Śmierć i odrodzenie Dalajlamy
Wang Lixiong
Życie Dalajlamy dobiegało końca, a nie udało mu się ziścić marzenia o powrocie do Tybetu. Rząd Chin wciąż trzymał jego ojczyznę w żelaznym uścisku; zrozpaczeni Tybetańczycy nie mogli wiele na to poradzić.
Dalajlama mógł pocieszać się tym, że dwóch szykowanych przez niego przywódców było gotowych do sprawowania władzy: uznawany za jego lewą rękę, demokratycznie wybrany premier, oraz ręka prawa: stojący na czele szkoły kagju Karmapa. Pierwszy był osobą świecką, drugi duchownym, obaj w kwiecie wieku, mądrości i energii. Przez wiele lat Dalajlama oddzielał sprawy polityczne od religijnych - nie tylko po to, by stworzyć nowoczesny system demokratyczny, ale i chronić wiekową tradycję buddyjską. Promując ich rozdzielenie, zakreślał granice obu wymiarów, ale też pomagał im wzajemnie uzupełniać się i wspierać. Współpracę młodych liderów określano jako niemal idealną.
Wszyscy uważali, że głównym celem Dalajlamy była demokratyzacja, lecz w istocie znacznie bardziej od polityki jego uwagę zaprzątała religia. Politycznie poprawna demokracja stanowiła w realiach współczesnego świata świadectwo moralności przywódcy, niemniej Tybet wyrastał z buddyzmu, bez którego kraj przestałby istnieć. Dalajlama niewzruszenie wierzył w prawo przyczyny i skutku, lecz dla niego nie sprowadzało się to do czekania z założonymi rękami. Kluczowym elementem było działanie.
Dalajlama miał wkrótce opuścić ten świat, a Chiny czekały na to niecierpliwie. Nie ulegało wątpliwości, że bezzwłocznie intronizują wskazaną przez siebie „inkarnację". Kilkanaście lat wcześniej powołały „małą grupę roboczą do spraw poszukiwania dziecka z duszą Dalaja", która miała wskazać następcę zaraz po śmierci tybetańskiego przywódcy. Pekin doskonale zdawał sobie sprawę, że Tybetańczycy nie uznają tej decyzji, ale sprawy religijne nie miały dla niego żadnego znaczenia. Popchnięcie drugiej strony do schizmy idealnie służyło jego celom. Poczynając od Panczenlamy, każdy ważny tulku miał dwie inkarnacje: jedną wskazaną przez Dalajlamę, drugą - przez chiński rząd. Stanowiło to śmiertelne zagrożenie dla religii Tybetańczyków. Choć trudno było domagać się uznania dla „chińskich" tulku, ich atutem była możliwość działania w Tybecie, przebywania w klasztorze, utrzymywania kontaktu z ludźmi. Wybrańców Dalajlamy poddawano kontroli lub „znikano" bez śladu; mogli też wybrać wygnanie, oddalając się od rodaków w kraju, dla których takie szarganie wiekowego, świętego systemu było katastrofą rodzimej religii i kultury.
Jak Dalajlama, będący już jedną nogą w następnym żywocie, mógł zapobiec zbliżającemu się nieszczęściu? Poświęcił sprawie całe życie i zrobił dla niej wszystko, co było w jego mocy. Jak mógł oddać jej jeszcze jedyną rzecz, jaka mu została - nadchodzącą śmierć?
Wiele lat wcześniej zapowiedział, że jeśli nie uda mu się wrócić do ojczyzny, jego inkarnacja z pewnością nie przyjdzie na świat w Tybecie. Kiedy to mówił, miał jeszcze nadzieję na rozmowy z Pekinem, ale starał się też przygotować na najgorszy scenariusz. Gdyby do negocjacji nie doszło lub okazały się one jałowe, każdy tulku wskazany przez Pekin musiałby być fałszywy za sprawą braku akceptacji poprzedniego Dalajlamy.
To jednak było za mało, gdyż ChRL nie dbała o prawdę - chciała ją wyłącznie zamazać, potęgując zamieszanie swoimi oszustwami. W takiej sytuacji najlepszą obroną jest atak.
