Kto rozwiąże „problem Tybetu”?
Bi Yantao
W czerwcu i lipcu 2010 roku ten autor po raz trzeci odwiedził Tybet, przez dwadzieścia siedem dni przemierzając różne okręgi prowincji Qinghai, Sichuan i Gansu oraz Tybetański Region Autonomiczny (TRA). Tym razem przedmiotem jego zainteresowania były przede wszystkim buddyzm oraz równowaga społeczna i polityczna.
Autor od wielu lat interesuje się „kwestią Tybetu", a kolejne podróże służyć mają przede wszystkim jej lepszemu zrozumieniu. Czy jest to problem religijny? Etniczny? Społeczny? Gospodarczy? A może polityczny? Rząd Chin i „tybetański rząd na wychodźstwie" od lat toczą wojnę na słowa, kształtując poglądy społeczności międzynarodowej. Wydaje się jednak, że w tej chwili Pekin konfrontację tę przegrywa. Bardziej niż jemu świat zdaje się wierzyć tybetańskiej diasporze. Jak zatem naprawdę wygląda sytuacja w Tybecie? Kto jest bardziej wiarygodny - władze chińskie czy emigracyjne? Autor spróbuje odpowiedzieć na te pytania.
Buddyzm tybetański
Nieodmiennie słyszy się, że Tybetańczycy są ludźmi niezwykle religijnymi. Ten badacz uważa jednak, że tak nie jest. Niejeden w Tybecie powiedział mu, że obecnie większość wiernych stanowią koczownicy, drugie miejsce zajmują chłopi, a ostatnie mieszkańcy miast (choć ogólny odsetek wierzących wciąż pozostaje wysoki). W Lithangu pewna dziewczyna zauważyła na mojej szyi amulet z podobizną żywego buddy i spytała: „Czyżby przesądni stali się także Hanowie?". W tybetańskich samochodach i sklepach często widuje się podobne przedmioty, nie znaczy to jednak, że ich właściciele są buddystami.
Czy spadek liczby wiernych jest skutkiem słabnięcia wpływów Dalajlamy? Wielu wysoko postawionych tybetańskich znajomych mówiło mi, że czci go dziewięćdziesiąt dziewięć procent ich rodaków. W pewnym klasztorze w Lithangu ze zdumieniem zauważyłem jego wielki portret w głównej nawie. W Darcedo jeden z mnichów otwarcie krytykował niesprawiedliwą politykę władz wobec swego przywódcy. Ostrzegam, że wielu Hanów zdaje się nie doceniać oddziaływania Dalajlamy. Urzędnik, który często odwiedza Tybet, powiedział mi, że ocenia je na „5:3:2" (połowa wierzy ślepo, jedna trzecia jest obojętna, co piąty nie okazuje wiary). Każdy Tybetańczyk, jakiego znam, stanowczo temu przeczy.
W tej chwili buddyzm tybetański rozwija się gwałtownie na ziemiach chińskich. Dlaczego? Główną przyczyną jest zdaniem tego autora spadek liczby tybetańskich wiernych. Jednocześnie przybywa ich wśród Hanów. Po trzecie, buddyzm chiński podlega szybkiej komercjalizacji, co sprawia, że dotychczasowi wyznawcy tracą wiarę. Innymi słowy, buddyzm chiński jest w odwrocie, a tybetański w natarciu. Przyczyną czwartą jest szybki rozwój gospodarczy. Widziałem na własne oczy Hanów, ofiarowujących tybetańskim nauczycielom dziesiątki tysięcy yuanów w gotówce. Kupują im także luksusowe domy i samochody. Ile pieniędzy przepływa w ten sposób z chińskich prowincji do Tybetu? Możemy tylko zgadywać.
Tybetańskie klasztory nastawiają się dziś na Hanów. Świątynie zachęcają pokolenie czterdziestoletnich lamów do nauki chińskiego. W jednym klasztorze w Paljulu, w Sichuanie do rekrutowania Hanów przygotowanych jest na przykład aż czterech żywych buddów i dwóch khenpo. W innym, w Lithangu, po chińsku mówi co najmniej trzech nauczycieli. Większość nie potrzebuje specjalnych zezwoleń na podróżowanie do regionów zamieszkiwanych przez Hanów. Niektórzy chińscy uczniowie wznoszą w swoich stronach tybetańskie świątynie, a ponieważ w tej tradycji kładzie się nacisk na związek z lamą, który dokonał „nawrócenia", miejsca te stają się dla nich bazą i przyczółkiem. W Xinjiangu uczniowie tego samego nauczyciela tworzą często grupy, wymieniają informacje, wspólnie praktykują i odbywają pielgrzymki.
