„Etyka na nowe tysiąclecie”
Dalajlama
(...)
Rozdział czternasty
Dalsze zobowiązania
Edukacja i media
Kiedy odwiedzam nasze szkoły dla tybetańskich uchodźców w Indiach czy
zagraniczne uczelnie, zawsze jestem bardzo szczęśliwy, gdy spotykam się
z młodymi ludźmi. Mają w sobie naturalny entuzjazm dla sprawiedliwości
i pokoju; mają też znacznie bardziej otwarte i elastyczne umysły niż dorośli.
Niezależnie od tego, jak przychylnie patrzymy na zmiany, są one znacznie
trudniejsze dla nas, dorosłych. Spotkania z młodzieżą przypominają mi również,
że dzieci stanowią największy skarb ludzkości. A ponieważ wychowanie kształtuje
ich postawę moralną, odpowiedzialna edukacja jest kwestią najwyższej wagi.
Umysł, lo, jest zarazem źródłem, jak i – jeżeli właściwie go ukierunkujemy
– rozwiązaniem wszystkich naszych problemów. Ludzie posiadający wielką
wiedzę, ale nie mający dobrego serca, często padają ofiarą lęków i niepokojów,
zrodzonych z pragnień, których nie da się zaspokoić. Dlatego mówię, że
wiedza „materialna” często staje się źródłem negatywnych myśli i uczuć.
Natomiast prawdziwe zrozumienie wartości duchowych przynosi spokój. Jeżeli
damy naszym dzieciom wiedzę, nie dając im współczucia, ich stosunek do
innych będzie kongolmeratem zazdrości wobec tych, którzy nad nimi górują,
agresywnego współzawodnictwa z tymi, którzy są im równi, oraz pogardy dla
słabszych. Mieszanina takich uczuć rodzi skłonność do chciwości, arogancji,
nieumiarkowania oraz, bardzo szybko, odbiera poczucie szczęścia. Wiedza
jest ważna, niemniej o wiele większe znaczenie ma sposób, w jaki ją wykorzystujemy.
A to zależy od serca i umysłu.
Edukacja jest czymś więcej, niż przekazywaniem wiedzy i umiejętności,
pozwalających osiągać konkretne cele. Polega też na otwieraniu oczu dziecka
na potrzeby i prawa innych. Musimy pokazać mu, że jego działania mają wymiar
powszechny. Musimy też znaleźć sposób na rozwijanie jego naturalnej zdolności
empatii, by poczuło się odpowiedzialne wobec innych i, tym samym, motywowane
do działania. W rzeczy samej, gdybyśmy mieli wybierać między wiedzą a prawością,
ta druga jest z pewnością bardziej wartościowa. Dobre serce, owoc cnoty,
stanowi, samo w sobie, wielkie dobrodziejstwo dla ludzkości. Sama wiedza
– nie.
Jak więc uczyć nasze dzieci moralności? Mam wrażenie, że współczesne
systemy edukacyjne w gruncie rzeczy omijają dyskusję o sprawach etyki.
Nie wydaje mi się, żeby było to zamierzone – wynika raczej z historycznych
uwarunkowań. Współczesne systemy edukacji kształtowały się w czasach, gdy
instytucje religijne odgrywały jeszcze ogromną rolę w życiu społeczeństwa.
Ponieważ wartości ludzkie i etyczne uważano wówczas – i z reguły uważa
się nadal – za domenę religii, zakładano, iż tę edukację dziecko otrzyma
w kościele. Działało to nie najgorzej, dopóki wpływy religii nie zaczęły
słabnąć. Dziś, choć potrzeba istnieje nadal, nie jest zaspokajana. Musimy
zatem znaleźć inny sposób na pokazanie dzieciom, że podstawowe wartości
etyczne są ważne, i pomóc im je rozwijać.
Znaczenia troski o innych uczymy się, naturalnie, nie ze słów, ale
przede wszystkim z czynów: z przykładów, jakie mamy wokół siebie. Dlatego
najważniejszą rolę w wychowaniu dziecka odgrywa rodzina. Nietrudno się
zorientować, w których domach brakuje atmosfery troski i współczucia i
rodzice zaniedbują swoje potomstwo: ich dzieci są bezradne, niespokojne,
często czują się zagrożone. Natomiast dzieci, którym nie brakuje czułości
i opieki, są z reguły znacznie szczęśliwsze i bardziej pewne swoich możliwości.