Tuż przed śmiercią Dalajlama poinformował najwyższych lamów i przywódców wszystkich szkół buddyzmu tybetańskiego, iż jego przepowiednie i wskazówki tyczące odnalezienia następnej inkarnacji przekaże im Karmapa. To bardzo proste, powiedział: w imię propagowania buddyzmu i niesienia pożytku ludzkości odrodzi się w najpotężniejszym kraju na świecie.
Buddyzm nie zna pojęcia barier rasowych, więc teoretycznie Dalajlama nie musiał pochodzić z Tybetu ani być Tybetańczykiem. Podkreślało to globalny zasięg buddyzmu i moc Buddy oraz status Dalajlamy jako światowego przywódcy, hierarchowie nie mieli więc żadnego problemu z tą decyzją.
Tego wieczora Dalajlama zmarł. Karmapa, który nigdy go nie odstępował, zwrócił uwagę na gest, w jakim zastygła dłoń Dalajlamy - wyciągnięty palec wskazywał stojący przy łóżku globus, a ściślej Los Angeles w Stanach Zjednoczonych. Wszyscy natychmiast zrozumieli, że właśnie tam odnajdą jego następne wcielenie.
Ponieważ wskazówki nie pozostawiały żadnych wątpliwości, jeszcze tego samego dnia do Ameryki wyruszyła grupa, mająca bezzwłocznie odnaleźć nowego Dalajlamę: dziecko z Los Angeles, które przyszło na świat w kilka godzin po śmierci tybetańskiego przywódcy.
Matka chłopczyka okazała się wielką gwiazdą muzyki pop, mającą miliony fanów na całym świecie. Niedawno przeszła na buddyzm tybetański i obwieściła u szczytu sławy, że kończy karierę, by poświęcić się praktykowaniu i studiowaniu religii. Wciąż jednak była osobą bardzo wpływową. Wiadomość, że jej nowo narodzony syn został uznany za inkarnację Dalajlamy, w jednej chwili stała się sensacją. Sprzed otoczonego przez dziennikarzy domu nadawano relacje śledzone przez dwa miliardy ludzi - zdarzenie bez precedensu w dziejach telewizji.
Osłupiały rząd w Pekinie zareagował z opóźnieniem, mobilizując całą machinę propagandową do kontrataku na „zdradę religii i wymierzony w Chiny spisek uknuty wspólnie przez XIV Dalaja i Karmapę". Bez wahania poświęcając agenta działającego w najbliższym otoczeniu tybetańskiego przywódcy, ujawniono, że gwiazda kilkakrotnie odwiedziła incognito Dharamsalę, spotykając się z Dalajlamą i Karmapą. Wszystko, czym zajmowała się od lat, było częścią owej zmowy. Po zajściu w ciążę miała zrobić badania prenatalne i uradować wszystkich informacją, że powije chłopca. Kiedy Dalajlama usłyszał, że zaczął się poród, chwycił za rękę Karmapę. Odchodził, przepowiadając jednak, że światło buddyzmu rozbłyśnie nowym blaskiem na całym świecie. Lama ukląkł przy jego łóżku, zanosząc się płaczem. Dla Pekinu wszystko to oznaczało, że Dalajlama „celowo porzucił ducha", by nie umrzeć już po przyjściu na świat dziecka gwiazdy, co mogłoby pokrzyżować spisek.
Jednocześnie rzucono się na krewnych młodej matki. Jej ojciec zajmował siedemdziesiąte siódme miejsce na liście najbogatszych ludzi - miał tyle, co niejedno państwo. Majątek samej gwiazdy szacowano na ponad sto milionów, a jej brat został w wieku czterdziestu lat gubernatorem Kalifornii. Wielu widziało w nim następnego prezydenta Stanów Zjednoczonych. Czyżby ascetyczny Budda miał okazać się snobem, wybierając sobie taką rodzinę? Wyjaśnienie mogło być tylko jedno - doczesne kalkulacje!
Propagandowe enuncjacje miały ogromny wpływ na Chińczyków, którzy widzieli w tym wszystkim amerykański spisek mający podzielić Chiny, a w Dalajlamie pionka w tej grze.
