List z dziesiątego marca
strona główna

Teksty. Z perspektywy Tybetańczyków

 

List z dziesiątego marca

Oser

 

Każdy się zgodzi, że dziesiąty dzień marca jest zwierciadłem, w którym odbijają się zmienne koleje losu Tybetu. Przed pięćdziesiątą pierwszą rocznicą wróciłam do Lhasy z Pekinu, muszę więc bacznie ważyć słowa i gesty, bowiem tego samego dnia w roku myszy sytuacja naszego narodu znów się zmieniła, o czym świadczą widoczni na każdym kroku policjanci i żołnierze z karabinami oraz niewidoczne, lecz równie wszechobecne „uszy i oczy". Pisałam o tym kiedyś: „»Strach Tybetańczyków można wyczuć dotykiem«. Jednak, chcę powiedzieć, prawdziwy strach dawno przesiąkł powietrze. Wszędzie". Tyle na ten temat, porozmawiajmy lepiej o czymś innym.

 

Traf chciał, że przed świtem tego dnia odebrałam maila, który dał mi do myślenia. Napisała go Chinka wyznająca buddyzm tybetański. Po protestach, które w marcu 2008 roku wstrząsnęły całym Tybetem, wyjechała do naszego Khamu, a po powrocie opublikowała dziennik. Zaczęła od słów: „Na własne oczy widziałam, jak na szyi tego narodu i jego kultury zaciskają się stalowe palce imperialistycznej polityki chińskiego rządu. Boję się, bo nie wiem, jak długo da się to przetrwać". Użyczyłam temu tekstowi miejsca na swoim blogu.

 

Autorka wyjechała potem studiować buddyzm w Indiach i Nepalu, gdzie - jak powiedział tego samego dnia Dalajlama - „zdołaliśmy odtworzyć różne instytucje duchowych studiów i praktyki, gdyż przywódcy wszystkich czterech szkół buddyzmu tybetańskiego oraz religii bon żyją na wychodźstwie. W placówkach tych idzie za głosem powołania ponad dziesięć tysięcy mnichów i mniszek". Dalej moja chińska buddystka pisze o szczęściu, jakie daje jej zgłębianie nauk pod okiem wielkich tybetańskich mistrzów i czerpanie ze skarbnicy wiedzy oraz doświadczeń, które zabrali z sobą na obczyznę. Prawdę mówiąc, bardzo jej zazdroszczę, gdyż jak większość rodaków w ojczyźnie nie mam podobnych możliwości. Tak się nam porobiło.

 

Napisała też kilka zdań specjalnie dla mnie: „Jestem poruszona patrząc, jak dniami i nocami walczysz o sprawę Tybetu, i tym bardziej chcę ci powiedzieć, że jest jedna ścieżka, która rozwiązuje wszystkie problemy. Buddyzm. Ludzie żyją tylko w Tybecie, Chinach czy, chwilowo, Chińskiej Republice Ludowej. Wszystkie istoty doświadczają cierpienia. Jeśli poszerzymy odrobinę horyzonty, nadamy swemu istnieniu głęboki sens. Jeżeli możesz, poświęć więcej czasu studiom i praktyce, spędzaj go jak najwięcej z nauczycielami. Dzięki temu nasze serca znajdują prawdziwy spokój".

 

Wierna Trzem Klejnotom (Buddzie, jego Naukom i Społeczności monastycznej), zgadzam się oczywiście, że buddyzm pozwala wyzbyć się cierpień i osiągnąć zadowolenie, męczy mnie jednak kilka spraw. Studia i praktyka nie powinny służyć wyłącznie własnemu szczęściu. Jeśli niepoliczalne istoty mogą o nim tylko marzyć, jakiż pożytek z mojego, jednego? Pod koniec zeszłego roku, odprawiając ceremonię religijną na prośbę grupy Tajwańczyków, Jego Świątobliwość Dalajlama powiedział: „Bodaj dwadzieścia lat temu spotkałem się z francuskimi buddystami, którzy mówili mi, że interesują ich wyłącznie sprawy duchowe i nie chcą mieć nic wspólnego z polityką. Zapytałem, czy co rano modlą się o rozkwit nauk buddyjskich. Przytaknęli. Odparłem, że skoro tak, wypada wziąć pod uwagę, że obecna sytuacja w Tybecie stanowi dla buddyzmu zagrożenie. Droga nam przyszłość nauk zależy od przyszłości tego kraju. Autonomia Tybetu i buddyzm są z sobą ściśle związane. Bez pierwszej drugi nie mógłby istnieć".

 

Jakiś czas temu oglądałam „Wyśnioną Lhasę" z Rinpoczem i jego chińskim uczniem. Film opowiada o losach Tybetańczyków po 1959 roku, o uciekinierach z ojczyzny, którym nigdy nie było dane zobaczyć pozostawionych w kraju bliskich. Ukazuje też gorycz wygnania, jakiej zaznaje następne pokolenie. Rinpocze był poruszony do łez. Towarzyszący mu Han zaczął pocieszać: „Taka dola Tybetu. Nad czym tu rozpaczać?". Piszę o parze chińskich buddystów tylko dlatego, że ich znam, naprawdę nie próbuję przemycać żadnych ukrytych treści. Po prostu dziesiąty dzień marca - nie tylko ten, ale i każdy z pięćdziesięciu poprzednich - przywołuje w naszej zbiorowej pamięci najgorsze wspomnienia. Gdyby nie ulga, jaką daje nam buddyzm, nie zniósłby tego nikt.

 

 

Lhasa, 15 marca 2010