Wydają się też zdrowsze. I interesują się nie tylko sobą, ale i innymi.
Dzieci wynoszą z domu nie tylko dobro: uczą się od rodziców również negatywnego
postępowania. Jeżeli ojciec awanturuje się z kolegami, jeżeli rodzice ciągle
się kłócą, dziecko, choć początkowo budzi to jego sprzeciw, uzna to w końcu
za normalne. I tę wiedzę poniesie w świat.
Rozumie się samo przez się, że to, czego dzieci nauczą się o etycznym
postępowaniu, muszą utrwalać ćwiczeniem. Tu brzemię szczególnej odpowiedzialności
spoczywa na nauczycielach. Postępowanie wychowawcy może zostawić ślady
w pamięci dziecka na całe życie. Jego zasady, dyscyplina wewnętrzna i współczucie
szybko odciskają się w umyśle dziecka. Dzieje się tak dlatego, że to, czego
naucza się z pozytywną motywacją (kun-long), najgłębiej zapada w pamięć
ucznia. Wiem to z własnego doświadczenia. Byłem bardzo leniwym chłopcem.
Jeśli jednak czułem miłość i troskę nauczyciela, zapamiętywałem znacznie
więcej niż wtedy, gdy był surowy albo pochłonięty własnymi myślami.
Szczegóły zostawmy fachowcom, pozwolę sobie jednak na kilka sugestii.
Po pierwsze, jeżeli mamy uprzytomnić dzieciom wagę podstawowych wartości,
nie przedstawiajmy problemów społecznych w kategoriach etycznych czy, tym
bardziej, religijnych. Mówmy o nich w kategoriach przetrwania. Dzięki temu
zrozumieją, że przyszłość leży w ich rękach. Po drugie, jestem przekonany,
że można i trzeba uczyć w szkole sztuki dialogu. Przedstawmy kontrowersyjne
zagadnienie i pozwólmy uczniom o nim dyskutować. Nie ma lepszego sposobu
nauczania, jak rozwiązywać konflikty. Wydaje mi się, że gdyby szkoły uznały
to za priorytet, mogłyby pomóc wielu rodzinom. Na widok kłócących się rodziców,
dziecko, które rozumie wartość dialogu, instynktownie wykrzyknie: „O nie,
nie tędy droga. Musicie najpierw porozmawiać, musicie to przedyskutować”.
I wreszcie musimy usunąć z programów szkolnych wszystko, co przedstawia
innych w negatywnym świetle. W niektórych częściach świata, na przykład,
nauczając historii, podsyca się fanatyzm i zaszczepia rasistowskie postawy
wobec innych społeczności. Dziś bardziej niż kiedykolwiek musimy pokazywać
naszym dzieciom, że różnice między „moim krajem” a „twoim krajem”, „moją
religią” a „twoją religią” to kwestie drugorzędne. Trzeba natomiast wpajać
im przekonanie, że własne prawo do szczęścia nie jest ważniejsze od praw
innych ludzi. Nie mówię, oczywiście, że mamy zachęcać dzieci do porzucenia
albo lekceważenia kultury i tradycji, w których zostały wychowane. Wprost
przeciwnie, muszą znaleźć w niej oparcie. Trzeba je uczyć miłości do ojczyzny,
religii, kultury i tak dalej. Niebezpieczne jest tylko przekształcenie
tej miłości w ciasny nacjonalizm, etnocentryzm i fanatyzm religijny. I
znów przychodzi na myśl przykład Mahatmy Gandhiego, który, choć bardzo
długo kształcił się na Zachodzie, nigdy nie zapomniał przebogatego dziedzictwa
kultury Indii ani się go nie wyparł.
Jeżeli edukacja stanowi pierwsze z najważniejszych narzędzi budowania
lepszego, spokojniejszego świata, to drugim są środki masowego przekazu.
Każdy polityk wie, że nie jest już jedynym władcą. Filmy i telewizja, gazety,
książki, radio wywierają dziś na jednostki wpływ, o jakim przed stuleciem
nikt nawet nie śnił. Ta władza nakłada ogromną odpowiedzialność na wszystkich,
którzy pracują w mediach. A także na nas – odbiorców – którzy słuchają,
czytają i oglądają. My również odgrywamy tu rolę, decydując, co czerpiemy
ze środków masowego przekazu. W końcu to my trzymamy pilota.