Jednak na arenie międzynarodowej mało kto słuchał głosu Pekinu. Stany Zjednoczone i w gruncie rzeczy cały świat demokratyczny ogarnęło szaleństwo na punkcie bajkowego zjednoczenia Wschodu i Zachodu. Tu wolano wierzyć w romantyczne tajemnice, kategorycznie odrzucając wszelkie doczesne wtręty. Postawę tę pomogły utrwalić kłamstwa Pekinu. Nawet jeśli było w nich ziarno racji, ludzie uznawali po prostu, że „w ustach oszusta prawda staje się łgarstwem".
Błyskawiczna decyzja diaspory przechyliła szalę na korzyść Dharamsali. Dalaj nominowany przez Pekin i tak nie byłby wiarygodny, gdyby jednak pojawił się na scenie pierwszy, mógłby przynajmniej zyskać odrobinę zainteresowania. W nowej sytuacji imitacja poszukiwań „dziecka z duszą" musiała wzbudzać jedynie niechęć i odrazę.
Odrodzenie Dalajlamy w Ameryce przysporzyło jeszcze większej popularności buddyzmowi tybetańskiemu na Zachodzie. Już wcześniej rozwijał się szybko, teraz jednak ruszyła prawdziwa lawina. Dzięki nowej modzie liczba buddystów rosła w takim tempie, że musieli się z nimi zacząć liczyć zachodni politycy.
Ojciec gwiazdy - czyli dziadek XV Dalajlamy ze strony matki - przeznaczył ogromną kwotę na budowę kompleksu klasztornego w górach Nevady, który miał być wspanialszy od samej Potali. Pracami kierowali wysłannicy tybetańskiej diaspory. Pierwszą ceremonią, jaką odprawiono w jego nowym domu, była intronizacja jasnowłosego, niebieskookiego Dalajlamy. Otaczała go grupa mnichów, którzy zgodnie z tradycją wprowadzali chłopca w arkana buddyzmu tybetańskiego.
W intronizacji XV Dalajlamy, która stała się ogromnym wydarzeniem, wziął udział prezydent Stanów Zjednoczonych i wielu innych zachodnich przywódców. Ministrowie spraw zagranicznych zgodnym chórem odpowiadali na wściekłe oskarżenia Pekinu, że bohaterem ceremonii religijnej był Amerykanin i że nie miała ona nic wspólnego z Chinami.
Strona chińska upierała się, że do wskazania Dalajlamy niezbędne jest „losowanie ze złotej urny". Do sprawy podchodzono z dwóch perspektyw. Po pierwsze, zgodnie z tradycją Dalajlamę powinien rozpoznać Panczenlama, a obecny, mieszkający w Pekinie, nie uznawał „białego Dalaja". Grano też kartą etniczną, utrzymując, że i Dalaj, i buddyzm tybetański mogą pochodzić jedynie z Tybetu. Niemniej Tybetańczycy nigdy nie byli entuzjastami „złotej urny", trudno więc było się spodziewać, że staną się nimi teraz. Po wtóre, rzeczywiście, Dalajlama i Panczenlama rozpoznawali się nawzajem, ale tu Pekin wpadł we własne sidła, uprowadzając chłopca wskazanego przez Dalaja i mianując własnego Panczena. Skoro nigdy nie uznał go XIV Dalajlama, skąd miałby mieć on tytuł do rozpoznania jego następcy? W odpowiedzi zaproponowano więc ChRL uwolnienie Panczenlamy rozpoznanego przez Dalajlamę, bowiem tylko on mógł wypowiadać się w tej kwestii. Na pretensje „etniczne" odpowiedział żartem premier tybetańskiego rządu na wychodźstwie: skoro marksizm ma swoich „robotników bez ojczyzny", czemu nie buddyzm? Religia nie dba o narodowość. Kiedy wasza partia stała się z internacjonalistycznej rasistowska?
Żart żartem, doskonale świadczył jednak o dalekowzroczności Dalajlamy. Odrodzenie w Ameryce nie było zwykłą strategią polityczną, lecz służyło długofalowemu propagowaniu buddyzmu. Gdyby jego tybetańska tradycja miała istnieć tylko w Tybecie, wcześniej czy później zadusiłyby ją rządy partii komunistycznej. Nową ścieżkę mogła znaleźć tylko rozkwitając we współczesnym świecie i prowadząc dialog z jego ideami. Z tej perspektywy niemające precedensu katastrofy, jakie spadły na buddyzm tybetański, w ostatecznym rozrachunku przysporzyły mu tylko wyznawców.
