„Wielkie obchody sześćdziesiątej rocznicy”
strona główna

Teksty. Z perspektywy Tybetańczyków

 

„Wielkie obchody sześćdziesiątej rocznicy”

Oser

 

Sześćdziesiąt lat temu, 23 maja 1951 roku, przedstawiciele kaszagu z Ngabo Ngałangiem Dzigme na czele zostali zmuszeni do podpisania w Pekinie tak zwanej „Siedemnastopunktowej Ugody". „Po gwałtownej reakcji strony tybetańskiej - wspomina Phuncog Łangjal - rozzłościł się i Li Weihan. »Jeśli tak wygląda wasze stanowisko, pakujcie się i w drogę«, powiedział. Przesłanie było najzupełniej jasne: armia wyzwoli Tybet siłą". (Li był głównym reprezentantem rządu Chin.)

 

Minęło sześć dekad. Ponieważ mają tu zwyczaj organizowania „małych obchodów co pięć, dużych co dziesięć lat", w tym roku będą obchodzić z przytupem „pokojowe wyzwolenie Tybetu". Nie zrobili tego jednak, jak wypadało, 23 maja, co może być niezrozumiałe dla ludzi z zewnątrz. Niczego nie odwoływali - po prostu przesunęli. Ludzie słyszeli tybetańskich urzędasów mówiących, że to bardziej po chińsku obchodzić hucznie i z rozmachem. Tyle że nikt nie wiedział kiedy: jedni mówili, że na początku lipca, inni, że 23. Widać, to jakaś wielka tajemnica państwowa.

 

Wszyscy zgodnie szeptali, że przyczyną opóźnienia jest chęć zrobienia lepszego makijażu. Oficjalnie podają, że w Tybetańskim Regionie Autonomicznym realizuje się siedemdziesiąt dwa „wielkie rocznicowe projekty" warte ponad dwa i pół miliarda yuanów. Dwadzieścia siedem z nich (za miliard) w samej Lhasie. Ubierają królową balu. Krzątają się głównie w centrum i robią to na modłę tybetańską. Wszędzie kopią, jakby chcieli wywrócić stolicę na drugą stronę. U wrót starego miasta (coś w rodzaju Sanlitunu w Pekinie) kończą nasz „Times Square". Przed Potalą budują stragany robotnicy z plakietkami, na których mają napisane „Czasowe zezwolenie na pracę, 60. rocznica pokojowego wyzwolenia Tybetu".

 

W wiejskich okręgach na przedmieściach kazali wyburzyć wszystkie chłopskie budynki, nawet te zbudowane w ostatnich latach. Na początku lipca wykończyli nowe dwupokojowe domy z obowiązkowym czerwonym sztandarem na dachu i portretami chińskich komunistycznych przywódców na elewacji. Władze dały na to po dwadzieścia pięć tysięcy yuanów, potem dorzuciły jeszcze dziesięć, resztę kosztów musieli pokryć sami rolnicy. W poprzednich domach parter był zagrodą dla zwierząt, w nowych na to nie zezwalają. Pozostaje tylko sprzedaż - i postawienie na głowie dawnego życia.

 

I jeszcze te czerwone pieśni z czasów rewolucji kulturalnej, na przykład „Wyzwolonych niewolników", i przeboje nowe, takie jak „Wieczny śpiew gór dla partii". Oglądałam w telewizji ich festiwal, który odbywał się w Lukhangu w centrum Lhasy. Występował zespół złożony z emerytowanych urzędników ze stanowczo zbyt jaskrawym makijażem, dzieci z czerwonymi chorągiewkami o pięciu gwiazdkach, krzepcy młodzieńcy i dorodne dziewoje przebrani za żołnierzy AL-W, którzy przebyli łąki szerokie i góry wysokie, bądź odziani w karmin od stóp do głów. Urzędnicy klaskali i nucili z artystami, najwyraźniej zachwyceni sobą i politycznym spektaklem.

 

Mówiono mi, że w zakładach pracy i szkołach gorączkowo ćwiczono marsze, zwroty i układy gimnastyczne. Priorytetem jak zwykle było jednak „bezpieczeństwo". Na początku lipca Tybet zamknięto dla wszystkich cudzoziemców ze szczególnym uwzględnieniem dziennikarzy. Niektórzy pytali: „Co, u licha, chcą ukryć?". Czytam w sieci, że Potala będzie zamknięta od 17 do 25 lipca, biura podróży zamkną podwoje, staną autobusy, wprowadzą specjalne środki bezpieczeństwa na lhaskim lotnisku Gongkar. Chiński turysta napisał na Twitterze: „Słyszałem, że w Tybecie znów wprowadzają stan wojenny, żeby uczcić rocznicę pokojowego wyzwolenia". Inni pisali, że „ta ironiczna sztuka nie ma końca", „mamy pokój w paramilitarnym szyku, na muszce karabinu".

 

Mam wrażenie, że chińskim aparatczykom w Tybecie bardzo zależało na własnych obchodach po dziewięćdziesięcioleciu Komunistycznej Partii Chin w Pekinie, czy raczej wszędzie - zostały przecież zadekretowane. Chyba najgorzej było w Hefei, stolicy prowincji Anhui, gdzie zużyli cztery tysiące metrów czerwonego jedwabiu do owijania drzew. Pewnie jakiś cymbał zapomniał, że w podobnym marnotrawstwie lubowano się w czasach dynastii Sui. Ćwiczono to też w zeszłym roku w Lhasie podczas obchodów „święta wyzwolonych niewolników", spowijając ulice krwistą czerwienią autorytarnej władzy.

 

 

 

14 lipca 2011