Nie znaczy to, oczywiście, że opowiadam się za dziennikarstwem dobrotliwym,
nudnym, pozbawionym elementu rozrywki. Wprost przeciwnie, jeśli idzie o
dziennikarstwo zaangażowane, szanuję i doceniam interwencje mediów. Nie
wszystkie osoby publiczne, niestety, sumiennie wywiązują się ze swoich
obowiązków. Trzeba nam więc dziennikarzy, którzy wtykają nosy, długie jak
trąba słonia, w sprawy notabli, ujawniając zło i bezprawie. Gdy jakaś sława
lub znakomitość ukrywa coś przed światem za promiennym uśmiechem, powinniśmy
o tym wiedzieć. Obraz siebie, jaki prezentujemy światu, nie powinien odbiegać
od naszego życia wewnętrznego. W końcu osoba jest jedna. Jeżeli kłócą się
one ze sobą, nie zasługujemy na zaufanie. Dziennikarze nie mogą jednak
działać z niskich pobudek. Brak bezstronności i szacunku dla praw innych
ludzi splami ich pracę, odbierze jej wartość.
Jeśli idzie o seks i przemoc w mediach, należy wziąć pod uwagę wiele
czynników. Po pierwsze, nie ulega wątpliwości, że wielu odbiorców lubi
wrażenia, jakie wywołują w nich takie materiały. Po drugie, szczerze wątpię,
by producenci i nadawcy programów pełnych seksu i przemocy kierowali się
pragnieniem zrobienia komuś krzywdy. Niewątpliwie idzie im wyłącznie o
zysk. Czy, samo w sobie, jest to pozytywne czy negatywne – to dla mnie
kwestia drugorzędna. Najważniejsze pytanie brzmi, czy może przynieść pozytywne
– z perspektywy etyki – skutki. Jeżeli pokazanie przemocy w filmie wzbudza
w widzach współczucie, to być może jest ona usprawiedliwiona. Jeśli jednak
nagromadzenie obrazów gwałtu prowadzi do zobojętnienia, to, moim zdaniem
– nie. Takie znieczulanie serc może być wręcz potencjalnie niebezpieczne.
Łatwo bowiem prowadzi do obojętności.
Kiedy media poświęcają zbyt wiele uwagi negatywnym aspektom natury
ludzkiej, istnieje niebezpieczeństwo, że damy się przekonać, iż gwałt i
agresja są naszymi głównymi cechami. Tak jednak nie jest. Fakt, iż przemoc
interesuje dziennikarzy, świadczy o czymś wręcz przeciwnym. O rzeczach
dobrych nie mówi się właśnie dlatego, że jest ich bardzo wiele. Zastanówmy
się nad tym: w każdej chwili, w tej chwili, wyświadcza się na całym świecie
setki milionów uprzejmości. Choć niechybnie zadaje się również gwałt, sytuacji
takich jest z pewnością znacznie mniej. Jeśli media mają być etycznie odpowiedzialne,
powinny odzwierciedlać ten prosty fakt.
Niewątpliwie działalność mediów musi być regulowana. Fakt, iż nie pozwalamy
dzieciom na oglądanie niektórych programów, świadczy o tym, że w określonych
okolicznościach pewne rzeczy uznajemy za stosowne, a inne nie. Trudno jednak
powiedzieć, czy należy to robić za pomocą przepisów. Dyscyplina jest skuteczna
tylko wtedy, gdy pochodzi z wnętrza człowieka. Być może najlepszą receptą
na zdrowe media jest edukacja naszych dzieci. Jeżeli zaszczepimy im świadomość
spoczywających na nich obowiązków, będą bardziej zdyscyplinowane, podejmując
pracę w środkach masowego przekazu.
Choć trudno chyba liczyć na to, że media zaczną promować ideały i zasady
współczucia, powinniśmy przynajmniej oczekiwać, iż będą świadome swego
negatywnego potencjału. Nie może być w nich miejsca na podżeganie do zła
– na przykład, wzniecanie konfliktów na tle rasowym. Ale czy coś więcej?
Nie wiem. Być może powinniśmy szukać sposobu na zbliżenie autorów wiadomości
do tych, którzy je czytają, oglądają i słuchają.
Środowisko naturalne
Jeżeli edukacja i media mają szczególne zobowiązania wobec jakiejś dziedziny
– to jest nią, moim zdaniem, środowisko naturalne. Owe zobowiązania wiążą
się nie tyle z kwestią dobra lub zła, ile przetrwania. I powinny mieć do
czynienia nie tyle z ideą, że przyroda jest czymś świętym, ile z przekonaniem,
iż środowisko naturalne jest domem, w którym żyjemy. Dbanie o nie leży
więc w naszym interesie – trudno zaprzeczyć tej zdroworozsądkowej prawdzie.