Rezultatem tego wszystkiego była nowa fala nastrojów antyamerykańskich i antyzachodnich w Chinach. Rząd od lat próbował zastąpić wydmuszkę ideologii komunistycznej nacjonalizmem i posługując się propagandą oraz kłamstwem zdołał przekuć rosnące niezadowolenie społeczne w nienawiść do Zachodu. Konflikt wokół inkarnacji Dalajlamy podsycił te nastroje i w wielu większych miastach zaczęło dochodzić do antyamerykańskich wystąpień.
Pekin trwał przy swojej strategii „niesłuchania złego" i postanowił mianować własnego Dalaja pochodzącego ze schińszczałej rodziny tybetańskiej z Dege w Sichuanie. Aby odwrócić losy batalii, postanowiono zorganizować mu wielką intronizację w Lhasie; ceremonię miał poprowadzić „chiński Panczen". Decyzję Pekinu krytykowali na całym świecie zwykli ludzie, media oraz przywódcy polityczni i religijni. Kiedy informacja dotarła do Tybetu, doprowadziła do furii i tak już wściekłych Tybetańczyków.
Lhaska intronizacja stała się zarzewiem narodowego powstania. Najpierw strajk ogłosili mnisi wszystkich klasztorów, uniemożliwiając przeprowadzenie ceremonii. Ośmieszone na oczach świata władze Lhasy próbowały wymusić posłuch, doprowadzając do wymykającej się spod kontroli fali starć w całym mieście. Protesty błyskawicznie objęły wszystkie ziemie tybetańskie. Tam, gdzie siły chińskie były słabsze, zmieniały się w rozruchy.
Pierwszymi ofiarami padli Hanowie, którzy przyjechali do Tybetu pracować lub robić interesy. Interweniująca policja użyła ostrej amunicji. Mówiono o wielu zabitych, ale nikt nie potrafił podać dokładnej liczby, co podsycało gniew i determinację Tybetańczyków. Do regionu ściągnięto wojska powietrzno-desantowe i zmechanizowane, ale nie położyło to kresu walkom, które objęły również tybetańskie ziemie w Qinghai, Sichuanie, Gansu i Yunnanie. Za granicą formowały się grupy, które wracały do kraju, by prowadzić „świętą wojnę o wyzwolenie Tybetu". Tam, gdzie Tybetańczycy mieszkali w pobliżu Hanów, dochodziło do coraz intensywniejszych walk. Nieuchwytne oddziały partyzanckie (najczęściej bezskutecznie) atakowały wycieńczonych żołnierzy, a okupant odpowiadał coraz brutalniejszymi represjami.
Informacje o masakrach przekazywano różnymi kanałami, budząc oburzenie na Zachodzie, a zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych. Odnosiło się wrażenie, że „biały Dalaj" połączył oba kraje więzami krwi. Ofiary tybetańskie traktowano jak amerykańskie. Miliony ludzi wyszły na ulice niezliczonych miast, żądając by ONZ i ich własne rządy położyły kres chińskiemu barbarzyństwu wobec Tybetańczyków.
Wściekli byli też Hanowie, przekonani, że Zachód posunął się za daleko. Organizowane przez władze protesty szybko wymknęły się spod kontroli, przeradzając się w coraz gwałtowniejsze wystąpienia przeciwko wszelkim zachodnim instytucjom i obywatelom. Przerażeni cudzoziemcy uciekali z Chin, a w ślad za nimi obcy kapitał.
Zubożali Chińczycy postanowili pomścić swoje krzywdy, kierując gniew przeciwko uznanym za podłych zdrajców przedsiębiorcom i urzędnikom, prowadzącym interesy z zagranicznymi firmami. Wkrótce ofiarą agresji padali wszyscy, którzy byli wystarczająco bogaci, by narazić się na oskarżenie o nieuczciwe machinacje lub korupcję. Do łask wróciły stare slogany: „dobrze się buntować" i „wyzyskiwać wyzyskiwaczy". W całym kraju bito, niszczono i plądrowano, a rząd coraz bardziej zdawał sobie sprawę, że nie kontroluje demonów, które sam obudził.
