Oko w oko z „tybetańskimi lamami”
strona główna

Teksty. Z perspektywy Tybetańczyków

 

Oko w oko z „tybetańskimi lamami”

Oser

 

Zawsze chciałam wybrać się do Chengde. Nie dla letniej rezydencji Qingów, ale pałaców Dalajlamy („małej Potali") i Panczenlamy ufundowanych przez jednego z cesarzy tej dynastii. Niedawno to marzenie (oddalone o jakieś dwieście kilometrów od Pekinu) udało mi się zwiedzić w towarzystwie cudzoziemskiego kolegi. Chengde upodobali sobie jako letnisko i uzdrowisko mongolscy oraz mandżurscy władcy tego kraju, dziś jednak trudno tam o jakąkolwiek „mniejszość etniczną" (poza, ma się rozumieć, broszurkami dla turystów). Po drodze człowiek w moro próbował sprzedać znajomemu teleskop, który jakoby odsłużył swoje w artylerii Armii Ludowo-Wyzwoleńczej. Znawca Tybetu, sinolog skusić się nie dał. Jak się jednak okazało, dżentelmen z przyrządem astronomicznym tylko otwierał paradę oszustów (przygotowuje na to zresztą wpuszczenie Chengde w jakąkolwiek wyszukiwarkę).

 

W naszym przypadku zaczęło się w „pałacu Panczena". Podsłuchałam przewodnika, który informował swoje stadko, że nieopodal „błogosławi i naucza tybetański lama". Oczywiście nie mogłam się powstrzymać i już za chwilkę ujrzałam grupkę przyjezdnych gapiących się ze złożonymi na piersiach rękami w kogoś ubranego jak Tybetańczyk. Człowiek w szlafroku wymruczał po chińsku: „Niech was broni bodhisattwa. Niech się wam szczęści przy awansach. Niech pieniądze płyną do was rzeką", a potem dał każdemu po maleńkiej świeczce i odczytał z karteluszki „taszi deleg" z akcentem, który nigdy nie był w Tybecie.

 

Dziwnym trafem przez myśl mi nie przeszło, że to „tybetański" ktokolwiek. A i świeczki, uznałam przytomnie, nie są za darmo. Szepnęłam znajomemu, że to śmierdzi na kilometr oszustwem. Najwyraźniej postanowił przekonać się o tym osobiście, bo zapytał nienagannym tybetańskim: „Czy mógłbym zadać pytanie?". „Lama" speszył się nieco, bo najwyraźniej nie zrozumiał nawet słowa. Pospieszyłam więc z pomocą i spytałam po chińsku, czy zna tybetański. „Oczywiście - odparł. - Ale teraz jestem bardzo zajęty".

 

Znam ten obrazek na pamięć - i pisałam nawet o chińskim najeździe na lhaski uniwersytet klasztorny. Biura podróży nie tylko prowadzą w świątyni sklepy i każą pracownikom przebierać się w nasze ubrania. Niektórzy udają lamów i odprawiają dla zwiedzających ceremonie, udzielają inicjacji i za grube pieniądze przepowiadają przyszłość. Klasztor podpadł wcześniej władzom, więc rozwścieczeni mnisi musieli położyć po sobie uszy.

 

Zwiedzający nie mają pojęcia, że robi się ich w konia, więc jak to w końcu do nich dotrze, wylewają się - z konieczności już głównie do sieci. Opisując, na przykład, lhaską świątynię Czakpori, w której „tybetańscy wolontariusze" sprzedają maślane lampki za jedyne dwieście dziewięćdziesiąt dziewięć yuanów. Sztuka. Noszą tybetańskie ubrania, ale to sami Hanowie z biura podróży. Wiem, mam zdjęcia.

 

Takich oszustów pełno zresztą w całych Chinach. Każdy zabytek, każda świątynia przypominają stragan. Wszyscy przewodnicy handlują jakimś badziewiem, duchowni są na etatach albo robią ciemne interesy, kultura buddyjska stała się towarem, a przedmioty kultu pamiątkami z wycieczki. Powstaje z tego błędne koło. Pseudopielgrzymi wierzą, że Buddowie są jak sprzedajni aparatczycy i że trzeba sobie kupić ich przychylność. Żyje z tego banda oszustów i lepi się do klasztorów, trudno więc nawet marzyć o błogosławieństwie bez łapówki. Wystarczy spędzić tam chwilę, by nabrać pewności, że to chlew jak każdy inny, tylko w buddyjskiej sukience.

 

Tradycyjny buddyzm, ten od dwóch cesarskich świątyń, jest dojony jak krowa. Złodziejstwo „tybetańskich lamów" sprawia, że ludzie zaczynają czuć wściekłość nawet wobec autentycznej religii, którą wypiera się z jej mateczników, gdzie wieki całe krzewiono ją ku czystości serc.

 

 

 

Pekin, 3 czerwca 2011