Ogrom naszej populacji i potęga współczesnej nauki wywierają silne piętno
na środowisku. Innymi słowy, Matka Ziemia długo tolerowała nasze domowe
niechlujstwo. Sprawy zaszły jednak tak daleko, że nie może już w milczeniu
znosić naszego zachowania. Problemy wywoływane dewastacją środowiska są
jej krzykiem. Jak gdyby chciała nas ostrzec, że jej tolerancja na nasz
brak odpowiedzialności ma swoje granice.
Konsekwencje naszego braku dyscypliny w relacjach ze środowiskiem nigdzie
chyba nie są tak widoczne, jak w dzisiejszym Tybecie. Nie ma przesady w
stwierdzeniu, że Tybet mojej młodości był dla przyrody rajem. Każdy podróżnik,
który dotarł do Tybetu w pierwszej połowie XX wieku, zwracał uwagę na mnogość
dzikich zwierząt. Wydaje mi się, że głównym powodem takiego stanu rzeczy
był fakt, iż rzadko na nie polowano (z wyjątkiem najbardziej oddalonych,
dzikich regionów, gdzie nie było warunków do uprawy roli). Jak nakazywał
zwyczaj, każdego roku urzędnicy państwowi wydawali dekret, chroniący zwierzynę:
„Nikt, czy wysoko czy nisko urodzony – stanowił ów dokument – nie skrzywdzi
żadnego żywego stworzenia, zamieszkującego wody lub ziemię”. Wyjątek stanowiły
tylko szczury i wilki.
Pamiętam, że ilekroć wyjeżdżałem z Lhasy, widywałem niezliczone zwierzęta.
Kiedy formalnie ogłoszono mnie Dalajlamą, wyruszyłem z położonego na wschodzie,
rodzinnego Takceru do stolicy. Z tej trzymiesięcznej podróży najlepiej
pamiętam zwierzęta. Po bezkresnych pustkowiach wędrowały ogromne stada
kiangów (dzikich osłów) i drongów (dzikich jaków). Od czasu do czasu na
horyzoncie migotało stadko goła, płochliwych tybetańskich gazel, ła, jeleni
o białych pyskach, lub co, naszych majestatycznych antylop. Pamiętam, że
fascynowały mnie czibi, małe, ciekawskie i bardzo przyjacielskie gryzonie,
od których roiło się na łąkach. Uwielbiałem też patrzeć na ptaki: dostojne
gho (orły brodate), szybujące wysoko nad dachami zagubionych w górach klasztorów
i stada gęsi nangbar. Nocą słyszałem czasem krzyki łukpy, długouchej sowy.
Zwierzęta towarzyszyły nam nawet w Lhasie. Kiedy mieszkałem w Potali,
zimowej rezydencji dalajlamów, godzinami obserwowałem czerwonodziobe khiungkary,
które wiły gniazda w szczelinach murów. W Norbulingce, pałacu letnim, widywałem
trung trungi, bagienne żurawie o czarnych szyjach, uosobienie wdzięku i
elegancji. Nie mogę też nie wspomnieć arystokracji wśród zwierzyny Tybetu:
były to niedźwiedzie i górskie lisy, czanku – wilki, saziki – przepiękne
śnieżne pantery, wielkie pandy o łagodnych pyskach, żyjące na tybetańsko-chińskim
pograniczu, i siejące grozę w sercach chłopów siki, rysie.
Tych zwierząt już nie ma. Część wybito, resztę pozbawiono jej naturalnego
środowiska. Po pół wieku okupacji Tybetu zostały tylko pojedyncze sztuki.
Każdy bez wyjątku Tybetańczyk, który odwiedził naszą ojczyznę po czterdziestu,
pięćdziesięciu latach wygnania, mówił mi, że wstrząsnęła nim nieobecność
dzikich zwierząt. Przed laty podchodziły one pod drzwi domów, dziś trudno
je nawet zobaczyć. Równie niepokojące jest karczowanie tybetańskich lasów.