Rząd Stanów Zjednoczonych, który długo czekał na szansę rozwiązania „kwestii chińskiej", uznał, że nadszedł czas działania. Z pozoru odpowiadano tylko na wydarzenia w Chinach - w ślad za USA wszystkie państwa zachodnie nakładały na Chiny sankcje, odwoływały zamówienia, zakazywały importu, blokowały kredyty i inwestycje - ale subtelna gra toczyła się o znacznie większą stawkę.
Na Zachodzie rosnące w siłę despotyczne Chiny od dawna uznawano za największe zagrożenie. Kiedyś wierzono, że pomagając w rozwoju ekonomicznym doprowadzi się do pokojowej ewolucji chińskiego systemu politycznego, lecz autorytarny rząd nie tylko nie zmienił się po prześcignięciu wszystkich gospodarek poza amerykańską, lecz stał się jeszcze bardziej agresywny. Dzięki pomocy zagranicznej stworzono potwora, który mógł w każdej chwili odgryźć i pożreć karmiącą go rękę. Coraz bardziej zaniepokojone państwa zachodnie doszły do wspólnego wniosku - muszą zaatakować, by rozwiązań „kwestię chińską".
To wymagało jednak czekania na okazję i znalezienia usprawiedliwienia, które przemówi do obywateli.
Tybet, który od lat zaprzątał uwagę Zachodu, stał się idealnym pretekstem. Choć ludzie z reguły stawiają na pierwszym miejscu własne interesy, zaskakująco wielu gotowych było na poświęcenia na rzecz Tybetu. Sankcje przeciwko Chinom zburzyły ich eksport, powodując zniknięcie ze sklepów wielu tanich produktów, ale to było do zniesienia i nie mogło trwać długo. Zupełnie inaczej wyglądały skutki sankcji w Chinach, które od czasu ogłoszenia „reformy i otwarcia" coraz głębiej wchodziły w pułapkę globalizacji. Z czasem kraj uzależnił się od tak zwanej „współpracy międzynarodowej". Kiedy świat zatrzasnął drzwi przed nosem Chin, wyparowały „dwa końce": i surowce, i rynki zbytu. Na efekty nie trzeba było długo czekać. Najpierw upadło mnóstwo fabryk, wzrosło bezrobocie, migrująca siła robocza wpadła w popłoch, lokalne władze straciły źródła finansowania, przestano udzielać kredytów i zaczęto zamykać banki - a kryzys finansowy na ogromną skalę doprowadził do eksplozji tłumionych latami problemów społecznych.
Załamanie gospodarcze miało fatalny wpływ na wojska w Tybecie, które były całkowicie uzależnione od logistycznego wsparcia z głębi kraju. Kryzys i niepokoje społeczne odcisnęły się na transporcie, odbierając armii mobilność i zdolności bojowe. Sparaliżowane oddziały mogły się tylko wycofać do baraków i tam bronić przed coraz groźniej atakującymi powstańcami. Rządowe struktury wszystkich szczebli zostały zastąpione przez powstańczy rząd tymczasowy. Kiedy pod naciskiem Zachodu ONZ wysłała wreszcie siły pokojowe do Tybetu, Hanowie nie kontrolowali już tam większości miast.
Kryzys i lęk przed narastającymi niepokojami społecznymi zmusiły Pekin do ustępstw. Choć nacjonaliści wciąż byli silni, ludzie władzy zaczęli sobie zdawać sprawę, że prawdziwym zagrożeniem nie jest utrata Tybetu, lecz całkowity upadek kraju. Jego powstrzymanie zależało od natychmiastowego okiełznania kryzysu gospodarczego, a to wymagało zniesienia sankcji. I Chiny musiały zapłacić za to cenę w postaci Tybetu. Nie miały wyboru.