Na ziemiach tybetańskich niemal wszystkie miejsca kultu są otwarte dla wiernych. Choć za wejście do Potali płaci się sto yuanów, do Dżokhangu osiemdziesiąt pięć, do Taszilhunpo sześćdziesiąt pięć itd., Tybetańczyków kosztuje to symbolicznego yuana, a większość nie uiszcza nawet tej opłaty, mimo że pewien mnich mówił mi, iż klasztory starają się być samowystarczalne. W Chinach bilety kupują nawet mieszkańcy regionu. W Taishanie (bilet za sto dwadzieścia pięć yuanów) mogą ubiegać się o roczną wejściówkę za pięćdziesiąt yuanów po okazaniu dowodu osobistego. W Tybecie uznano by to za dyskryminację.
W wielu miejscach toczy się dziś dyskusja, czy bycie mnichem to zawód. Pewien zagraniczny student zapytał mnie kiedyś, dlaczego lamowie całymi dniami nic nie robią. Czy to kwestia polityki wolności religii i niemieszania się w sprawy tybetańskiego kleru? Patrząc na to systemowo, jeżeli Tybetańczycy nie będą w stanie utrzymać swoich duchownych, obowiązek ten spadnie na Hanów. Czy społeczne oddziaływanie świątyń jest współmierne do nakładów na nie? Jeżeli uznamy je za żadne albo wręcz negatywne, czy uprawnia to rząd do podjęcia interwencji?
Zdaniem tego autora największa różnica między buddyzmem tybetańskim a chińskim polega na tym, że pierwszy mówi o trzech „drogocennych klejnotach", a drugi o czterech. W Chinach są to Budda, Dharma i Społeczność monastyczna, podczas gdy w Tybecie miejsce nadrzędne zajmuje Nauczyciel. Co więcej nie można weń wątpić ani go oczerniać, gdyż za to trafia się na wieczność do piekła. Innymi słowy, buddyzm tybetański wymaga czci dla „żyjących", podczas gdy wszystkie inne główne religie - dla „zmarłych". Druga doktryna jest względnie ustalona, natomiast pierwsza - zmienna. Jeżeli pobłądzi „żyjący", konsekwencje są niewyobrażalne.
Wizerunek Tybetańczyków
Po „incydencie 14 marca" 2008 roku wizerunek Tybetańczyków w oczach Hanów znacznie się pogorszył, podsycając antagonizmy między tymi nacjami. Autor wielokrotnie słyszał opowieści o Tybetańczykach kradnących dary dla ofiar trzęsienia ziemi w Juszu czy też o biciu oraz mordowaniu żołnierzy i ratowników. W Ngabie, w Sichuanie miano jakoby zatrzymywać wszystkie pojazdy z obcymi rejestracjami. Hanowie z Lhasy skarżą się, że lokalna policja faworyzuje Tybetańczyków. Wszystko to jednak tylko pogłoski, których nie można potwierdzić ani stanowczo odrzucić. Niestety mają one mocne skrzydła i szerzą się jak pożar.
Ludzie uzyskują dziś informacje za pośrednictwem mediów, kontaktów międzyludzkich i własnych doświadczeń. W tych pierwszych doniesień o Tybecie jest stanowczo zbyt mało, by zaspokoić popyt. Nawet w stosunkowo otwartym internecie brakuje materiałów wysokiej jakości. W tej sytuacji poglądy kształtują pogłoski bądź informacje ze źródeł zagranicznych.
Jak wynika z abecadła psychologii komunikacji, Hanowie wierzą w plotki o Tybetańczykach, ponieważ pokrywają się one z ich wcześniejszymi wyobrażeniami lub zaspokajają indywidualne potrzeby. W obu przypadkach rezultatem jest zniekształcony obraz. (Niektórzy mówią nawet o „demonizowaniu" Tybetańczyków, autor nie posługuje się tym słowem, ponieważ jest ono nacechowane wrogością.) „Incydent 14 marca" utrwalił i wzmocnił wizerunek dzikich i agresywnych Tybetańczyków, choć Dalajlama wielokrotnie nawoływał do jedności obu nacji, co świadczy o mądrości i trzeźwości osądu tego politycznego przywódcy.
Trzeba przyznać, że doniesienia mediów i materiały propagandowe pogłębiły przepaść braku zrozumienia. Wywijający maczetą człowiek stał się ikoną tybetańskiej brutalności. Wcześniej to władze lokalne decydowały, czy przedstawiciele mniejszości mogą nosić przy sobie noże. Po „incydencie" w wielu miejscach zakazano posiadania mieczy (zostawiając w spokoju krótsze ostrza). Autor zauważył jednak, że nawet w Lhasie wielu Tybetańczyków wciąż nosi długie noże, i uważa, że we wszystkich regionach należy wprowadzić jednobrzmiące restrykcje.