Niegdyś nasze wzgórza porastały gęste lasy. Dziś przypominają one ogolone
głowy mnichów. Pekin przyznał niedawno, że przyczyną tragicznej powodzi
w zachodnich Chinach – i w innych regionach kraju – jest właśnie brak lasów,
które nie mogą już zatrzymywać w górach wody. Nadal jednak słyszę o konwojach
wyładowanych drewnem ciężarówek, które ciągną z Tybetu na wschód. To szczególnie
tragiczne w górzystym kraju i surowym klimacie. W takich warunkach zalesianie
wymaga szczególnej troski i uwagi. Niestety, nic mi nie wiadomo o podejmowaniu
podobnych zabiegów.
Nie chcę przez to powiedzieć, że Tybetańczycy byli od wieków świadomymi
ekologami. Nie byli. Po prostu nigdy nie przyszło nam do głowy, że może
istnieć coś takiego, jak zanieczyszczenie środowiska. Pod tym akurat względem
byliśmy niewątpliwie zepsuci. Maleńka populacja zamieszkiwała ogromne tereny.
Oddychaliśmy czystym, górskim powietrzem, nie brakowało nam czystej, górskiej
wody. Niezależnie od tego, co robiliśmy, Matka Ziemia tolerowała nasze
zachowanie, jakbyśmy byli jej jedynym dzieckiem. W rezultacie nie mieliśmy
pojęcia o czystości i higienie. Pluliśmy i smarkaliśmy na ulice. Przypomina
mi się pewien starszy Khampa, były członek mojej straży przybocznej, który
każdego ranka przychodził się modlić, obchodząc wokoło moją rezydencję
w Dharamsali (okrążanie świętych miejsc to powszechna w Tybecie praktyka
religijna). Niestety, cierpiał na bronchit. Z pewnością nie służył mu więc
dym z kadzidła, które trzymał w dłoniach. Przystawał na każdym rogu i odkaszliwał
z taką zawziętością, że czasem zastanawiałem się, czy przychodzi się pomodlić
czy popluć!
Ta naiwna nieświadomość sprawiła, że gdy przyszło nam uciekać z Tybetu,
nie mogliśmy się nadziwić, że istnieją strumienie, których woda nie nadaje
się do picia.
Wtedy też zaczęło się moje zainteresowanie ekologią. Tybetański rząd
emigracyjny przykłada ogromną wagę do wpajania dzieciom świadomości obowiązków,
jakie spoczywają na mieszkańcach naszej kruchej planety. Ja sam mówię o
nich, ilekroć nadarza się po temu okazja. Zawsze podkreślam, że musimy
się zastanawiać, jak nasze działania mogą wpłynąć na środowisko i na naszych
bliźnich. Przyznaję, że często bardzo trudno to przewidzieć. Nie wiemy,
jakie będą dalekosiężne skutki karczowania lasów, jak wpłynie ono na glebę,
lokalne opady czy wreszcie na klimat całej planety. Żadnych wątpliwości
nie budzi tylko fakt, że my, ludzie, jesteśmy jedynym gatunkiem, który
może zniszczyć Ziemię. Nie zrobią tego ptaki, nie zrobią owady, nie zrobi
żaden inny ssak. Jeśli jednak możemy Ziemię zniszczyć, to możemy też ją
chronić.
Musimy znaleźć sposób na osiąganie słusznych celów bez szkodzenia środowisku:
np. technologie produkcji, które nie będą niszczyć przyrody. Musimy nauczyć
się właściwie ścinać drzewa i korzystać z ograniczonych zasobów naturalnych.
Nie jestem ekspertem, nie wiem więc, jak to zrobić. Wiem tylko, że jest
to możliwe. Przed paru laty byłem w Sztokholmie. Mówiono mi, że po raz
pierwszy od wielu, wielu lat do płynącej przez miasto rzeki wróciły ryby,
które znikły z niej na skutek zanieczyszczeń. I to wcale nie dlatego, że
zlikwidowano tam przemysł. W Niemczech pokazywano mi przyjazne środowisku
fabryki. Najwyraźniej możemy więc chronić przyrodę, nie rezygnując z przemysłu.
Nie znaczy to, że wierzę, iż wszystkie nasze problemy mogą rozwiązać
nowe technologie. Nie wydaje mi się również, żebyśmy mogli nadal niszczyć
środowisko, licząc na rychłe rozwinięcie się technik naprawy zniszczeń.