Kiedy jednak Pekin wyraził gotowość rozwiązania problemu Tybetu na podstawie pięciopunktowej „propozycji sztrasburskiej" Dalajlamy, tybetański rząd emigracyjny, wyczuwając dziejową szansę, zszedł z wytyczonej przez niego „drogi środka" i zażądał pełnej niepodległości. Na arenie międzynarodowej Karmapa wyliczał doznane przez Tybetańczyków krzywdy i przekonywał, że jeśli chińskie ustępstwa będą tylko częściowe, historia wkrótce zacznie się powtarzać. Jako dowód przywoływał ignorowane przez Chiny kolejne plany pokojowe XIV Dalajlamy i pytał retorycznie, jak w takiej sytuacji Tybet może wierzyć w szczerość chińskich deklaracji. Jedynym lekarstwem na strach przed Pekinem była niepodległość.
Mieszkańcy Zachodu uznawali tę argumentację i wzywali swoje rządy do poparcia niepodległości Tybetu. Gubernator Kalifornii - wujek „białego Dalaja" - lobbował za tym w Białym Domu. A rzucenie Chin na kolana było zgodne z długofalowymi interesami strategicznymi Ameryki. Pierwszy na apele tybetańskiego rządu emigracyjnego odpowiedział więc Waszyngton. Ta decyzja zwiększyła międzynarodową presję na Chiny, a pogłębiający się z dnia na dzień kryzys społeczny sprawił, że Pekin musiał podpisać porozumienie w sprawie niepodległości Tybetu.
Jesienią, w dniu święta niepodległości, nieprzebrane tłumy witały na ulicach Lhasy wszystkich przywódców szkół buddyzmu tybetańskiego, którzy spędzili na wygnaniu tyle lat. W mieście nie widziało się żadnych Hanów, za to jak przed wiekami na obrzeżach stolicy rozbijali namioty rozradowani przybysze ze wszystkich zakątków kraju. Wśród świętujących ten niezwykły dzień Tybetańczyków było wielu ludzi z Zachodu, którzy mogli wreszcie swobodnie podziwiać wymarzoną Krainę Śniegu.
Karmapa stał w odkrytym samochodzie, któremu drogę przez tłum torowała kawalkada jeźdźców na wspaniałych wierzchowcach. Karawana samochodów i limuzyn, na czele której jechał, zdawał się nie mieć końca. Po obu stronach ulicy łopotały flagi i wiły się smużki dymu kadzidła. Dęto w konchy, ludzie śpiewali i tańczyli. Zagraniczni goście trzymali w górze portrety „białego Dalajlamy". Za sprawą jego piętnastej inkarnacji Tybet pozostanie ściśle związany z Zachodem, a Pekin nie odważy się podnieść na niego ręki nawet po odzyskaniu stabilności. Co więcej, Karmapa doskonale wiedział, że Stany Zjednoczone i inne państwa zachodnie postanowiły już, że nie pozwolą Chinom wrócić do niedawnej potęgi. W ślady Tybetu szły po własną niepodległość Xinjiang i Mongolia Wewnętrzna. Zachód znów zmusił Chiny do ustępstw. Teraz nie stanowiły już one zagrożenia ani dla świata, ani dla Tybetu.
Na murach Potali wisiały obok siebie gigantyczne portrety dwóch ostatnich Dalajlamów. Złote dachy pałacu połyskiwały na tle błękitnego nieba. Karmapa spojrzał na twarze - starą i młodą, tybetańską i zachodnią - i po raz kolejny pomyślał o cudzie odrodzenia. Jedna chwila ocaliła Tybet przed katastrofą, dając mu nowe życie - i buddyzm całej ludzkości.
Mimo że XIV Dalajlama nie zdołał ujrzeć ponownie Tybetu, dzięki jego inkarnacji do domów mogli wrócić wszyscy Tybetańczycy. Karmapa był przekonany, że następne wcielenie Dalajlamy znów odrodzi się w Krainie Śniegu, powracając do ukochanej ojczyzny i umiłowanych rodaków.
Poprawione w sierpniu 2011 roku.
Wang Lixiong - chiński intelektualista, popularny pisarz, historyk i ekolog, autor zakazanego w ChRL bestsellera Huanghou („Żółte zagrożenie"), w ostatnich latach poświęcający wiele uwagi kwestiom Tybetu oraz Turkiestanu Wschodniego.