Innym poważnym zagrożeniem pozostaje ukrywanie broni palnej. Po rozpadzie Związku Radzieckiego do Tybetu przemycono wiele sowieckich karabinów. Dziś, o czym wiedzą dosłownie wszyscy, trafiają tam one głównie z Azji południowo-wschodniej przez okręg Hualong w Qinghai. W niektórych regionach Tybetańczycy mogą w razie potrzeby wypożyczać broń od policji. Nie wprowadzono tam polityki „zero tolerancji", uwzględniając sytuację lokalną, a autor przyjmuje tę elastyczność z najwyższym uznaniem.
Ten badacz złożył wizytę w Tybecie już po raz trzeci i spotykał tam najróżniejszych ludzi. Często był jedynym Hanem w autobusie. Choć raz został oszukany przez kierowcę w drodze z Serszulu do Juszu, w regionach zamieszkiwanych przez Hanów zdarza się to znacznie częściej. Nie należy uogólniać ani wyrabiać sobie zdania o całej nacji na podstawie jednego incydentu. Z moich skromnych doświadczeń wynika, że Tybetańczycy są w większości szczodrzy i życzliwi. Mimo problemów językowych często serdecznie witają gości, uśmiechają się i przyjaźnie machają rękami. Bariera językowa nastręcza jednak problemów obu stronom i może być przyczyną nieporozumień.
Tybetańczykom i Hanom ogromnie brakuje wspólnego języka. Wzajemna nieufność dotyczy tak zwykłych ludzi, jak urzędników. Zagraniczni obserwatorzy twierdzą na przykład, że w łonie chińskiego rządu powstała ogromna grupa interesu, w której skład wchodzą między innymi pracownicy ministerstwa bezpieczeństwa publicznego, ministerstwa bezpieczeństwa państwa, Frontu Jedności, TRA itd. Ewentualne rozwiązanie „problemu Tybetu" oznaczałoby dla nich utratę wpływów i korzyści majątkowych. W odpowiedzi słyszy się w Chinach, że za granicą działa potężna grupa nacisku, powiewająca sztandarem „niepodległości Tybetu". Dla niej również zakończenie konfliktu równałoby się przejściu na bezrobocie.
Strategie zarządzania
Tradycyjnie chińskie prawo traktowało Tybetańczyków łagodnie, ale po „incydencie 14 marca" niektórzy Hanowie zaczęli domagać się „równości wszystkich obywateli", uważając, że taka taryfa ulgowa może doprowadzić do utraty kontroli nad ziemiami tybetańskimi. Wydaje się, że dziś rząd popada w drugą skrajność. W Sichuanie ten autor był trzykrotnie rewidowany i spisywany. Raz zeskanowano jego dokumenty. Przy innej okazji funkcjonariusze policji legitymowali w autobusie jedynie mnichów, nie wykazując żadnego zainteresowania innymi pasażerami. Teoretycznie, po wjeździe do Sichuanu nikt nie powinien sprawdzać moich dokumentów, ale kierowca z Chengdu wyjaśnił mi, że „tak łatwo nie odpuszczą".
W różnych regionach Tybetu obowiązują zupełnie inne zasady administracyjne. W Kardze między miastami okręgowymi nie kursują żadne autobusy, natomiast w Serszulu nie mają nawet tablic rejestracyjnych. W pewnym mieście na jeden dowód melduje się w hotelu kilkanaście osób, w innym nie trzeba nawet tego. W klasztorach w Kardze wiszą wielkie portrety XIV Dalajlamy, w Lhasie widziałem w nawie głównej imponujące zdjęcie XVII Karmapy. W TRA i Sichuanie nie wolno wysyłać pocztą noży (w związku z czym korzysta się z firm kurierskich), w Qinghai robi się to bez problemu.
Wszędzie widzi się wielkie wpływy żywych buddów. Choć jest ich bardzo wielu i różnią się statusem, odgrywają niezwykle istotną rolę w życiu społecznym. Niektórzy otwierają własne kliniki i szkoły. Z reguły opieka medyczna jest w nich tania, co może prowadzić do napięć i konfliktów z lokalnymi szpitalami. Jeżeli władze nie przeprowadzą skutecznej mediacji, łatwo sobie wyobrazić ukryte zagrożenia. Inni żywi buddowie, a nawet zwyczajni mnisi zakładają rozmaite „fundacje", które niemal nigdy nie są oficjalnie zarejestrowane i działają zupełnie nielegalnie. Wielu „duchownych" nakłada rano szaty i idzie do „pracy", prowadząc jednocześnie własne restauracje, hotele czy sklepy.