Poza tym, środowisko naturalne nie potrzebuje, żeby je „naprawiano”. Zmian
wymaga wyłącznie nasze względem niego postępowanie. Wątpię też, by istniał,
nawet teoretycznie, sposób „naprawienia” tak potężnej katastrofy, jaką
jest grożący nam efekt cieplarniany. A gdyby nawet, czy owo rozwiązanie
dałoby się zastosować na tak ogromną skalę? Jakim kosztem? I jakim kosztem
dla środowiska? Obawiam się, że mogą one być zbyt wysokie. Faktem jest,
że w innych dziedzinach – takich jak pomoc humanitarna i walka z głodem
– już brakuje funduszy na działania, które można by podjąć. A więc gdyby
nawet okazało się, że można znaleźć niezbędne środki, przeznaczenie ich
na cele inne niż pomoc humanitarna miałoby w sobie coś niemoralnego w obliczu
takich potrzeb. Dlaczego wydawać ogromne sumy pieniędzy po to tylko, by
kraje uprzemysłowione mogły kontynuować swe szkodliwe praktyki, podczas
gdy mieszkańcy innych regionów nie mają co jeść? To nie jest słuszne.
Wszystko to wskazuje, że musimy zdawać sobie sprawę z powszechnego
wymiaru naszych poczynań i praktykować umiar. O konieczności takiej postawy
boleśnie przypomina zwiększanie się naszej populacji. Choć wszystkie wielkie
religie zgadzają się, że im więcej ludzi, tym lepiej, i choć z niektórych
badań wynika, że w następnym stuleciu liczba ludności zacznie spadać, nadal
uważam, że nie należy zamykać oczu na ten problem. Planowanie rodziny to
ważna sprawa. Ludzkie życie ma ogromną wartość. Małżeństwa powinny więc
mieć dzieci, o ile oczywiście nie ma po temu istotnych przeciwwskazań.
Pomysł nieposiadania dzieci, by móc cieszyć się pełnią życia, wydaje mi
się zupełnym nonsensem. Niemniej trzeba też brać pod uwagę wpływ, jaki
ma na środowisko naturalne wielkość naszej populacji. Szczególnie ważne
wydaje się to dziś, w dobie gwałtownego rozwoju techniki.
Na szczęście coraz więcej osób zaczyna rozumieć wagę dyscypliny etycznej
jako środka, gwarantującego zdrową przestrzeń życiową. Patrzę więc w przyszłość
z optymizmem i wierzę, że uda się nam uniknąć katastrofy. Do niedawna tylko
garstka zastanawiała się nad tym, jak nasze postępowanie wpływa na tę planetę.
Dziś istnieją nawet partie polityczne, które opierają na tej refleksji
swoje programy. Nadzieją napawa mnie również fakt, iż powietrze, którym
oddychamy, woda, którą pijemy, lasy i oceany, które zamieszkują miliony
innych istot, czynniki, od których zależy pogoda i klimat – nie znają żadnych
granic politycznych. Znaczy to, że żaden kraj, nawet najpotężniejszy, nie
może pozostać bierny i musi podjąć odpowiednie działania.
Co się tyczy jednostek, problemy związane z zaniedbywaniem środowiska
naturalnego przypominają nam, że każdy ma coś do zrobienia. Choć poczynania
jednej osoby mogą nie mieć wielkiego znaczenia, połączone rezultaty wysiłków
milionów z pewnością je mają. Najwyższy czas, by wszyscy mieszkańcy państw
uprzemysłowionych zaczęli się poważnie zastanawiać nad zmianą trybu życia.
I znów nie wydaje się to kwestią li tylko etyki. Mówiłem już, że pławienie
się w luksusach jest i niestosowne, i niegodziwe. Niemniej fakt, iż reszta
mieszkańców świata ma takie samo prawo do podnoszenia stopy życiowej jak
najbogatsi, jest w pewnym sensie znacznie ważniejszy. Jeżeli mają to osiągnąć,
nie powodując nieodwracalnych zniszczeń środowiska naturalnego – z ich
wszystkimi bolesnymi konsekwencjami – kraje bogate muszą dać im przykład.
Co więcej, muszą też zrozumieć, że pogoń za wyższym standardem życia ma
swoje granice. Cena, jaką płaci za nią nasza planeta, a więc i inni ludzie,
jest po prostu zbyt wysoka.
