część normalnego życia. W każdej kampanii trzeba myśleć o następnym kroku, który przybliży osiągnięcie celu, a potem o kolejnym. Co jest kontynuacją ulicznego protestu? Rozruchy? Powstanie? Rewolucja? Zmiana reżimu? Czy taka możliwość istnieje? Jak wygląda ciąg dalszy samospalenia? Artykuł na pierwszej stronie zagranicznej gazety? Wymuszenie na świecie wywarcia presji na Chiny? Czy w ten sposób doprowadzi się do rozwiązania problemu Tybetu? Czy to realistyczne?

 

Ciąg dalszy samorządu wiejskiego jest natomiast oczywisty. To utrzymanie autonomii. Cel stanowi autonomia, a mieszkańcy wsi posiadają po temu wszelkie uprawnienia, nikt nie musi im ich nadawać. Kiedy jedna wioska osiągnie autonomię, może u siebie ochraniać kulturę, religię i środowisko naturalne. Ów obszar ochronny będzie się zwiększać wraz z liczbą podobnie działających wiosek. Różnica między autonomią osady a autonomią regionu leży wyłącznie w skali. Jeśli samorząd zbuduje wiele wiosek podlegających administracyjnie okręgowi miejskiemu, wybrani sołtysi, którzy wchodzą do komitetu miasta, ogłoszą jego autonomię. Jeżeli wiele miast w okręgu - i tak dalej, aż do osiągnięcia etnicznej autonomii regionalnej.

 

Jeśli Dharamsala chce coś zrobić, nie powinna ograniczać się do powtarzania inicjatyw Tybetańczyków z Tybetu, w rodzaju nieobchodzenia Losaru albo noszenia takiego czy innego ubrania symbolizującego to czy tamto - te przerabiane już, stare gesty nie służą niczemu wymiernemu i mają długą historię, która zdążyła stać się solą w oku chińskich władz oraz poręcznym narzędziem do obwiniania diaspory o całe zło w Tybecie. Moim zdaniem kampania na rzecz autonomii poszczególnych tybetańskich wiosek pozwoliłaby zażegnać obecny kryzys. Dharamsala powinna studiować system samorządu wiejskiego, eksperymentować, szkolić ludzi, którzy pomogą zaprowadzić go w kraju. W ten sposób ułatwi Chinom egzekucję ich własnego prawa, co oznacza współpracę z tamtym rządem, a nie działanie wbrew niemu, koordynowanie wysiłków Pekinu oraz władz lokalnych w Tybecie, a nie wsadzanie kija w szprychy. Dharamsala nie musi więc ciągle mocować się z Chinami - Droga Środka może się zacząć właśnie tu.

 

Nikt, rzecz jasna, nie powinien spodziewać się w związku z tym wdzięczności chińskiego rządu, ale Chińczycy z pewnością przyjmą to ze zrozumieniem i sympatią, sami bowiem walczą o taką podmiotowość. Przyszłe Chiny należą do ich ludu.

 

Gdyby zaczęto interesować się samorządem najniższego szczebla w 2008 roku, mogłoby nie dojść do obecnego kryzysu. Jeśli nie zrobi się tego dziś - nieszczęście się powtórzy.

 

 

 

luty 2012

 

 

 

 

 

Wang Lixiong - chiński intelektualista, popularny pisarz, historyk i ekolog, autor zakazanego w ChRL bestsellera Huanghou („Żółte zagrożenie"), w ostatnich latach poświęcający wiele uwagi kwestiom Tybetu oraz Turkiestanu Wschodniego; prywatnie mąż tybetańskiej poetki i „dziennikarki społecznej" Oser.