W licznych regionach, zwłaszcza w TRA, prowadzi się politykę wielkiej presji. Mówi się, że obecnie na jednego mieszkańca Tybetu przypada jeden policjant. W Lhasie, a przede wszystkim w okolicach Dżokhangu, Potali i na głównych ulicach, wszędzie widzi się zwarte oddziały Ludowej Policji Zbrojnej (LPZ), punkty kontrolne, patrole i niezliczonych funkcjonariuszy w ubraniach cywilnych. Wszystko to tworzy niezwykle napiętą atmosferę. Przed Dżokhangiem siły LPZ utrzymują pełną gotowość bojową. W tłumie turystów w Potali roi się od tajniaków. Po zmroku na placu zostają wyłącznie funkcjonariusze służb specjalnych.
Przed wyjazdem, licząc na zdobycie informacji z pierwszej ręki, prosiłem znajomych o kontakt z ich „guanxi" w Tybecie. Wszyscy uprzejmie odmawiali, mówiąc, że to zbyt drażliwa kwestia. „Ci ludzie są za bardzo przerażeni, żeby z nimi rozmawiać", słyszałem. „Nie boję się o siebie, tylko o przyjaciół i rodziców". Dla Tybetańczyków rozmowa ze mną okazała się więc zbyt niebezpieczna. Większość z nich traktuje Hanów z najwyższą nieufnością, co dodatkowo utrudniało moje zadanie. Ponieważ niemal wszyscy unikali wypowiadania się o „problemie Tybetu", nie pomagali mi ani w jego zrozumieniu, ani w optymistycznym myśleniu o przyszłości.
Postmarksiści dzielą struktury państwa na aparat przymusu i aparat ideologiczny, w tradycyjnej kulturze chińskiej mówi się natomiast o monarchii i hegemonii. W obecnej, szczególnej sytuacji niezbędna jest pewna siła militarna, niemniej takie środki, nazywane przez niektórych „żelazną stabilizacją", w żadnym razie nie przyniosą trwałego spokoju w Tybecie. W tym celu rząd musi uważnie wsłuchiwać się w głosy Tybetańczyków, nadając im priorytet polityczny w dyskusjach, argumentach i kompromisach. „Przekonywanie siłą", „przekonywanie argumentami" i „przekonywanie cnotą" winny stanowić całość. Stawianie tylko na jeden element - czyli wymuszanie posłuchu - jest nierealistyczne.
W lipcu 2010 roku tybetańscy uchodźcy udostępnili zuniformizowany system, pozwalający na łatwe komunikowanie się w sieci i za pomocą wiadomości tekstowych. W niektórych klasztorach są dziś telefony satelitarne, ludzie przekraczają granice, zabierając z sobą różne wiadomości, Tybetańczycy mogą też w tym względzie liczyć na wsparcie cudzoziemców. W naszych czasach próby całkowitego kontrolowania przepływu informacji są zwykłą mrzonką.
Tajemnicą geniuszu stworzonego przed tysiącami lat systemu irygacyjnego w Sichuanie były „głębokie rowy i niskie groble". W Tybecie rząd powinien poszerzyć i pogłębić kanały komunikowania się i informowania przywódców o nieprawidłowościach, by słuszne postulaty szybko trafiały do właściwych adresatów. Za wszelką cenę należy unikać „penalizacji słów". Jeżeli Tybetańczycy nie będą mogli swobodnie mówić, pozostaną im jedynie zagraniczne organizacje i media. Autor mówi tu oczywiście o właściwym „pogłębianiu i poszerzaniu" kanałów komunikacyjnych, a nie o wyrzeczeniu się jakiejkolwiek kontroli, ponieważ w obecnej sytuacji mogłoby to szybko wywołać społeczny chaos. Należy postępować rozważnie, unikając zaprzeczania własnym słowom, zachłyśnięcia się postępem czy wreszcie tworzenia bezużytecznych imitacji narzędzi.
Wnioski i sugestie
„Kwestia tybetańska" nie sprowadza się do gospodarki i stopy życiowej, bowiem postęp w tych tylko dziedzinach jej nie rozwiąże. Nie idzie w niej również wyłącznie o religię czy sprawy etniczne, zagadnienia społeczne bądź kulturę. Kluczem do rozwiązania są tu czynniki polityczne i międzynarodowe. Prawa człowieka i kultura to jedynie figury w partii rozgrywanej przez dwie strony. Co ciekawe, rząd Chin i tybetańska emigracja kładą nacisk na inne aspekty „kwestii Tybetu". Pierwszy mówi o „działaniu obcych sił", druga - o kryzysie chińskiego systemu. Tylko obserwator zupełnie niezależny politycznie może zobaczyć i zrozumieć pełnię problemu.
