Na golasa w sieci
strona główna

Teksty. Z perspektywy Chińczyków

 

Na golasa w sieci

Zhang Lifan

 

Ja, chiński obywatel sieci z nastoletnim stażem, zrzekam się niniejszym prawa do zachowania anonimowości w internecie. Ściślej - godzę się z rzeczywistością.

 

Teoretycznie obywatel jest panem swego państwa i może korzystać na przykład z prawa do prywatności czy kontrolowania pracy urzędników państwowych oraz ich dochodów. Faktycznie jednak ja, człowiek dorosły, jestem traktowany jak dziecko. Odkąd zalogowałem się po raz pierwszy w 1997 roku, zakładałem różne konta i zmieniałem hasła, by strzec swojej anonimowości. Nauczyłem się przeskakiwać sieciowy „wielki mur", żeby móc korzystać z Twittera i dowiedzieć się czegoś o świecie. Zabawa w kotka i myszkę z cenzurą wymaga jednak coraz większych umiejętności, a ja, trudno zaprzeczyć, zaczynam się starzeć. W tej sytuacji pozostaje mi tylko pożegnać się z tak zwanymi „prawami".

 

W 2005 roku postanowiłem pisać pod własnym nazwiskiem. Współobywatele sieci (w tym i ci na rządowym żołdzie) to klaskali, to kręcili nosem, to pluli, niemniej nadal strzegłem prawa bliźnich do anonimowości, ponieważ stanowi ono integralną część wolności słowa. Wkrótce przekonałem się jednak, że jestem staroświecki i naiwny. Internetowy system kontroli pozwala ustalić dane użytkownika w mgnieniu oka. Każda rozmowa, wpis, list miłosny i sprośny żart prowadzą jak po sznurku do swego nadawcy. Internet to sieć do łowienia ludzi, a rzekoma anonimowość jest złudzeniem do osuszania łez. System „rejestracji pod własnym nazwiskiem" służy wyłącznie zastraszaniu i kneblowaniu użytkowników. „Internet wielkiego brata", który kontroluje podatników za ich własne pieniądze, stanowi najnowszy wkład Chin w rozwój cywilizacji.

 

Nasz kraj ma długą tradycję „kultury murów". Żaden inny naród nie buduje ich z takim entuzjazmem. Odcinamy się od świata od czasów Qin Shi Huanga i dynastii Ming. I nie mówcie mi tu o wyprawach na Zachód Zhanga Qiana czy Chenga He, bo w drogę wysłał ich dwór, który chciał jawić się potężnym i „cywilizować barbarzyńców". Podobną rolę pełnią współcześnie na przykład sztafeta olimpijska czy Instytuty Konfucjusza. Jasne, mieliśmy też tradycję przeskakiwania muru, jak mnich Xuanzang, który wybrał się w swą misję w czasach Tangów. Swego czasu z murami zmagał się w Chinach nawet marksizm (a nasze reformy gospodarcze są dziesięć lat starsze od zburzenia berlińskiego młodszego brata).

 

Te wszystkie „skakania" i „przekradania" świadczą tylko o tym, że każde tabu to jednocześnie podniecenie i przyjemność. Jak z internetową pornografią. Jednym z największych osiągnięć reform jest wyzwolenie naszych ciał. Podczas gdy urzędnicy mogą otwarcie zadawać się z prostytutkami, kupować „drugie żony" i trwonić publiczne pieniądze w zagranicznych burdelach, skromną rozkoszą prostych obywateli sieci pozostaje odwiedzanie stron dla dorosłych, choć, prawdę mówiąc, zmaganie się z wolnymi łączami nijak się ma do frajdy lekko licząc czterech tysięcy aparatczyków, z których każdy zwiał za granicę ze, średnio, stoma milionami yuanów. Żarcie i seks to nasza natura. Każdy też wie, co różni faceta od baby. Trudno się nie zgodzić, że trzeba „chronić dzieci" i edukować je seksualnie od najmłodszych lat, ale każda szanująca się wyszukiwarka wyposażona jest w filtr dla rodziców. W naszej „Zielonej tamie" szło natomiast wyłącznie o politykę i pieniądze.

 

Chiński wielki brat walczy z pornografią, filtrując „drażliwe słowa". Ilekroć piszę coś w sieci, system przypomina mi o ich istnieniu, nigdy nie nazywając jednak niczego po imieniu. Pozostaje metoda prób i błędów. Przed dwoma laty wypreparowałem taką listę z programu cenzorskiego. Osłupiałem. Trzecia część z ponad tysiąca terminów - „kondom", „gwałt" - miała związek z seksem, reszta - „demokracja", „autorytaryzm" - z polityką. Zakazane, jak rozebrane panny i dysydenci, są także nazwiska wielu państwowych przywódców. Najwyraźniej walka z pornografią jest tak uzależniająca, jak zamiatanie śmieci. Włos się jeży. I trudno doprawdy nie spuścić zasłony cenzury.

 

W ostatnich latach obywatele sieci stali się zagrożeniem dla skorumpowanych urzędników. Bandyta i detektyw, śledzony i szpicel rzadko żyją z sobą dobrze. Aparatczycy, „pod własnym nazwiskiem", mieli ujawniać majątek od 1995 roku, ale ciągle są z tym problemy. Rejestrację obywateli sieci zarządzono przed trzema laty - i już zadomowiła się tu i ówdzie. Co służy rządzącym, idzie jak po maśle, co nie - jak po grudzie. Obywatele sieci w najlepsze naigrawają się z nowych dwóch „cokolwiek" („cokolwiek powie przewodniczący Mao..."). Tak naprawdę pijak nie myślał o wódzie. Wszystkie te „zakazane listy" i „własne nazwiska" są bardzo podejrzane. Czy oni naprawdę nie widzą, że kneblując ludzi, wyprowadzą ich na ulice, a odbierając im dostęp do informacji, cofną nas do epoki kamienia łupanego?

 

Jest taki znany rysunek Kuanga Biao: obywatel, rozebrany przez policję do gatek, mówi do siedzącego za biurkiem oficjela: „Teraz pańska kolej". Skoro jawność jest tak modna, zrzucajmy wszyscy ubrania i pokazujmy światu swój majątek, dochody. Internet przypomina dziurawy parawan - z rejestracją pod nazwiskiem czy pod osłoną nicków wszyscy są w nim nadzy. Mówiąc prawdę z odsłoniętą przyłbicą, mamy szansę wybić się na wolność bez strachu.

 

Dorośli nie są dziećmi, a kobiety tygrysami. Google to nie krwiożerczy potwór, a rząd nie ma nas niańczyć. Dupowatelom nic po nowych szatach króla. Jeżeli nie chcemy się poddać albo żyć w „1984" Orwella, grajmy według nowych zasad. Skoro macie programy, które pozwalają wam odebrać mi prywatność, dajcie mi zajrzeć sobie pod figowy listek. Wróćmy do natury i znów latajmy po lesie na golasa.

 

 

 

 

marzec 2010

 

 

Autor jest chińskim intelektualistą i blogerem. W chińskim internecie wpis zablokowały programy cenzorskie. Dupowatel - to w slangu obywatel pozbawiony jakichkolwiek praw.