Polityka i gospodarka
W ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat zdumiewająco wzrosło finansowe
bogactwo świata. I choć podniosło to stopę życiową do poziomu przerastającego
najśmielsze wyobrażenia, to jednak poprawa warunków życia dotyczy tylko
mniejszości. Zapewne połowa populacji naszej planety cierpi nędzę. Wielu,
zbyt wielu naszym braciom i siostrom brakuje żywności, dachu nad głową
i leków. Elementarne poczucie sprawiedliwości i uczciwości podpowiada,
że tak dalej być nie może. Gdyby cokolwiek wskazywało na to, że postępując
tak, jak postępujemy w tej chwili, za pięćdziesiąt czy nawet za sto lat
zlikwidujemy problem nędzy, mielibyśmy coś na swoje usprawiedliwienie.
Ale cóż, nie mamy.
O ekonomii wiem, oczywiście, bardzo mało. Trudno mi jednak nie podejrzewać,
że za sprawą międzynarodowego zadłużenia i stosunkowo niskich kosztów eksploatacji
bogactw naturalnych, bogaci pozostają bogatymi kosztem ubogich. Nie twierdzę,
że państwa biedniejsze nie ponoszą części odpowiedzialności za swoje problemy.
Nie ulega wątpliwości, że wielu przywódców politycznych dba bardziej o
własne interesy, niż o dobro swoich rodaków. Sytuację pogarsza trwonienie
skromnych zasobów na zbrojenia.
Niemniej nie możemy zostawić wszystkich problemów gospodarczych i społecznych
politykom i urzędnikom państwowym. Nie przeczę, że nawet w najstarszych
demokracjach stale słyszy się polityków, którzy wychwalają swoje zalety
i obiecują wyborcom gruszki na wierzbie. Ale ci ludzie nie spadają z nieba.
Jeśli w jakimś kraju klasa polityczna jest szczególnie skorumpowana, z
reguły okazuje się, że moralności brakuje całemu społeczeństwu, że jednostki,
z których składa się owa społeczność, nie praktykują etyki w codziennym
życiu. W takiej sytuacji elektorat nie powinien krytykować polityków.
Z drugiej strony, jeśli ludzie wyznają zdrowe wartości i, powodowani troską
o innych, praktykują dyscyplinę etyczną, osoby publiczne wywodzące się
z tego społeczeństwa będą, w sposób zupełnie naturalny, przestrzegać tych
samych zasad. Na każdym z nas spoczywa więc odpowiedzialność za tworzenie
społeczeństwa opartego na empatii, w którym szacunek i troska o innych
mają bezwzględne pierwszeństwo.
Jeśli idzie o politykę gospodarczą, obowiązują te same zasady, co w
każdej innej dziedzinie. Kluczowe znaczenie ma poczucie powszechnej odpowiedzialności.
Muszę jednak przyznać, że trudno mi się zdobyć na praktyczne sugestie,
dotyczące stosowania wartości moralnych w handlu, ponieważ tak ważną rolę
odgrywa w nim współzawodnictwo. Dlatego też związki między empatią a zyskiem
wydają się, z konieczności, kruche. Niemniej nie widzę powodu, dla którego
konkurencja nie miałaby być konstruktywna. Kluczowym czynnikiem jest tu
motywacja wszystkich zainteresowanych. Małoduszność i chęć wykorzystania
innych doprowadzą, rzecz jasna, do negatywnych skutków. Jeśli jednak konkurencji
przyświecają dobre intencje, rezultaty – choć niechybnie ci, którzy stracą,
będą cierpieć – nie muszą być zbyt szkodliwe.
Znowu Czytelnik może zaprotestować: realia w handlu są takie, jakie
są, i trudno oczekiwać, że biznesmeni postawią na pierwszym miejscu ludzi,
a na drugim zysk. Pamiętajmy jednak, że przemysłem i handlem też kierują
ludzie. Nawet najbardziej zaangażowani muszą chyba przyznać, że zysk nie
uświęca wszystkich środków. Gdyby tak było, nie widzielibyśmy nic zdrożnego
w handlu narkotykami. Tak więc każdy z nas musi po prostu rozwijać współczucie.
Im bardziej będziemy się o to starać, tym więcej znajdziemy nawet w handlu
ludzkich wartości. Jeżeli je odrzucimy, nieuchronnie odrzuci je i handel.
To nie jest naiwny idealizm. Jak uczy historia, większość pozytywnych i
pożytecznych zmian społecznych wyrasta z troski i współczucia. Pomyślmy
chociażby o zniesieniu niewolnictwa. Sposób, w jaki rozwijała się ludzkość,
pokazuje, że aby wprowadzać zmiany na lepsze, trzeba mieć wyobraźnię i
wizję. Motorem postępu są ideały. Zamykanie oczu na tę prawdę i obstawanie
przy potrzebie „realizmu” w polityce jest po prostu błędem.