„Kwestii Tybetu" nie wolno wyrywać z kontekstu całych Chin. Pracując nad tym raportem, autor dowiedział się, że pewien tybetański urzędnik jest przedmiotem zainteresowania służb. Jego rodacy uznali to za dowód braku zaufania Hanów do Tybetańczyków, niemniej do podobnych incydentów dochodzi ciągle w całym kraju. W Tybecie prozaiczną sytuację komplikuje jednak kwestia tożsamości etnicznej. Podobny mechanizm działa w przypadku dewastacji środowiska naturalnego, konfliktów między obywatelami a administracją, lub związków urzędników z biznesem. To sprawy codzienne, lecz pryzmat etniczny zniekształca czy wręcz całkowicie zmienia ich prawdziwy obraz. Nawet jeśli władze podejmą właściwe kroki, próby pozbawienia problemu akcentów narodowych budzą jedynie podejrzliwość.
Tybet rozpatrywać należy również w kontekście międzynarodowym. Każde państwo chroni własne interesy, a Zachód często wykorzystuje dziś prawa człowieka jako kartę atutową w takich rozgrywkach. Tybetańscy uchodźcy nie oddadzą tu pola. W oczach Zachodu rząd Chin nie jest wiarygodny, co więcej nie potrafi on dbać o public relations - w przeciwieństwie do tybetańskiej diaspory i posiadającego wspaniały wizerunek Dalajlamy. Chińskie media i eksperci nie potrafią mówić o „problemie Tybetu", zaś uchodźcy - jako osoby prywatne i organizacje pozarządowe - są niezwykle aktywni na arenie międzynarodowej. Komunikaty strony chińskiej, uproszczone i dalekie od spójności, okazują się kosztowne i nieskuteczne.
W „kwestii Tybetu" na arenie międzynarodowej panuje chaos, czyli „dupa rządzi głową". Sympatycy diaspory podejmują Dalajlamę i nie wierzą rządowi Chin, zaś stronnicy Pekinu dają wiarę tylko jemu, kwestionując każde słowo uchodźców. Obie strony ścigają się o względy „czynników opiniotwórczych" i wyścig ten będzie coraz bardziej brutalny. Póki co rząd Chin wydaje się ślamazarny i niezdarny. Wielu tybetańskich uchodźców zdążyło ukończyć zachodnie szkoły i doskonale rozumie ten system. Społeczność międzynarodowa coraz wyraźniej popiera diasporę, a koszty przeciwdziałania temu trendowi systematycznie rosną.
Autor zauważył, że zabiegając o zrozumienie i poparcie międzynarodowej opinii publicznej, rozmaite departamenty rządu Chin co i raz zapraszają do Tybetu zagranicznych dziennikarzy, tyle że ich materiały najczęściej kłócą się z oczekiwaniami gospodarzy. W tym samym czasie „tybetański rząd na wychodźstwie" przyjmuje reporterów w Dharamsali, ci zaś - rzecz dziwna - z reguły podzielają jego poglądy. Odłóżmy na bok kwestie takie jak punkt widzenia, moralność czy kompetencje, i spytajmy, czy może mamy tu do czynienia z błędem systemowym? Ten autor wielokrotnie przestrzegał, że poprawność techniczna i polityczna są równie ważne.
Czy „kwestię Tybetu" da się rozwiązać? Wierzę, że tak, choć będzie to długi i skomplikowany proces, wpisujący się w rozwój i demokratyzację Chin. Tylko postęp cywilizacyjny i polityczny może wpłynąć na teorie i metody sprawujących władzę, usuwając istniejące dziś kłody. Problem nie zniknie sam z siebie i gra między Pekinem a tybetańską diasporą potrwa jeszcze długo. Autor jest przekonany, że rząd Chin nie ugnie się nigdy pod naciskiem świata. Kiedy nacjonaliści są górą, głosy z zewnątrz nieuchronnie przynoszą więcej szkód niż pożytku, a decydenci wsłuchują się w jedne i w drugie.
Pekin, 24 sierpnia 2010
Autor jest dyrektorem wydziałów komunikacji na uczelniach w Hainanie i Pekinie. Choć jego konkluzje mogą wydawać się naiwne, są reprezentatywne dla wielu chińskich intelektualistów, którzy mają odwagę nie zgadzać się z rządem w Pekinie.