Byłeś w Tybecie?
Gonpo Dordże
„Byłeś już w Tybecie?". Człowiek naprawdę słyszy to co dnia i co krok. Dorobiliśmy się nowego wyznacznika statusu, bez którego po prostu nie da się być na bieżąco i epatować szczęściem. Dacie wiarę?
Nie chcę wyjść na zgreda, który złorzeczy pod nosem, bo nie ma nic innego do roboty: uważam się za osobę energiczną i pozytywnie nastawioną do świata, niemniej podejmowanie prób osiągnięcia spokoju wewnętrznego nie musi wykluczać okazjonalnego wywrzeszczenia furii.
Są - uważam - takie chwile, że trzeba prawdę w oczy.
Pytanie, które ośmielam się zadać, brzmi: „Po kiego przyjeżdżacie do Lhasy?".
Tybet - ujmując rzecz w kategoriach kultury - jest pod wieloma względami unikalny. Nie ma co próbować mu podskakiwać: zwyczajnie ma swoje tradycje, które doskonale wyrażają jego organiczne piękno.
Turyści (wybaczcie, jeśli coś zabrzmi wam szorstko) powinni wbić sobie do łbów kilka prostych zasad szacunku dla nowego otoczenia. Raz, jak już tu was dowiozą, zapomnijcie o swojej onieśmielającej wiedzy i spuśćcie deczko z tonu, by zrozumieć tę dziwną, obcą kulturę. Gotowe kalki oraz wyobrażenia i tak nie zdadzą się na nic, gdy przyjdzie wam cokolwiek opisywać czy interpretować. Jasne: zawsze znajdzie się ktoś, kto będzie udawać, że zjadł wszystkie rozumy. Napotkawszy, obróćcie się po prostu na pięcie i oddalcie z godnością.
Dwa, przyjechawszy do Tybetu, zwolnijcie na chwilkę, przyjmując, iż jest cień szansy, że nie wiecie wszystkiego. Lhaski pałac Potala znosi was cztery tysiące dziennie. Przyznacie, sporo. Więc może dałoby się ciszej, na paluszkach, grubaski z aparatami na szyjach? Prawdziwy podróżnik, uwierzcie, czyta znaki i rozumie ich treść. Naprawdę sądzicie, że pozwolono by wam na takie bydło w Pałacu Buckingham? W Chinach najwyraźniej tylu już cesarzyków rządowej polityki populacyjnej, że nie ma przed nimi ucieczki.
Trzy: przyjechawszy do Tybetu, żadną miarą nie unikniecie spotkania z przewodnikiem turystycznym. Jeśli jednak będzie on mówił wyłącznie o słuszności polityki rządu i księżniczce Wencheng, zadajcie sobie pytanie, czy to faktycznie cała prawda o historii tego kraju. W końcu prowincje centralne opływały zawsze, a tu każą jej za jakiegoś Songcena z kompletnego zadupia. Co, na co, komu złożyło na ołtarzu czego to biedne dziewczę? Właśnie o takich rzeczach rozmawiajmy z naszymi przewodnikami.
Cztery: przyjechawszy itd., pamiętajcie, że Lhasa to „Sin City". Każdy historyczny monument wzniesiono tu ku czci chińskiej księżniczki z punktu trzy; ona jest matką lokalnej kuchni oraz księżyca, planet i życia w wodach tutejszych rzek. Zresztą - nie bójmy się tego - wszystkiego na planecie.
Pięć. Przyjechawszy, ple, ple, zdarzy się wam zapewne spotkać tubylec. Pamiętajcie, że każdy jest prymitywem, więc dla ich własnego dobra lepiej nie szokować horyzontami. Udawajmy zainteresowanie rękodziełem, zawieśmy wzrok na lokalnym chamku. Proste?
Sześć: i tak dalej, zrobicie od cholery zdjęć, bo to one tak naprawdę czynią z was turystów i dowodzą, że w ogóle gdzieś byliście. Nie ma nic złego w tym, że ci, których nie stać na wyjazd do Tybetu, będą wam zazdrościć. Bądźcie wobec nich szczodrzy: takie pokazy i prelekcje mogą zrodzić chwile, w których zacznie wam świtać, jak bardzo nie rozumiecie otaczającego was świata.
Siedem: przyjechawszy do Tybetu, róbcie, co się wam podoba, ale starajcie się udawać, że wibrujecie harmonijnie ze środowiskiem. Choćby przez tę chwilkę.
Osiem: mam nadzieję, że przyjechanie będzie wam służyć, czemu nie zdołają zapobiec nawet wasz intelekt i uprzedzenia.
Całusy,
wieczorkiem 17 sierpnia [2010 roku] ze Świętego Miasta