Problem nierówności ekonomicznej stanowi wyzwanie dla całej ludzkiej
rodziny. Myślę jednak, że u progu nowego tysiąclecia mamy wiele powodów
do optymizmu. Przez większą część naszego stulecia niemal wszędzie władzę
polityczną i gospodarczą stawiano ponad prawdą. Teraz to się zmienia. Nawet
najbogatsze i najpotężniejsze kraje rozumieją, że lekceważenie podstawowych
wartości mija się z celem. Coraz bardziej przychylamy się do zdania, że
w stosunkach międzynarodowych jest miejsce dla etyki. Mniejsza o to, czy
przekłada się to na poważne działania – pojęcia takie jak „pojednanie”,
„niestosowanie przemocy” i „współczucie” weszły przynajmniej do słownika
polityków. To dobry początek. Kiedy podróżuję po świecie, bywam często
proszony o wykłady na temat pokoju i współczucia. Nierzadko mówię do bardzo
dużych, kilkutysięcznych audytoriów. Wątpię, by taki wykład przyciągnął
tyle osób przed czterdziestu czy pięćdziesięciu laty. Wszystkie te zjawiska
wskazują, że my, ludzie, przywiązujemy coraz większą wagę do fundamentalnych
wartości, takich jak sprawiedliwość i prawda.
Znajduję też pociechę w fakcie, że rozwój gospodarki światowej oznacza
coraz ściślejsze współzależności. W rezultacie każde państwo zależy, w
mniejszym lub większym stopniu, od innych państw. Nowoczesna ekonomia,
podobnie jak środowisko naturalne, nie zna granic. Nawet kraje, okazujące
sobie otwartą wrogość, muszą wspólnie korzystać z zasobów naturalnych –
na przykład z tych samych rzek. Zależności w sferze gospodarki muszą przekładać
się na zależności w sferze polityki. I tak grupka partnerów handlowych
przeobraziła się potężną federację państw Unii Europejskiej. Podobne, choć
mniej rozbudowane grupy pojawiają się w innych częściach świata: Stowarzyszenie
Narodów Azji Południowo-Wschodniej, Organizacja Jedności Afrykańskiej,
Organizacja Krajów Eksportujących Ropę Naftową, żeby wymienić tylko trzy.
Każda z nich świadczy o impulsie do jednoczenia się w imię wspólnego dobra
i o społecznej ewolucji ludzkości. To, co zaczęło się od małych wspólnot
plemiennych i przeobraziło z czasem w miasta-państwa i państwa narodowe,
ewoluuje teraz w kierunku sojuszy milionów ludzi, coraz bardziej przekraczając
granice geograficzne, kulturowe i etniczne. Wierzę, że ta tendencja będzie
trwała i że nie ma innej drogi.
Nie da się jednak zaprzeczyć, że obok tendencji do zawierania politycznych
i gospodarczych sojuszy pojawia się impuls do zwiększania konsolidacji
etnicznej, językowej, religijnej i kulturowej – często w atmosferze przemocy
i gwałtu, towarzyszących rozpadowi państw narodowych. Cóż mamy począć z
tym pozornym paradoksem – ponadnarodowymi organizacjami współpracy z jednej,
i patriotyzmem lokalnym z drugiej strony? W gruncie rzeczy dążenia te nie
muszą być ze sobą sprzeczne. Można przecież wyobrazić sobie społeczności
regionalne, jednoczone handlem, polityką społeczną i systemem bezpieczeństwa,
składające się z wielu grup, autonomicznych etnicznie, kulturowo czy religijnie.
Można też wyobrazić sobie system prawny, który chroniłby podstawowe, wspólne
dla wszystkich prawa człowieka, gwarantując owym społecznościom swobodę
wyboru własnego stylu życia. Takie unie i sojusze, co bardzo ważne, muszą
powstawać dobrowolnie, w oparciu o przekonanie, że współpraca najlepiej
służy interesom wszystkich zainteresowanych. Nie wolno ich narzucać. Wyzwanie,
jakiemu będziemy musieli sprostać w nowym tysiącleciu, polega w istocie
na wypracowaniu takiego modelu międzynarodowej współpracy – czy, jeszcze
lepiej: wspólnoty – który będzie szanować wszelką odmienność i prawa wszystkich
ludzi.
(...)